Na dworze lał deszcz i wiał silny wiatr, ludzie z parasolkami w dłoniach przemykali szybko do bram swoich kamienic. Naciągnęłam rękawy kurtki, poprawiłam ciężką torbę na ramieniu i weszłam do klatki. Szłam pomału, ostrożnie stawiając kroki. Stukot moich szpilek rozbrzmiewał echem w przytłaczająco cichym i smutnym korytarzu. Zgasło światło, w mroku pokonywałam kolejne schody. Nagle ktoś włączył światło wychodząc z mieszkania. Słabe światło korytarzowej żarówki oświetliło moją zapłakaną twarz.
- Pani Anno, ale mnie pani przestraszyła! - powiedziała zauważając mnie sąsiadka.
- Przepraszam - mruknęłam, zatrzymując się na chwilę.
- Czy coś się stało? - spytała, podając mi rękę na przywitanie.
Uścisnęłam jej dłoń. Czerwona barwa paznokci ładnie podkreślała kolor opalenizny. Przynajmniej do niedawna, teraz przykryła to jakaś przygnębiająca, szara poświata. Miałam luźną kurtkę, a światło było zbyt słabe, aby sąsiadka zauważyła, że nie prezentuję już pokaźnego brzuszka.
- Źle się czuję - skłamałam i ruszyłam dalej, ponieważ nie miałam siły na dalszą rozmowę. Doszłam do swoich drzwi, wyciągnęłam z kieszeni klucze, przekręciłam w zamku i weszłam do mieszkania. Poczułam, że nikt tutaj dawno nie wietrzył, było duszno. Otworzyłam okno w dużym pokoju na oścież. Podniosłam kartkę, którą wiatr zwiał z biurka. "Wyjechałem do matki. Odezwę się." - przeczytałam. Zmięłam skrawek i wrzuciłam do kosza. Przeszłam do pokoju z różową zasłonką, nacisnęłam pomału klamkę. Moim oczom ukazało się pastelowe łóżeczko, zasłony i półki, na których parę tygodni temu poustawiałam maskotki. Na sofie wyprasowane i złożone w kostkę leżały śpioszki i kaftaniki. Na ścianie wisiało oprawione w ramkę powiększone zdjęcie z USG. Łza spłynęła mi po policzku. Zdjęłam je ze ściany i schowałam do szuflady drżącymi rękoma. Stałam chwilę wpatrując się jak zahipnotyzowana w miniaturowe zabawki zawieszone nad łóżeczkiem. Łzy zaczęły płynąć szybciej i szybciej, tusz spływał na białą bluzkę.
Wypadłam z pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi i oparłam się z bijącym sercem o ścianę. Teraz już płakałam ledwo łapiąc oddech. Spostrzegłam kopertę leżącą na komodzie. Sięgnęłam po nią i otworzyłam. Były w niej wywołane zdjęcia. Zdjęcia, które Tomek zrobił nam w dwa dni po urodzeniu Paulinki. Wszystkie pielęgniarki się z niego śmiały, że już teraz musi obfotografować maleństwo, że przecież będzie miał na to jeszcze tyle czasu... Widać, nie miały racji. Przeglądałam je, ale wypadały mi z rąk. Łzy kapały na nie tak, że zaczęły rozmakać. Pozwoliłam im rozsypać się na dywanie. Połykając łzy, bujałam się na boki, kryjąc twarz w dłoniach.
Zadzwonił telefon. Sięgnęłam po słuchawkę i biorąc głęboki oddech odebrałam telefon:
- Tak?
- Cześć Aniu! Słyszałam, że już urodziłaś! No wiesz co, Magdzie to mogłaś wysłać smsa, że już po, a mi to nie? Magda mówiła, że masz śliczną, zdrową córeczkę? No, to kiedy mogę wpaść ją zobaczyć? - szczebiotała moja koleżanka.
Rzuciłam słuchawką i wpadłam w szloch. Wyrwałam kabel telefoniczny z gniazdka.
Ze ścian zrzuciłam wszystkie fotografie, które przedstawiały mnie, będącą w ciąży.
Rozbijałam ramki, targałam zdjęcia. Zmęczona płaczem przysnęłam. Obudził mnie natarczywy dzwonek do drzwi. Rozmazana, rozczochrana otworzyłam.
- Dzień... Co się stało?! - przestraszył się listonosz.
- Słucham? - zignorowałam jego pytanie.
- Mam dla pani list polecony, proszę pokwitować. - podał mi do ręki kopertę, nie spuszczając ze mnie oczu.
Odebrałam, podpisałam i zamknęłam mu drzwi przed nosem. Wiedziałam co to jest, spojrzałam dla pewności na nadawcę, szpital rejonowy.
Rozerwałam kopertę, a dokument przebiegłam wzrokiem.
Akt urodzenia. Rozłożyłam go na biurku i patrzyłam w niego jak w malowane wrota.
22 września, 14:35, Paulina Jaskierna, córka Anny i Tomasza. Oczy znów zaszły mi łzami, spojrzałam na drugą kartkę, była nieco mniejsza, na sztywniejszym papierze. Dane dotyczyły tej samej osoby, data była późniejsza o zaledwie kilka dni. Tylko sens dokumentu był inny. I nagłówek. Też akt, tyle, że... przełknęłam ślinę, zanim przeczytałam to słowo. Zacisnęłam mocno powieki, aby nie płakać i szeptem przeliterowałam. Z-g-o-n-u. Wzięłam je do ręki i przeszłam z nimi do dużego pokoju.
Otworzyłam lekko zardzewiałym już kluczem starą szufladę. Wyjęłam z niej dużą teczkę przewiązaną zieloną wstążką. Zielony podobno jest kolorem nadziei, czyż nie? Z teczki wyjęłam plik dokumentów. Dwa akty urodzenia i dwa zgonu. Piotruś Jaskierny 10 - 11 maja 1996 roku, Agatka Jaskierna 8 lutego - 31 marca 2003 roku. Na górę rzuciłam akty, które przyszły dzisiaj. Zieloną wstążkę podniosłam z ziemii i zaciśniętymi ustami wyrzuciłam do śmieci. Teczkę przewiązałam czarną.
Przeszłam do kuchni, żeby zrobić sobie gorącej, czarnej kawy. Wypiłam jedną, drugą, trzecią. Oczy piekły i były przekrwione. Gardło drapało od połykanych łez.
A za oknem bawiły się dzieci...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Osa · dnia 09.09.2009 09:45 · Czytań: 758 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: