Uczennica 1/3 - Marek Zadra
Proza » Obyczajowe » Uczennica 1/3
A A A
MAREK ZADRA



UCZENNICA 1/3

(krótkie studium szaleństwa)



Kiedy ją poznałem nazywała się Martyna Jarzębska i chodziła do pierwszej klasy liceum. W rzeczywistości była Ulryką von Levetzow, co uświadomiłem sobie po prawie czterech miesiącach od momentu, gdy znaleźliśmy się w relacji uczennica - profesor.

W pierwszych dniach września zeszłego roku uczestniczyłem w pewnej wycieczce, powiedzmy małym rajdzie, który wiódł przez malownicze zakątki Gór Stołowych. Nie należę do ludzi szczególnie ruchliwych, zwykle dość trudno przychodzi mi oderwać się od zwyczajnego biegu codziennych spraw, więc gdyby nie wąskie grono paru zaprzyjaźnionych osób z Klubu, z którymi zresztą spotykam się nieregularnie i dość rzadko, gdyby nie ich zachęta wsparta łagodną perswazją, z pewnością nie znalazłbym się w tamtym miejscu. Ostatecznie nie żałowałem, a nawet byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wyrwanie się z miasta i na przeciąg trzech, czterech dni zmiana otoczenia, wysiłek fizyczny, który towarzyszył całemu przedsięwzięciu, eskapadzie, odświeżenie dawnych znajomości i poznanie paru nowych ludzi, wszystko to razem dobrze wpłynęło na moje samopoczucie i na jakiś czas złagodziło frustrację. W rajdzie uczestniczyły osoby w różnym wieku. Zróżnicowanie zresztą na tym się nie kończyło i przyjmowało rozliczne formy, uwidocznione w ciekawych okazach, niemniej jednak nie zamierzam tutaj naświetlać tej skądinąd interesującej kwestii. W każdym razie w czasie tamtej wycieczki poznałem też niejaką Paulę. Paula, namiętny gracz w scrable i poniekąd niedościgła zawodniczka w owym zręcznym układaniu słów na planszy, co można było zauważyć choćby podczas jednego z wieczorów w schronisku, już w drodze powrotnej z rajdu, kiedy w autokarze przypadkiem siedzieliśmy obok siebie, dała mi swój adres domowy i zaprosiła na podobny wieczór scrable`owy z udziałem swoich znajomych. Odwiedziłem ją po z górą dwóch tygodniach od momentu, jak otrzymałem zaproszenie. Już tego samego wieczoru, gdy się pojawiłem, nieoczekiwanie miałem możność poznać bardzo młodą ciemnowłosą dziewczynę, uczennicę miejscowego liceum; wcześniej Paula o niej nie wspomniała. Uczennicy imieniem Martyna (tak ją będę nazywał zgodnie z tym, jak mi się przedstawiła przed czterema miesiącami i jak funkcjonowała w świecie) moja nowa znajoma wynajmowała pokój sublokatorski. Swoje trzypokojowe mieszkanie z balkonem, które znajdowało się w wieżowcu na ósmym piętrze, Paula odziedziczyła po matce, która przed paroma laty przeprowadziła się na wieś. Trzeba powiedzieć: mieszkanie miało sporo zalet. Nie było małe, ba, dla samotnej Pauli aż za duże, znajdowało się w dobrej dzielnicy, która graniczyła z centrum miasta. Sam wieżowiec stał przy skrzyżowaniu ulic, jednak niezbyt ruchliwych, więc mieszkanie było dość spokojne. Pauli doskwierał inny kłopot. Nie miała mianowicie stałej pracy. Ostatnio znajdowała płatne zajęcie w charakterze opiekunki do dziecka. Niemniej była to praca dorywcza, dość niepewna. Moja znajoma miała trzydzieści parę lat i była jeszcze panną.

Martyna (jak miałem się z czasem dowiedzieć) pochodziła z rozbitej rodziny i na stałe, wraz z matką i dwoma starszymi braćmi (najstarszy wyemigrował do Norwegii), mieszkała w niedużej wsi w pobliżu B.D. Starszy z dwóch braci, pozostających jeszcze w domu, studiował na uniwersytecie i był na pierwszym roku chemii, natomiast młodszy przygotowywał się do matury.

Martyna uczyła się w klasie o profilu biologiczno-chemicznym. Mieszkając na stancji chodziła do jednego z najlepszych liceów w mieście. Udało się jej znaleźć stancję bardzo blisko szkoły. Miała do niej może zaledwie dziesięć minut pieszej wędrówki. W czasie którejś z kolejnych moich wizyt, składanych w odstępie mniej więcej tygodnia, Paula wspomniała mi, że Martyna w szkole ma jakieś kłopoty z fizyką. Moja znajoma napomknęła o tym podczas naszej luźnej rozmowy (w nieobecności Martyny) i nie przeszło jej przez myśl, by oczekiwać z mojej strony jakiejkolwiek interwencji. Nie liczyła się z nią chociażby dlatego, że nie znała wcale moich kompetencji w tym zakresie. Postanowiłem jednak zadziałać i sam wyszedłem z otwartą propozycją. Wysunąłem ją w obecności gospodyni, jak i jej lokatorki, w kilka dni później. Jako bardzo młoda dziewczyna, Martyna robiła na mnie dobre wrażenie, uczennicy ambitnej i solidnej, ponadto od Pauli znałem trochę jej sytuację rodzinną, więc wprost jej zaproponowałem darmowe douczanie. Powiedziałem, że nazywam się Rajmund Krantz i jestem profesorem. W rzeczywistości nazywałem się inaczej i przedstawiałem sobą coś znacznie więcej. Martyna wyraźnie zaskoczona moją propozycją, bez większych nalegań przystała na ten projekt. Już od następnego dnia zacząłem jej udzielać korepetycji z przedmiotu, w którym była zagrożona. Wkrótce doszła do tego jeszcze matematyka. Ona zwracała się do mnie per "panie profesorze", ja do niej oczywiście po imieniu.

Przy Martynie, gdy się już do niej zbliżyłem jako korepetytor, mimo mojej nienagannej postawy oraz kompetentnego współdziałania przy rozwiązywaniu jej szkolnych problemów, dość szybko doznałem uczucia jakiegoś własnego niedopasowania. Łączyła się z tym dojmująca udręka, która kładła się cieniem na przyjemność wynikającą z obcowania z młodą osobą płci przeciwnej. W związku z uczennicą objawiło mi się przeczucie czy wręcz pewność, że nie zaznam przy niej spokoju, a nawet mogę niebawem popełnić głupstwo, którego już potem nie da się zmazać. Przy czym nie potrafiłbym sprecyzować dokładniej, jakie mogłoby być to głupstwo napawające mnie takim lękiem.

Od Martyny dzieliła mnie przepaść lat. Jeśli już miało mnie opętać szaleństwo miłości, to obiektem ze wszech miar odpowiedniejszym w tym przypadku byłaby raczej Paula, choć i między nami istniała wystarczająco duża różnica wieku. Co do wyglądu, Paula była stosunkowo wysoka i ładnie zbudowana. Miała pociągłą twarz o smagłej, oliwkowej cerze. Jej dość krótko przycięte brązowe włosy były mocne i lśniące. W ogólności ładnie się prezentowała. Była osobą religijną, blisko związaną z kościołem parafialnym i w jego strukturach udzielała się społecznie. Z natury aktywna i ruchliwa, od lat uczestniczyła w pielgrzymkach rowerowych do wielu sanktuariów, pielgrzymkach organizowanych przez parafię. Zresztą nie tylko rowerowych. Obok nich duże wzięcie miały pielgrzymki piesze bądź autokarowe.

Martyna, w przeciwieństwie do swojej gospodyni, była szczupła i wysmukła. Miała zielone oczy, jasną, niemal białą twarz, ciemne, bujne, wijące się loki i piękną wysoką szyję. Jej szczupłe i długie palce u rąk były tak samo białe jak twarz i szyja. Na modłę dzisiejszych młodych dziewczyn nosiła niebieskie dżinsy i krótkie wdzianka, pod którymi świecił goły pępek.

W ciągu całego tego czasu znajomości z Paulą, kiedy angażowałem się przede wszystkim jako korepetytor Martyny, miałem okazję uczestniczyć ogółem w trzech czy czterech wieczorach scrable`owych u Pauli. W sumie było nas wówczas czworo. Gospodyni i jej dwóch dobrych znajomych, no i ja jako czwarty, świeżo dokooptowany. Zresztą taka właśnie kolejność, jak wyżej, była chyba przypisana wszystkim uczestnikom turnieju, a zwłaszcza mnie, bowiem nigdy w żadnej rozgrywce nie udało mi się zająć lepszego miejsca niż ostatnie. Sama Paula nie była osobą specjalnie wykształconą i chociaż w swoim czasie chodziła do technikum gastronomicznego, to jednak nie udało jej się uzyskać matury. Jej dwaj znajomi, podobnie jak ja, legitymowali się wyższymi studiami. W ich przypadku były to studia odbyte na politechnice.

Kiedyś odwiedziłem Paulę wczesnym popołudniem. Akurat siedziała przy stole i spożywała obiad. Wymawiałem się dość stanowczo, że jestem już po obiedzie i żeby sobie nie przeszkadzała, uparła się jednak i nałożyła mi na talerz to, co jej jeszcze zostało w garnku. Przy najbliższej okazji chciałem się zrewanżować i przyszedłem w samo południe z propozycją, by powiedziała tylko, co ewentualnie kupić na dzisiejszy obiad i w jakich ilościach, a ja już zejdę do sklepu i przyniosę. Ona tylko ugotuje. Zresztą jako podstawowe danie sam zaproponowałem kotlety schabowe, na którą to sugestię Paula chętnie przystała. Na karteczce wypisała mi wszystkie potrzebne składniki do dobrego obiadu i poszedłem na zakupy. Gdy już wróciłem ze sklepu, sądziłem, że moja rola w zapewnieniu owego posiłku już się skończyła. Tymczasem musiałem jeszcze obrać ziemniaki, zetrzeć na tarce marchewkę i jabłko, i co tam jeszcze. Nie byłem zadowolony z takiego obrotu sprawy, że mnie pani domu tak bezceremonialnie angażuje do pomocy przy przygotowaniu obiadu. Ponadto obiad, choć przyrządzony z takim nakładem pracy aż przez dwie osoby, nie był do końca smaczny. Zarówno ziemniaki, jak i kotlet były niedosolone. Gospodyni bowiem hołdowała dziwnej dla mnie zasadzie każącej do każdego posiłku używać minimalną ilość soli (sól rzekomo szkodzi), jak na mój gust było to stanowczo za mało. Rezultat całego przedsięwzięcia był taki, że już potem unikałem wspólnych posiłków z Paulą. Z drugiej strony było czego żałować, że tak to właśnie wyszło, bo gdy spożywaliśmy tamten obiad, akurat wróciła ze szkoły Martyna, na którą czekał również kotlet, który kupiłem z myślą o niej. No, a później podobny obiad już się miał nie powtórzyć.

W jakiś miesiąc po tym, jak zacząłem udzielać Martynie korepetycje z fizyki i matematyki, Paula przyjęła na swoje mieszkanie jeszcze jednego lokatora. Polecili go jej dobrzy znajomi z kręgu osób przychodzących na co dzień do Klubu. Był to dwudziestokilkuletni chłopak, który pracował w sklepie chemiczno-farbiarskim. Paula w tym przypadku upiekła dwie pieczenie na jednym ogniu. Wyszła naprzeciw prośbie i oczekiwaniom swoich znajomych, a nade wszystko podreperowała takim posunięciem swój budżet.

Przez parę godzin w ciągu dnia sprawowała w tym czasie opiekę nad małym dzieckiem u jakiegoś młodego małżeństwa mieszkającego w innej części miasta. W pogodne dni dojeżdżała tam swoim rowerem, tak zwaną "damką". W jedną stronę miała do przebycia jakieś sześć, siedem kilometrów. Ojciec dziecka był prawnikiem, natomiast matka pracowała w banku. Pamiętam z tamtego okresu niektóre wypowiedzi Pauli, w których pobrzmiewał ton pewnego zniecierpliwienia swoją pracą. Pojawiły się też akcenty świadczące o jakichś zgrzytach między nią a panią domu. Po niedługim czasie zresztą Paula odeszła z tamtego miejsca.

Nowemu lokatorowi przeznaczyła środkowy pokój-kuchnię swojego mieszkania, które to pomieszczenie było pokojem przechodnim. Bowiem z niego był dostęp do dwóch pozostałych pokoi, a także łazienki. Poza tym wchodząc do mieszkania z klatki schodowej, wchodziło się wprost do niego. Z tego również pomieszczenia wchodziło się na balkon. Łączony pokój z kuchnią był pomysłem samej właścicielki mieszkania (Pauli), która zaraz po tym, jak mieszkanie przekazała jej matka, wyburzyła ściankę działową rozdzielającą kuchnię od sąsiedniej izby. W rezultacie przechodni pokój był teraz pomieszczeniem największym i spełniającym najwięcej różnorakich funkcji. To w nim Paula przyjmowała swoich gości. Z tego też względu nazywany był "salonem". Przez noc spełniał funkcję sypialni nowo przyjętego lokatora, natomiast w ciągu dnia powszedniego, dnia zasadniczo bez gości, prócz lokatora korzystała z pokoju zarówno gospodyni, jak i Martyna. Gospodyni do spania nadal zajmowała małą izdebkę obok łazienki. W większej i ładniejszej izbie, po drugiej stronie salonu, uczyła się, spała i wypoczywała Martyna.

Przyjęcie na pokój, w dodatku przechodni, młodego mężczyzny, a zatem wpuszczenie kogoś takiego do mieszkania, w którym jedno z pomieszczeń już wynajmuje szesnasto-, siedemnastoletnia dziewczyna, od samego początku wydawało mi się jakimś brakiem wyobraźni u Pauli, by nie rzec, brakiem odpowiedzialności. Dopowiedzmy tutaj, że ta młoda dziewczyna niezależnie od tego jak by była w istocie osobą skromną, to jednak, podkreślę to raz jeszcze, niejako na porządku dziennym świeci swoim gołym pępkiem. A jak w tej sytuacji mogą wyglądać noce, kiedy zarówno jedna, jak i druga, chcąc skorzystać z toalety mimo woli musi przejść przez w tym przypadku sypialnię młodego lokatora? Czy tenże jawi się wówczas bardziej pogrążony we śnie, czy raczej czuwający?

Szczególnie w porze dnia, taki a nie inny rozkład mieszkania zapewne w dużym stopniu pozbawiał intymności nowo przyjętego lokatora. Nie wiem jak dalece mu to przeszkadzało. W każdym razie swoistą rekompensatą za tę niedogodność mogła być wyrównująca stratę okoliczność, że młody mężczyzna niemal bez przerwy miał pod ręką dwie młode kobiety, w tym jedną bardzo, bardzo młodą. Miał pod ręką - rozumiemy przez to godną doprawdy pozazdroszczenia dostępność wizualną.

Za pozwoleniem gospodyni, z kuchni nierozdzielnej z salonem miała prawo korzystać zarówno Martyna, jak i nowo przyjęty lokator. Że i również sama gospodyni - rozumie się samo przez się. W salonie, znajdował się telewizor. Pilna uczennica zajmowała się nauką i tylko w chwilach przyrządzania sobie przy kuchni jakiegoś posiłku, czasem na coś zerknęła. Natomiast Paula, gdy wieczorem wracała od swoich codziennych zajęć, płatnych lub nie, zwykle włączała odbiornik, jeśli już wcześniej nie zrobił tego lokator.

Na korepetycje z fizyki przychodziłem regularnie dwa razy w tygodniu, a kiedy doszła jeszcze matematyka - trzy. Były to przeważnie takie dni, jak poniedziałek, wtorek oraz czwartek, lub poniedziałek, środa i czwartek. Zwykle godzina siedemnasta z kwadransem. W piątek zaraz po szkole Martyna wyjeżdżała do domu i wracała w niedzielę wieczorem. Zawsze przywoziła od matki zapas dobrego jedzenia na parę najbliższych dni. Wstawiała go do lodówki w części kuchennej przechodniego pokoju i odgrzewała potem na obiad. Jeśli chodzi o fizykę, rozwiązywałem z Martyną zadania z kinematyki, którą wprawdzie na lekcjach w szkole już wcześniej przerobiła, ale czekał ją sprawdzian z tej partii materiału, którego właśnie w swoim czasie nie zaliczyła. Jednocześnie rozwiązywaliśmy na bieżąco zadania z nowego działu, aktualnie przerabianego w szkole, mianowicie z dynamiki. Natomiast z matematyki w pierwszym rzędzie na warsztat poszły funkcje, sposoby ich opisu, dziedzina i miejsca zerowe, monotoniczność, a także wykresy funkcji oraz ich przekształcenia. Korepetycje dawałem oczywiście w pokoju, który przeznaczony był wyłącznie dla Martyny. Od dawna już przeszkadzał mi każdy najmniejszy hałas, więc zawsze w czasie moich lekcji (tak sobie zażyczyłem), jeśli ktoś oglądał telewizję, odbiornik musiał być maksymalnie ściszony, tak bym mógł usłyszeć przelatującą w salonie muchę. Siedzieliśmy obok siebie przy dość dużym stole, jedną swą krawędzią przytkniętym do ściany. Nad stołem na ścianie zawieszona była podręczna półka na książki. W tym podwójnym zestawieniu prosty mebel spełniał funkcję wygodnego biurka. Martyna była chętną i uważną uczennicą, choć zdarzały się jej momenty dekoncentracji, jakiegoś wyłączenia się, zamyślenia, chwilowego braku kontaktu z tym, o czym była akurat mowa. Miało to miejsce w tych zwłaszcza dniach, kiedy była niewyspana i niewypoczęta po naderwanej nocy z powodu przygotowywania się do jakiejś ważnej klasówki. Była uczennicą umiarkowanie zdolną.

Odczułem poryw serca już pierwszego dnia, od pierwszej chwili jak ją zobaczyłem. Moje uczucie do niej jeszcze się wzmogło, gdy się dowiedziałem, że ma kłopoty w szkole. W dniu, w którym zaproponowałem jej douczanie, z ciekawości zapytałem ją o tygodniowy plan lekcji. Siedzieliśmy wtedy w trójkę w pokoju przechodnim, czyli salonie. Ona, Paula i ja. Natychmiast podniosła się ze swojego miejsca, poszła do swojego pokoju, i po chwili wróciła z wymalowaną na kolorowo dość dużą kartką kartonową, na której godzina po godzinie wypisane były nazwy poszczególnych przedmiotów, przypadających na dany dzień. Przysunęła swoje krzesło blisko mojego tak, że się teraz stykały ze sobą, i wtajemniczając mnie w legendę podała mi swój tygodniowy rozkład zajęć. Po niedługim czasie, gdy już przestaliśmy rozmawiać o tym, co się wprost wiązało z planem lekcji, jeszcze raz udała się na chwilę do swojego pokoju i za moment wróciła z zeszytem i mapą. Tym razem chciała się pochwalić i pokazać mi, jakim to sposobem ustaliła długość i szerokość geograficzną swojej małej miejscowości, gdzie mieszkała wraz z matką i braćmi. W tych dwóch kolejnych gestach zrozumiałem, że jest dziewczyną kontaktową i pełną ufności w stosunku do mnie, osoby dopiero co poznanej i bądź co bądź o wiele lat od niej starszej. Po części tłumaczyłem to sobie faktem, że wzrastała w domu, w którym było trzech starszych braci. W jakimś sensie była więc oswojona z płcią przeciwną i nie bała się mężczyzn. Swojego ojca znała mało, bowiem rodzice rozwiedli się, gdy miała sześć czy siedem lat. Kiedy poznałem ją trochę bliżej, wyraziła się o swoim ojcu, że jest dla niej człowiekiem obcym. Pomyślałem wówczas o własnym synu i poczułem się nieszczególnie. Nie znała mojej sytuacji rodzinnej i nie przypuszczała, że jej słowa mogły mnie zaboleć. Oczywiście nie zdradziłem się z tym przed nią. Kim teraz była dla mnie ta bardzo młoda dziewczyna? Bardziej córką, której nigdy nie miałem?, czy może przede wszystkim skrycie pożądaną siedemnastolatką, do której przywodził mnie demon miłości? To, że nasze krzesła podczas korepetycji stykały się niemal z sobą, choć oczywiście nie mogło być mowy o jakimś fizycznym kontakcie naszych ciał, było dla mnie źródłem radości, którą trudno byłoby pojąć w kategoriach czystego rozumu. Kiedy jednak jej noga pod stołem czasem przypadkiem dotknęła mojej, odsuwałem ją gwałtownie, jakby rażony prądem, podczas gdy ona swoją pozostawiała na tym nowym miejscu. Podobnie, gdy moja ręka, kiedy coś pisałem lub żywiej gestykulowałem w czasie wyjaśniania jakiejś zawiłej kwestii, zetknęła się nagle z jej ręką położoną na stole, moja natychmiast odskakiwała niczym kula bilardowa w zderzeniu z inną, choć w jej zachowaniu nie czuło się najmniejszych oznak niepokoju.

Było jednak coś innego, z czym nie mogłem się uporać. Nigdy nie wyraziłem tego głośno, ale nie podobało mi się, że Martyna tak szybko przeszła na ty z lokatorem, chłopakiem bądź co bądź starszym od niej dobrych kilka lat i który dopiero co się sprowadził. Jeszcze nie wspomniałem, że miał na imię Łukasz. Już wcześniej była na ty z Paulą, co też wydawało mi się rzeczą nieco dziwną. Ale przede wszystkim ta poufałość w stosunku do młodego mężczyzny kłuła mnie w oczy. Przełykałem swoje gorzkie pigułki w samotności i niekiedy z niepokojem i drżeniem oczekiwałem, co dalej z tego wyniknie. W miarę jak moje angażowanie się emocjonalne, choć pilnie skrywane, wciąż jednak narastało, różnych gorzkich pastylek też nie brakło. Chcąc ich cierpki smak odrobinę zneutralizować w moich ustach, przynosiłem na korepetycje jakieś słodycze, którymi ją częstowałem, samemu tymczasem nie kosztując. Raz przyniosłem chałwę, innym razem czekoladę lub jakieś cukierki. Niekiedy ładną dużą, żółtą i soczystą gruszkę albo okrągłe, czerwone i lśniące jak choinkowa bombka jabłko. Ona widząc, że ja sam się nie częstuję, też zwykle nie jadła i odkładała smakołyk na później.

Któregoś dnia przy rozwiązywaniu zadań z matematyki potrzebne były tablice matematyczne. Akurat nie wziąłem ich z domu, gdy udawałem się na korepetycje. Okazało się, że Martyna też nie miała tablic, bo jej zabrał brat maturzysta. Rzuciłem okiem na półkę z książkami na przeciwległej ścianie, gdzie znajdowały się jakieś podręczniki Pauli; wszystkie ze szkoły średniej. Przypadkiem wśród książek były też tablice matematyczne. Trochę podniszczone, jednak jak najbardziej użyteczne. Tym niemniej na drugi dzień przyszedłem na korepetycje z nowo zakupionym egzemplarzem tablic, które oddałem bezinteresownie Martynie. Oprócz języka angielskiego uczyła się w liceum języka włoskiego, który miała do wyboru z hiszpańskim. Kiedy się o tym dowiedziałem, przyniosłem jej z domu kilka istnych perełek z literatury włoskiej. Mogły być na przyszłość doskonałym uzupełnieniem jej szkolnego podręcznika. Zawsze pociągała mnie bogata i piękna literatura stworzona w tym języku. Tamte zaś książki miałem jeszcze z czasów swoich niezapomnianych podróży po Italii.

Łukasz lokator, wracając ze sklepu, w którym pracował, przyrządzał sobie coś do jedzenia, a następnie włączał telewizor, kładł się w ubraniu na wersalce i oglądał jakiś program. Oglądał spożywając posiłek. Czasem, gdy przychodziłem na korepetycje do Martyny, już był w domu. Sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, młodego człowieka. Zastosował się też do mojej wcześniejszej prośby i śledził ekran telewizora nieomal na niemo. Dało się łatwo zauważyć, że Martyna-współlokatorka mu się podoba.

Moje zaangażowanie, by wyciągnąć Martynę z kłopotów związanych z matematyką i fizyką, zaczęło powoli przynosić owoce. Postępy uczennicy były widoczne. Z przedmiotów tych coraz częściej łapała pozytywne oceny i po prawie dwóch miesiącach wspólnej pracy stawało się oczywiste, że na półrocze zarówno z fizyki, jak i matematyki wyjdzie z ocenami pozytywnymi. Jednak mierne oceny czy nawet dostateczne nie satysfakcjonowały mnie. Moim pierwotnym założeniem było, żeby uzyskała na półrocze oceny dobre. W miarę rozwoju sytuacji okazało się jednak, że mój cel był zbyt ambitny. Rzeczą z gruntu niemożliwą było w tym stosunkowo krótkim czasie nadrobić widoczne zaległości, które uczennica wyniosła jeszcze ze szkoły podstawowej. Tym niemniej nie wycofałem się ze swojego pierwotnego planu, a jedynie go nieco skorygowałem. Zaplanowałem mianowicie, aby te dobre oceny, z interesujących mnie przedmiotów, Martyna uzyskała na koniec pierwszej klasy liceum. Inna rzecz, że za moją sprawą już się to nie mogło stać, ponieważ wcześniej został nagle przerwany tamten kurs douczania. Udaremniony skutkiem okoliczności, które się wydarzyły i których nie mogłem przewidzieć.

Zanim jednak w połowie roku szkolnego uniemożliwiono mi dawanie Martynie korepetycji, miał miejsce incydent, który zamierzam tu krótko opisać. Sam incydent nie miał jednak związku z nagłym przerwaniem korepetycji; przynajmniej takiego, który można by uchwycić w sposób nie budzący wątpliwości. Zresztą z pozoru jawił się jako dość niewinny (czy w istocie był taki?), a jego burzliwy przebieg dostępny był jedynie mojemu umysłowi. Prócz owego incydentu, na przestrzeni tamtego czasu, miał naturalnie miejsce szereg innych zdarzeń. Ba! Owe zdarzenia były czy to obojętne, czy z natury miłe i przyjemne. Tymczasem incydent odczułem jako szczególnie przykry. Wzburzył, poruszył mną do głębi i na dłuższy czas zachwiał równowagę ducha. Chociaż nie dawałem tego poznać po sobie, to jednak drzazga tkwiła głęboko, raniła i uwierała.

Miesiąc listopad miał się ku końcowi. Ustawiczne mżawki i deszcze, jesienne szarugi, dni coraz krótsze. Dwa tygodnie wcześniej Martyna trochę chorowała. W połowie miesiąca dopadło ją przeziębienie, o jakie przy tej pogodzie nietrudno. I ja byłem nie mniej zagrożony zważywszy, że z miejsca swojego zamieszkania dochodziłem na piechotę. Wyznawałem zasadę, by gdzie się tylko da przejść spacerem i nie korzystać ze środków komunikacji miejskiej. W tym przypadku do przemierzenia był dystans jakichś trzech mil. W większości szło się ulicami niezbyt ruchliwymi, co było dodatkową zachętą. Z gruntu jestem podatny na przeziębienia i w tych warunkach pogodowych chyba tylko przemożna chęć widzenia Martyny oraz utrzymania z nią możliwie stałego kontaktu sprawiły, że nie poddałem się chorobie.

Owego dnia też utrzymywała się mżawka, a momentami zrywał się wiatr. Było dość chłodno. Miałem coś pilnego do załatwienia w mieście i wyszedłem z domu wczesnym popołudniem. Przed wyjściem założyłem jesionkę z podpinką, a szyję okręciłem ciepłym szalem. Na korepetycje do Martyny zamierzałem się udać po tym, jak załatwię nie cierpiącą zwłoki sprawę. A więc bezpośrednio z miasta. Wcześniejsze wyjście z domu gwarantowało wypełnienie harmonogramu czynności na sto procent.

I rzeczywiście, już po pomyślnym załatwieniu pilnej sprawy, nieomal punkt siedemnasta znalazłem się w pobliżu bloku, w którym Martyna wynajmowała pokój. Byłem akurat po przeciwnej stronie ulicy na wprost tamtego wieżowca i spojrzawszy w górę, ku ósmemu piętru, dostrzegłem, że w pokoju Martyny pali się światło. Znaczyło to mniej więcej tyle, że była w domu i czekała na swojego korepetytora. Moje spojrzenie w górę ku ósmemu piętru nie było zresztą przypadkowe. Zawsze ilekroć zbliżałem się do tamtego wieżowca od strony swojego miejsca zamieszkania, miałem zwyczaj popatrzeć wpierw na okna, czy pali się światło. Paliło się. Robiło mi się wtedy cieplej na duszy. Oczywiście przyzwyczajenie to datuje się gdzieś od połowy czy dopiero końca października, kiedy zapadający zmierzch powodował, że o tej porze dnia w mieszkaniu konieczne już było oświetlenie.

Tamtego dnia natomiast środkowy pokój przechodni (sypialnia Łukasza) pozostawał ciemny. Tak samo wygaszone światło było w pokoju po prawej, a więc pokoju samej gospodyni, Pauli. Zatem nie było jej jeszcze w domu, jak to zresztą w tych godzinach zdarzało się dość często. Ponieważ trzymałem się ustalonego porządku, że na korepetycje przychodziłem kwadrans po siedemnastej, pomyślałem sobie, że wstąpię jeszcze do pobliskiej księgarni. I kierując swoje kroki do małej księgarni na rogu, mimowolnie spojrzałem w stronę bramy wejściowej, prowadzącej do wiadomego mieszkania na piętrze. W tym samym momencie, jak spojrzałem, wydawało mi się, że do bramy wszedł Łukasz. A zatem wracał z pracy.

Księgarnia znajdowała się nieopodal, po przeciwnej stronie wieżowca. Nie widziałem teraz okien mieszkania Pauli. Kiedy po krótkim, pobieżnym przejrzeniu książek, znalazłem się przy bramie wieżowca i nacisnąłem guzik domofonu, czekała mnie przykra niespodzianka. Po drugiej stronie łącza panowała cisza. Nacisnąłem guzik raz i drugi i odczekałem chwilę, i dalej martwa cisza. Stałem pod bramą zdezorientowany i z usilną natarczywością raz po razie próbowałem po drugiej stronie łącza wskrzesić znajomy mi i drogi głos. Słałem jak przykuty do tamtego miejsca, lecz niestety nie doczekałem się spodziewanego głosu w domofonie. Zaniepokojony, nie wiedząc, co się dzieje, ciężkim krokiem ruszyłem spod bloku. Przeszedłem na drugą stronę ulicy, skąd mogłem znowu widzieć okna mieszkania. Tym razem wszystkie okna były ciemne jak noc i świecące lodowatą pustką. Przeszedłem jeszcze parę kroków dalej i stanąłem na przystanku autobusowym, skąd na wprost miałem bardzo dobrą widoczność na tamto mieszkanie. Przystanek był szczególnie dogodnym miejscem zważywszy, że postanowiłem przez jakiś czas obserwować mieszkanie. Jako węzeł komunikacyjny był też dość ruchliwy. Stałem na przystanku dobre pół godziny. Przez ten czas w różne strony odjeżdżały kolejne autobusy. Nagle w pokoju Martyny ponownie zapaliło się światło. Po chwili rozbłysło również w salonie. Tym razem jednak światła te były dla mnie jedynie źródłem przygniatającej rozpaczy. Przez następne pół godziny biłem się z myślami, czy raz jeszcze pójść i zadzwonić na domofon. Przez owe pół godziny, gdy cały zdruzgotany stałem na przystanku, światło w pokoju przechodnim oraz w pokoju Martyny paliło się w najlepsze, przeszywając moją duszę swym zimnym płomieniem.
Bez pomyślunku, co robić dalej, z ciężkim sercem odmaszerowałem w stronę swojego domu, gdzie mnie czekała jedynie udręka.

Tamto wystawanie pod wieżowcem w zimną i dżdżystą pogodę, niewartą, by wypędzić z domu psa, zrobiło swoje. Na wieczór dostałem dreszczy, po czym w nocy wystąpiła silna gorączka. Mój organizm nie miał dostatecznych zapasów energii niezbędnej do walki z przeziębieniem, ponieważ wcześniejszy incydent poważnie osłabił pierwiastek duchowy.

Nie wychodząc z łóżka przeleżałem w nim całe cztery dni. W tym czasie prawie nic nie jadłem. Piłem tylko gorzką herbatę, którą z wielkim trudem przyrządzałem dwa razy dziennie. Dopiero piątego dnia zwlokłem się z łóżka, ogarnąłem trochę i zapukałem do drzwi sąsiadki. Zapytałem ją, czy gdy pójdzie do sklepu nie kupiłaby mi czegoś do jedzenia. Zgodziła się chętnie, bez namysłu. Dałem jej pieniądze i poprosiłem, żeby wzięła chleb, z pół kilo parówek oraz siatkę cytryn. Cukier miałem jeszcze w domu.

Choć ją o to nie prosiłem, sąsiadka wracając ze sklepu wstąpiła do apteki i przyniosła jakieś antygrypowe leki.

Nie czułem się nadal dobrze i wciąż gorączkowałem. Siódmego dnia w nocy znowu dostałem wysokiej gorączki. O ile mogę to obiektywnie stwierdzić, w tym złym stanie mówiłem coś głośno do siebie, majaczyłem. Jednak ósmego dnia gorączka wyraźnie spadła. Poczułem nikłe oznaki przełomu, zapowiadające bliską poprawę. Na wieczór moje samopoczucie już było o wiele lepsze. Zjadłem kromkę chleba z masłem i powidłami i popiłem gorącą herbatą, do której wycisnąłem trochę soku cytrynowego.

Począwszy od tamtego wieczoru, rzeczywiście z każdym dniem czułem się coraz lepiej. Nie mogłem się już doczekać, kiedy wznowię korepetycje i pójdę do Martyny. Moja udręka wiążąca się z tamtym przykrym incydentem, kiedy to z nieznanych mi wciąż powodów Martyna nie otworzyła mi drzwi, w międzyczasie osłabła, zatarła się w pamięci. Jednocześnie w mojej głowie dojrzewała kiełkująca od jakiegoś już czasu myśl, że Martyna nie jest właściwie Martyną. Bo ja nie jestem jedynie korepetytorem, ale przede wszystkim Johannem Wolfgangiem von Goethe, poetą. Natomiast Martyna Jarzębska jest w istocie Ulryką von Levetzow. Po raz pierwszy ta odkrywcza myśl zaświtała mi w tamtym wzbudzonym stanie silnej gorączki i majaczenia. O ile jednak samo majaczenie było prostą konsekwencją choroby i podwyższonej temperatury, o tyle sama wizja mnie jako wielkiego poety, który dzięki nauczaniu ma niepowtarzalną możność obcowania z samą Ulryką von Levetzow, była przebłyskiem prawdy, która z całą swą mocą miała mi się dopiero objawić.

Dwunastego dnia od pamiętnego incydentu wznowiłem korepetycje. Był to akurat czwartek. Czułem się wyleczony z przeziębienia. Przybyłem na korepetycje nie zapowiadając się wcześniej. Kiedy nacisnąłem guzik domofonu, po chwili usłyszałem znajomy głos. Był ciepły i miły, słyszało się w nim radość z mojego przybycia. Martyna vel Ulryka wyraźnie się ucieszyła rozpoznając mnie po głosie. Jednocześnie usłyszałem charakterystyczne brzęczenie domofonu, oznajmiające, że drzwi od bramy są zwolnione i można je otworzyć. Wsiadłem do windy i za niedługą chwilę znalazłem się w mieszkaniu na ósmym piętrze. Martyna vel Ulryka była w domu sama. Z pokoju przejściowego przeszliśmy do jej pokoju, miłego i przyjaznego, w którym nad stołem-biurkiem zawiesiła parę zdjęć swojej matki oraz braci. Zwracając się do niej wprost, nadal nazywałem ją Martyną, tak jak mi się przedstawiła przed trzema miesiącami. Zdawałem sobie sprawę, że jest jeszcze za wcześnie, by jej wyjawić całą prawdę. Tym niemniej nastąpi to niebawem, już być może w ciągu dwóch-trzech najbliższych tygodni.

Kiedy na powrót przystąpiliśmy do przerwanych lekcji, Martyna vel Ulryka powiedziała, że była trochę zaniepokojona moją dłuższą nieobecnością. Mówiąc to, pospiesznie starała się uporządkować książki i zeszyty na stole-biurku, przy którym siedzieliśmy i przy którym codziennie odrabiała lekcje. Powiedziałem o swojej nagłej chorobie. Wyrażając troskę o moje zdrowie jednocześnie przepraszała za tamtą swoją "nieobecność". Musiała po prostu zostać dłużej w szkole. Z okazji zbliżających się świąt Bożego Narodzenia jej klasa czyniła wstępne przygotowania do wystawienia jasełek. Z jasełkami występować będą w pobliskim Domu Dziecka. Ona, Martyna, przez koleżanki i kolegów z klasy została wybrana do odegrania roli Matki Boskiej. Czyż można było mieć jeszcze jakieś wątpliwości? Czułem się dość niezręcznie i miałem wyrzuty sumienia z powodu tamtych swoich niegodnych rojeń, kiedy to moją wyobraźnią zawładnął Mefistofeles.

Tego samego dnia, lecz już trochę później, kiedy zrobiliśmy małą przerwę od matematycznych i fizycznych łamigłówek, Martyna vel Ulryka sama poruszyła temat lokatora Łukasza. Oznajmiła, że już tu nie mieszka. I krótko opowiedziała jak to się stało. Wyprowadził się nagle, "niespodziewanie dla nikogo", przed dwoma tygodniami. Wyprowadzka miała miejsce w porze, gdy Paula była poza domem, zaś ona, Martyna, w szkole. Zresztą, co za wielka przeprowadzka?! Wziął do podręcznej torby tych parę swoich rzeczy, jak jedna czy dwie koszule, jakaś bielizna i co tam jeszcze, zamknął mieszkanie i poszedł na swój nowo wynajęty pokój. Klucz od mieszkania Pauli przyniósł po tygodniu, kiedy już się zorientowała, co się stało, i wszystko, by tak rzec, już się uspokoiło i wróciło do normy.

Nie miałem nic przeciwko Łukaszowi, nawet go lubiłem, jednak wiadomość o jego wyprowadzeniu się z mieszkania Pauli, przyjąłem z ulgą. Można powiedzieć, że spadł mi kamień z serca.

Martyna vel Ulryka, jak zwykle w piątek po lekcjach w szkole, miała zamiar pojechać do domu na wieś, dlatego kolejne korepetycje zaplanowaliśmy na najbliższy poniedziałek. W ciągu weekendu nabrałem sił po niedanej chorobie, która w dużym stopniu odbiła się na moim zdrowiu. Powróciłem znowu do swojej teorii barw (kolorów) sprzed dwudziestu paru laty i poczyniłem w niej pewne innowacje. Powstawanie widma optycznego olśniło mnie swoją głębią i zarazem prostotą. Na nowo zafrapowała mnie też geologia i w najbliższym czasie nosiłem się z zamiarem powrotu do dawno zarzuconej systematyki kamieni. Skrycie strzegłem swoich nowych odkryć oraz planów na najbliższe tygodnie i miesiące i nie zdradzałem się z nimi nawet przed Ulryką. Kierowała mną obawa, że jacyś konkurencyjni i nieżyczliwi mi badacze przywłaszczą moje pomysły i odkrycia, zanim te ujrzą światło dzienne.

W poniedziałek o siedemnastej z kwadransem jak gdyby nigdy nic zgłosiłem się na umówione korepetycje. Z matematyki przerabialiśmy wybrane zagadnienia z zakresu planimetrii, natomiast z fizyki - zderzenia sprężyste. Nie liczyłem się z czasem i zawsze byłem do dyspozycji Martyny vel Ulryki tak długo, jak tylko chciała. Jednak szybkimi krokami zbliżające się święta, w dalszej perspektywie półrocze w szkole oraz wiążące się z tym klasówki nie tylko przecież z przedmiotów ścisłych, ale i całej reszty, powodowały en bloc, że Ulryka dysponowała mniejszym czasem dla ważnych zagadnień matematyczno-fizycznych. Co do zbliżających się świąt, próby teatrzyku szkolnego, wiążące się z planowanym wieczorem jasełkowym w Domu Dziecka, też poważnie ograniczały jej czas.

W tej sytuacji korepetycje odbywały się teraz dwa razy w tygodniu, najwyżej po jednej godzinie w danym dniu. Niemniej w miarę zadowolony byłem z całokształtu rezultatów, ponieważ sam widziałem u Martyny vel Ulryki postępy, jak też dostrzegali je nauczyciele w szkole i już było wiadomo, że Ulryka na półrocze uzyska pozytywne oceny z wcześniej zagrożonych przedmiotów. Oczywiście wszystko to cieszyło mnie ogromnie.

Chciałem jej coś kupić na Gwiazdkę i kiedy nadszedł ostatni dzień naszego przedświątecznego spotkania (następne miało być już po Nowym Roku), zawitałem do Martyny vel Ulryki z torbą Mikołajowych prezentów. Przede wszystkim kupiłem jej książki i przybory potrzebne w szkole, ale oczywiście w gwiazdkowej paczce nie mogło zabraknąć najróżniejszych słodyczy, orzechów i owoców cytrusowych. Wśród przydatnych książek była między innymi encyklopedia wiedzy biologicznej. Albowiem nauką o organizmach żywych Ulryka interesowała się szczególnie. Ale były też ulubione moje lektury z literatury włoskiej, w której, taką miałem nadzieję, będzie się w przyszłości rozczytywać Ulryka. Do tego w paczce komplet długopisów oraz przyborów na geometrię (linijka, ekierka, kątomierz i cyrkiel).

Naturalnie Martyna vel Ulryka nie spodziewała się w ogóle jakichś prezentów ode mnie. Po krótkiej niczym błysk światła chwili zdziwienia, w jej oczach odmalowała się przede wszystkim radość, gdy na stole-biurku postawiłem kolorową torbę-paczkę. Ta niekłamana radość była dla mnie większą nagrodą niż mógłbym oczekiwać. Nie oczekiwałem niczego.

Zanim się pożegnaliśmy życząc sobie nawzajem wesołych świąt, po całodziennej nieobecności wróciła do domu Paula. Przyszła zmęczona po dniu absorbującej pracy jako opiekunka do dziecka. Miałem i dla niej przygotowany jakiś symboliczny upominek, więc jak tylko trochę odsapnęła, wręczyłem jej go z życzeniami radosnych świąt. Martyna vel Ulryka pochwaliła się swoją paczką, co razem sprawiło na Pauli nieoczekiwanie miłe wrażenie. Tamtego dnia już wcześniej umówiłem się z Ulryką na kolejne nasze spotkanie poświęcone douczaniu. Miał to być siódmy dzień po Nowym Roku. Życzyłem jej też udanego występu jasełkowego, z którym szkolny teatrzyk miał się zaprezentować w Domu Dziecka w pierwszych dniach stycznia. Zatem wszystko zostało jak należy zaplanowane i poukładane. Przygotowując się do wyjścia szyję okręciłem szalem, włożyłem płaszcz, raz jeszcze powinszowałem Ulryce i Pauli na okoliczność zbliżających się świąt Bożego Narodzenia, po czym słowami "do widzenia" pożegnałem obie młode kobiety.

W ciemny grudniowy wieczór, rozświetlony ulicznymi lampami, w błyszczącej feerii białych płatków śniegu, zwiastujących piękne święta, żwawym krokiem wracałem do domu.

Było mi lekko i radośnie na duszy.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Marek Zadra · dnia 31.07.2009 09:31 · Czytań: 1278 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 3
Komentarze
Usunięty dnia 01.08.2009 16:05
W tym, o czym piszesz jest konsekwencja. Podoba mi się.
Usunięty dnia 01.08.2009 17:45 Ocena: Dobre
Co mi w oko kole:

"Łączyła się tym dojmująca udręka"
- pewnie zjadłeś "z"

"ciemne bujne"
- brak przecinka :-)

"rozdzielającą kuchnię od właściwego pokoju"
"W rezultacie przechodni pokój był teraz pomieszczeniem"
"Z tego względu pokój ten "
- za często powtarzasz "pokój"

"A jak będą w tej sytuacji wyglądać noce, kiedy zarówno jedna, jak i druga, chcąc skorzystać z toalety będzie
musiała przejść przez w tym przypadku sypialnię młodego lokatora?"
- przez "będą" i "będzie" brzmi mi niezręcznie

"Siedzieliśmy obok siebie przy dość dużym stole, jedną swą krawędzią przytkniętym do ściany. Nad stołem na ścianie zawieszona była podręczna półka na książki. W tym podwójnym zestawieniu stół spełniał funkcję wygodnego biurka."
- A tu znowu wszystko się kręci wobec wszechobecnego "stołu"

"swoje gorzkie pigułki
gorzkich pigułek też nie brakło."
- to określenie jest bardzo, że tak powiem - malownicze, więc gdy używasz go dwukrotnie w takiej bliskości, nie brzmi dobrze.

"Sprawiał wrażenie młodego człowieka dobrze wychowanego"
- amoże lepiej : "Sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, młodego człowieka"?

"Dało się łatwo zauważyć, że Martyna współlokatorka mu się podoba."
- kiepsko z tą współlokatorką, więc albo spacja pomiędzy, albo Martyna, albo współlokatorka.

"że o tej porze dnia już w mieszkaniu konieczne było oświetlenie."
- szyk nie ten, może lepiej: "że o tej porze dnia w mieszkaniu konieczne już było oświetlenie"?

"Księgarnia znajdowała się nieopodal, po przeciwnej stronie wieżowca. Nie widziałem teraz okien mieszkania Pauli. Kiedy już po pobieżnym rzuceniu okiem na książki w księgarni"
- myślę, że niepotrzebnie wspominasz drugi raz o księgarni.

"stanąłem na przystanku autobusowym"
"Stałem na przystanku dobre pół godziny"
- tam księgarnia, a tu stanie, to drugie wspomnienie zupełnie zbędne.

"kiedy to z nieznanych mi wciąż powodów Martyna nie otworzyła mi drzwi, międzyczasie osłabła, "
- drobiazg, brakuje "w"

"w mojej głowie kiełkowała, dojrzewała myśl"
- wiem, że dojrzewanie, to nie tylko kiełkowanie, mimo to brzmi to źle.

Jeszcze parę słów: dobrze pisana, rozwijana historia, momentami tylko jakaś nieskładność, powtórzenia, forma przerasta jak na drożdżach, ale jest w tym coś, co mnie satysfakcjonuje.
Fajne, będę czytała dalej. Wstawiam dobry, bo jak coś jest rzeczywiście dobre, to jestem wymagająca :-)
Marek Zadra dnia 01.08.2009 18:42
Ołowiany Żołnierzyku - miło mi, i dziękuję bardzo.


kmkmk - do Twoich uwag odniosę się później. Na razie dziękuję za dobre słowa.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty