Lach przy Lechu - wyrrostek
Proza » Obyczajowe » Lach przy Lechu
A A A
Kolejne opowiadanie z tomu "Powyżej gniazda".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.


Dręczące marzenie posiadania zachodnioeuropejskiego samochodu stawało się nie do wytrzymania. Poczucie szarości, w zetknięciu z ulicą wypełnioną paletą kolorowych aut, zablokowało logiczne myślenie.
Na maluszka, który mimo olbrzymiej konkurencji spisywał się bez zarzutu i którym w sumie mogłem jeździć długo (Zosia bez problemu przedłużała ubezpieczenie w Warcie), zapadł wyrok; postanowiliśmy go sprzedać. Napotkałem jednak na nieprzewidziane problemy. W warsztatach i u handlarzy wzbudzałem pewne zainteresowanie, ale nikt nie chciał kupić auta na polskich numerach. Należało w pierwszej kolejności załatwić niemiecką rejestrację.
W urzędzie celnym otrzymałem zaświadczenie o przywozie i zwolnienie z opłat. Do przeglądu technicznego musiałem ściągnąć hak holowniczy, który nie posiadał odpowiedniego atestu. W końcu przeszedłem pomyślnie przez specjalną kontrolę, obowiązującą samochody sprowadzane z zagranicy.
Przy okazji załatwiania tych wszystkich urzędowych spraw, wyrobiłem sobie niemieckie prawo jazdy. Na polskim mogłem jeździć tylko rok.
Szukając wymarzonego pojazdu poznaliśmy w Schongau i całej okolicy wszystkie "okazje". Spośród szalonego wyboru zdecydowaliśmy się, prawdę powiedziawszy Alina zdecydowała, na sześcioletniego forda eskorta. Lakier metalik o egzotycznej nazwie "złoto Alaski“ cieszył nasze oczy idealnym połyskiem, a uszy zachwycała równomierna praca silnika. Nie obeszło się jednak bez chwil grozy. W czasie próbnej jazdy, gdy z dużą siłą nacisnąłem na hamulec, pękł wężyk. Do warsztatu wróciłem bez hydrolu. Na szczęście awaria została w mgnieniu oka usunięta, a nas przeproszono.
Ford kosztował 3.400 DM. Pozostawała więc kwestia wycenienia fiacika. Właściciel warsztatu ustalał cenę według rocznika, a ja w związku z nową karoserią żądałem wyższej.
Po krótkim targu zgodziłem się na dopłacenie 400 DM. Radości z posiadania nowoczesnego auta, które zostało samochodem 1975 roku, zapoczątkowała nowy, szczęśliwszy rozdział w naszym emigracyjnym życiu.

Zimowa Bawaria dostarczała nowych doznań. Swój zachwyt nad puszystą bielą zawieszoną na gałęziach drzew, pokrywającą pola, zamazującą sylwetki alpejskich szczytów, uwieczniałem na coraz większej ilości zdjęć i slajdów. Filmy 2x8 mm do kamery sporo kosztowały, ale czego się nie robiło dla udokumentowania pięknych chwil: - Alina tańczy w śnieżnych koleinach, a romantyczność sceny podkreślają rozszczepione promienie słońca, przechodzące przez pryzmaty nowych nasadek systemu Cokin. Błękit nieba, widziany polaryzacyjnym filtrem, zmienia intensywność nastroju.

Nauczyciel niemieckiego skontaktował mnie ze swoim kolegą partyjnym - właścicielem biura konstrukcyjnego.
Herr Grasberger sprawiał wrażenie człowieka interesu, wykazującego zrozumienie odnośnie moich braków językowych. Argumentował, że nie może oferować etatu konstruktora, bo nawet niemieccy inżynierowie muszą po studiach przejść praktykę zawodową na niższych szczeblach. Zgodziłem się pracować jako uczeń, mając przyrzeczone zatrudnienie na pełnym etacie po paru miesiącach praktyki. Postawione warunki: ośmiogodzinny, płynny czas pracy przy wynagrodzeniu 420 DM niepodlegających opodatkowaniu, przyjąłem prawie z pocałowaniem ręki. Paręset dodatkowych marek, powyżej socjalnej pomocy, piechotą nie chodziło, a perspektywa zaczepienia się w zawodzie, oszałamiała.
Życie od nowa stawało się piękne. Wstawałem regularnie rano, punktualnie przychodziłem na obiad, wieczorem zdawałem Alinie relację z całego dnia.
Samo biuro nie miało nic wspólnego z instytucją poznaną w Polsce. Dział administracyjny, który prowadziła żona szefa, znajdywał się w sionkach parteru domku jednorodzinnego. Pracownia natomiast w piwnicy, gdzie ustawiono trzy stare deski kreślarskie i parę antyczno - ludowych stolików. Kopiarkę z obcinarką w sąsiedniej komórce.
Brak okien rekompensowało migające oświetlenie jarzeniówek. Izolacja od sygnałów zewnętrznego życia podnosiła koncentrację.
Biuro specjalizowało się w budownictwie stalowym. Zaskoczyło mnie wykonywanie rysunków tylko w ołówku. Ze zdziwieniem jednak stwierdziłem, że w tych warunkach powstawały odpowiedzialne konstrukcje. Sposób wymiarowania wydawał mi się nielogiczny, postanowiłem robić to tak, jak się uczyłem. Zamiast oczekiwanego uznania, szef okazał zniecierpliwienie. Nie bardzo rozumiałem, dlaczego upierał się przy swoim. W sumie nic mnie to nie kosztowało, mogłem wpisywać wymiary jak dla debilów.
Po tygodniu pracy Herr Grasberger zabrał mnie na wycieczkę do Ingolstadt. Projektował tam, dla fabryki Audi, nową halę produkcyjną.
Olbrzymie dźwigary stalowe przygotowywano w specjalnym oddziale. Gdy zobaczyłem automatyczne spawanie, sterowane komputerami, zrozumiałem nareszcie, dlaczego należało wymiarować rysunki w taki, a nie inny sposób.
Mój nowy szef pasjonował się samolotami. W jego pracowni leżały wszędzie fachowe czasopisma. Z opowiadań okazało się, że nie chodzi o zwyczajne hobby; Herr Grasberger posiadał licencję pilota, a w czasach służby wojskowej zdobył na odrzutowcach uznanie dowództwa jednostki spektakularnymi, niskimi lotami w nocy nad terytorium ZSRR.

Zaskoczyło nas, sprawiając jednocześnie miłą niespodziankę, zaproszenie na powietrzną przejażdżkę prywatną "cessną". Zaopatrzony w aparat fotograficzny i w parę filmów, pojechałem z Aliną na lotnisko w Kempten.
Nigdy nie latałem. Poczułem przyjemną lekkość, gdy koła maszyny oderwały się od pasów startowych. Zamilkł początkowy ryk silnika. Delikatne kołysanie wyzwoliło uczucie szybującego w przestworzach wolnego ptaka.
W zagłębieniach terenu resztki śniegu walczyły o przetrwanie. Mniejsze od zabawek autka z mozołem pokonywały rozciągniętą w nieskończoność pajęczynę dróg. Mały człowieczek, szara kropka, zmierzał do celu. Do celu, którego nawet ja, z perspektywy wszystkowidzącego, dostrzec nie mogłem.

Jako pierwszy, spośród polonijnego grona, rozpocząłem pracę. Mniej czasu miałem na towarzyskie spotkania, ale za to, jaką przyszłość – wszyscy mi zazdrościli.
Dwa małżeństwa azylantów, te które kontynuowały polską tradycję spędzania wolnego czasu przy butelce, otrzymały mieszkania i przestały brać udział w lekcjach niemieckiego. Wszyscy, łącznie z nauczycielem, nie okazywali żalu z tego powodu. Zrobiło się luźniej i poważniej.
"Nowa żona starego emigranta", czyli Ola, przyszła pewnego razu na spotkanie wraz z mężem. Zaprosili nas potem do siebie.
"Stary emigrant", czyli Kazik Szpurowski, jako roczne dziecko znalazł się w Bawarii. Jego matkę wywieźli Niemcy w czasie wojny na przymusowe roboty. Dzieciństwo miał dramatyczne. Opowiadał, jak to zostawał cały dzień pozbawiony opieki i dzięki starszej kuzynce, która czasami dała mu coś do zjedzenia i umyła z nieczystości, mógł przeżyć.
Kazik mówił płynnie po bawarsku, natomiast jego polski zdradzał prymitywność. Ta dość osobliwa mieszanka, w połączeniu ze wschodnią gościnnością, wytwarzała atmosferę niepowtarzalnej swojskości. Czuliśmy się u nich naturalnie, a że serdeczność gospodarzy nie ograniczała się tylko do gestów, otwartość wynurzeń sięgała głębin.
Szpurowscy zaprosili nas, w karnawałową sobotę, na ubaw do Rottenbuch. W przytulnej knajpce, znanej tylko wtajemniczonym, grali ludowi muzykanci - solistka na cymbałach.
Tańczyliśmy wymieniając się partnerkami, w takt znanych wiązanek z całego świata, a nieprzerwana konsumpcja czerwonego wina dodawała nam energii i skrzydeł.
Nagły zgrzyt zmroził ogólną wesołość. Przestałem tańczyć, usiadłem przy stoliku i ostentacyjnie obróciłem się plecami do orkiestry. Nie mogłem pojąć, dlaczego ci muzykanci nagle zachowywali się tak strasznie prowokacyjnie. Chciałem wstać i im nawymyślać.
Powstrzymywał mnie Kazik, prosząc abym nie robił awantury.

- Mnie tutaj znają. Nie rób "wstyda".
- To oni niewłaściwie się zachowują.
- Daj spokój!
- Słyszą przecież, że jesteśmy Polakami!
- No. Taa, ale nie ma znaczenia.
- Nie ma? Czytają chyba gazety?
- Taa, czytają.
- Wiedzą, że u nas jest stan wojenny?
- Ta wiedzą.
- To niech przestaną grać czastuszki!
- Dlaczego grać nie mają?
- Ty, Kazik! Może ty kochasz bolszewików? Im to przecież zawdzięczamy.
- No, nie wiem.
- Co nie wiesz? Załatwiliby nas jak Czechów w Pradze!
- No, może. Ale czego orkiestry czepiasz się.
- To prowokacja grać rosyjskie kawałki, gdy ludzie przez nich giną i siedzą w więzieniach!
- Ludzie chcą bawić się. Tak tu nie myślą.


Cała polonia znała dni ustalone przez wydział komunalny, w których Niemcy wynosili stare rzeczy na śmietnik. Od południa rozpoczynało się polowanie.
Krążyliśmy samochodami w żółwim tempie, bacznie obserwując gdzie co leży. Atak rozpoczynał się dopiero wtedy, gdy zmierzch znieczulił nasz wstyd. Obowiązywała stara zasada: Kto pierwszy, ten lepszy. Konkurencję powiększali zawodowcy wyposażeni w przyczepy, wyspecjalizowani w konkretnym typie towarów. Nas interesowało wszystko, gdyż wszystko mogło się przydać.
Wystawiający wykazywali zazwyczaj tolerancję w stosunku do naszego zaangażowania. Jedni podchodzili do tego przyjaźnie, pedantycznie przygotowując niepotrzebne im rzeczy. Czuli jak gdyby w tym zadowolenie, że ktoś będzie z nich jeszcze korzystać. Starannie zapakowany globus z przyklejoną informacją: "Należący do globusa skorowidz leży obok", najlepiej charakteryzował ten rodzaj ludzi.
Inni wykazywali niezadowolenie i rodzaj zazdrości. Starali się, aby nikomu więcej nie służyły wystawiane przedmioty. Pocięta żyletką tapicerka wypoczynkowego kompletu, świadczyła najdobitniej o wspaniałym charakterze "psa ogrodnika".
W pewnym sensie niektórzy z nas przyczynili się do takiej postawy. Podkradanie upatrzonych rzeczy i wynikające stąd awantury, nawet wśród tolerancyjnej części ludności nie mogły wzbudzać sympatii.

Gromadziłem wszystko, co dało się zapakować do auta, jednakże niebawem pojawił się problem gdzie to składować. Piwnica stawała się za mała. W pokoju musiało pozostać trochę miejsca do poruszania się po wstawieniu dodatkowej kozetki i telewizora. Z ilości należało przejść w jakość.
W dużo lepszej sytuacji pod tym względem znajdowali się Czerniawscy. Właścicielka domu oddała im do dyspozycji olbrzymie pomieszczenie w suterynach, gdzie stworzyli imponujący magazyn-warsztat. Począwszy od nieskończonej ilości rowerów, naprawiali automatyczne pralki, lodówki, odkurzacze, radia, magnetofony, narty, meble; dosłownie wszystko. O ilości zgromadzonych przedmiotów przekonali się dopiero wtedy, gdy przed wyprowadzką wynieśli na ulicę niepotrzebne rzeczy. W tej części miasta, gdzie mieszkali, hałda złomu zakłócała komunikację przez pół dnia.

Minęły trzy miesiące pracy, a Herr Grasberger jak gdyby zapomniał o obietnicy. Stawałem się coraz bardziej niecierpliwy; rósł niepokój o to, co dalej. Odczekałem jeszcze dwa tygodnie i sam zdecydowałem się rozpocząć rozmowę. Nie mogłem za psie pieniądze w nieskończoność harować przy desce.
Herr Grasberger wymigiwał się; uważał, że powinienem pozostać jeszcze przez jakiś czas na stanowisku praktykanta. Jednoznacznie dałem do zrozumienia, że takie rozwiązanie nie wchodzi w rachubę i oczekuję propozycji zgodnej z przyrzeczeniem. Zachowanie mojego pracodawcy straciło elegancki charakter. Zaczął mówić o pracochłonności przy poprawianiu błędów, choć ani razu przedtem nie zwrócił mi uwagi. Również umiejętności językowe stawały się nagle przeszkodą.
W zasadzie od samego początku podejrzewałem, że atrakcyjny byłem jedynie jako tania siła robocza. Niemniej, licząc mimo wszystko na zatrudnienie, sumiennością i zaangażowaniem starałem się pokazać jaki jestem dobry.
W sumie szef robił bardzo sympatyczne wrażenie. Jego żona obdarowywała Alinę ciuchami, zaangażowała się przy humanitarnej akcji wysyłania paczek do Polski. Moja przyszłość mogła wyglądać optymistycznie.
Nagle takie zakończenie. Zabolała mnie hipokryzja. Czułem żal do wszystkich i złość do siebie. Musiałem zrewidować tak mocno zakorzenione wyobrażenie o uczciwości i solidności niemieckiej.
Pomimo zmiękczenia, zapytałem szefa wprost, na jakich warunkach opłaca mu się mnie zatrudnić.
Następnego dnia dostałem odpowiedź: 1800 DM od pierwszego maja.
Zgodziłem się. W sumie jak mogłem pracować przy budowie dróg, to tym bardziej byłem w stanie zaczynać karierę na stanowisku kreślarza.

Wszystko wskazywało na normalizację sytuacji. Szef okazywał szczere zadowolenie, ja pracowitość, szefowa otwarty uśmiech, gdy częstowała kawą w trakcie przerw w pracy.
Tygodniowy urlop, kiedy to moi pracodawcy polecieli na święta do Włoch, wykorzystałem na fotografowanie bawarskich łąk. Żółte połacie rozkwitniętych mleczy, rozpostartych po błękit horyzontu, tworzyły złudny dywan nadziei.
Zaproszenie Urzędu Socjalnego do złożenia wyjaśnień odnośnie mojej pracy przyjąłem jako zwykłą formalność. Znowu zostałem zaskoczony i poczułem się oszukany. Urząd żądał zwrotu pieniędzy, które zarobiłem w okresie stażu. Zwolnienie od płacenia podatku nie oznaczało akceptacji na dochody powyżej ustalonego minimum socjalnego. Musiałem oddać nadwyżkę. Mogłem zrobić to na szczęście w miesięcznych ratach.

Ważność paszportu Aliny skończyła się w marcu. Mieliśmy, co prawda pozwolenie na pobyt, dokładnie mówiąc Duldung, ale nie było mowy o ruszeniu się poza Bawarię. W związku z tym postanowiłem wystąpić do władz niemieckich o Fremdenpass (tak zwany paszport dla obcokrajowca). Wśród wielopunktowego uzasadnienia znalazło się stwierdzenie, że nie chcemy mieć nic więcej wspólnego z reżimem generała Jaruzelskiego.
Poprosiłem Herr Grasbergera o poprawienie, sporządzonego z dużym mozołem, brudnopisu. Szef mój z uwagą skorygował błędy, a punkty z politycznym wydźwiękiem uważał za niewskazane i radził poskreślać. Prawdę powiedziawszy nie rozumiałem jego stanowiska, ale posłuchałem.
Frau Zorn z biurokratyczną uprzejmością przyjęła podanie zaznaczając, że jego rozpatrzenie nieco potrwa.

Zbliżał się pierwszy czerwca. Z dużą niecierpliwością oczekiwałem na pensję. Niestety znowu się coś zacięło. Gdy minął następny dzień po terminie wypłaty, najgrzeczniej jak umiałem, poprosiłem o forsę. Jasne spojrzenie szefa nie straciło nic z otwartości przy podawaniu, w geście dość obojętnym, uprzednio przygotowanej koperty. Pełen radości wskoczyłem na rower i popędziłem do domu. Nonszalancko rzuciłem pieniądze na stół.

- Dlaczego tak mało?
- Żartuj sobie. A wiesz ile to byłoby w Polsce?
- No tak, ale miałeś dostać 1800.
- A ile jest?
- 1300 z groszami. Przelicz sam.

Krew mnie zalała. Wykluczałem pomyłkę.
W drodze powrotnej z wściekłością znęcałem się nad pedałami. Zasapany stanąłem ponownie przed pracodawcą.
Widząc szczere zdziwienie na pogodnym, jak zwykle, obliczu Herr Grasbergera, nie miałem już wątpliwości, że robi mnie w konia. Nie chcąc dać mu pełnej satysfakcji, przybrałem dumną pozę.
Na zarzut: "Dlaczego otrzymałem wynagrodzenie niższe od obiecanego?" odpowiedział zawiłym tłumaczeniem o wysokich kosztach, które musi ponosić przy zatrudnianiu pracowników.
Uważał, że w sumie powinienem być zadowolony, ponieważ gdyby odliczył pieniądze za tygodniowy urlop to wyszłoby to na jedno. Pytanie: "Czemu wcześniej nie zostałem o tym poinformowany?" rozpłynęło się w rzece słów bez znaczenia.
Czułem cios poniżej pasa. Nie mogłem dać się zeszmacić.
Potrafiłem na tyle opanować wściekłość, że zamiast trzasnąć drzwiami, wyniośle oświadczyłem o natychmiastowej rezygnacji z pracy i wyszedłem z podniesioną głową.
W sumie mogłem obwiniać sam siebie! Gdybym mniej wierzył ludziom i mniej zwracał uwagę na to, co wypada, a co nie, to bez podpisanej umowy nie rozpocząłbym pracy.

Dopiero po powrocie do domu zobaczyłem nowy, kolorowy telewizor. Taką wspaniałą niespodziankę przygotowała Alina w związku z moją pierwszą pensją. Za poradą Jurka i Mariana pojechała z nimi po super okazję aż do Weilheim.
No cóż, życie w nowych warunkach musiało się toczyć dalej. Nie miałem zamiaru wyrywać z żalu włosów, których jeszcze na głowie nie ubywało.

W tyrolskich Alpach, gdzieś na wysokości dwóch tysięcy metrów, tryskają źródła rzeki. Wody jej, strasznie zimne nawet w najbardziej upalne dnie, poprzecinane wieloma zaporami w biegu ku Dunajowi, napotykają na swojej drodze Schongau. Ciepłem natomiast emanowała od samego początku słowiańsko brzmiąca nazwa "Lech", każdorazowo wprawiając nas w dobry nastrój, gdy znaleźliśmy się nad jego brzegiem. Oczywiście nie tylko nazwa.
Dolina, w której płynie Lech zachwycić musi każdego - wysokie skarpy, fantazyjne zakola, budzące grozę przełomy, rozśpiewane wysepki pełne ptactwa, urozmaicona białymi żaglami tafla zalewów i wbrew wszystkiemu, nienaruszony spokój. Spacery w takiej atmosferze, niejednokrotnie całodzienne, uspokajały nas. Nie bolała wtedy niemożność kupienia jakiejś wspaniałej rzeczy, oglądanej przez szybę wystawy. Nie dokuczała samotność zagubionych obcokrajowców. Nie denerwowała nieznajomość przepisów i bezradność w urzędach.
Naturalnie, nie była to ucieczka, lecz sposób pocieszania się. Chęć zrównania się z innymi, kiedy to piękno przyrody wszystkich równo obdarowuje.
Z czasem zapragnęliśmy również wykorzystać możliwości, jakie dawały, od strony wody, różnorodne akweny. Ze względu na szczupłą kieszeń odpadało wynajmowanie żeglarskiego sprzętu.
Tylko raz, wraz z Krysią, Zygmuntem i ich dziewczynkami wypłynęliśmy wypożyczoną "kabinówką" w parogodzinny rejs po jeziorze Ammersee. Do przyjemności tej, która kosztowała 70 DM, na pewno nie doszłoby, gdyby nie hojność szwagra. Innym razem, huśtaliśmy się wśród śmietanki monachijskiej, wiosłując rybacką łódką po wodach Tegernsee. To wszystko jednak nie wystarczało. Letnie upały prowokowały do coraz częstszych wyjazdów nad jeziora, a sama kąpiel i opalanie stawało się nudne. Zapadła decyzja kupienia pontonu.
Plany dostania czegoś takiego, co mieliśmy w Polsce, spełzły na niczym. Nie docenialiśmy produkcji Stomilu. Pontony, jak nam się wydawało zwyczajne, z materiału pokrytego gumą, kosztowały powyżej tysiąca marek. Natomiast plastikowe, takie, które swoimi kolorami przyciągały wzrok wywołując chęć posiadania, znajdywały się na poziomie naszych możliwości. Nie zawsze, co ładne to dobre.
Z wiadomych powodów, postanowiliśmy w tym wypadku zadowolić się tylko wyglądem.

Granatowo-pomarańczowa, dmuchana łódź, o wyporze dwóch dorosłych osób i dziecka, unosiła na swoim pokładzie szczęśliwą parę. Obraz ośnieżonych szczytów Alpejskich rozmazywały na wodzie powolne uderzenia wioseł. Lekki wiatr rozprzestrzeniał zapach kremu do opalania. Z brzegu dochodził zgiełk plażowiczów i widok rozmarzonych ciał, poddających się w całej okazałości, działaniu promieni słonecznych. Można by powiedzieć - zupełny high life. Niestety, nie. Za tymi wysokimi górami znajdowała się słoneczna Italia. Bardzo niedaleko; najwyżej dwie godziny jazdy. I co z tego. Była nieosiągalna!
Rzesza urlopowiczów wydawała grube pieniądze, aby zobaczyć zamki, muzea, zabytki, pomniki przyrody, a my wśród nich. No i co z tego, że biedni, nikt o tym nie wiedział. Zdawałem sobie sprawę, ilu Polaków mogło tylko marzyć o tych miejscach, znanych na cały świat.
"Powinieneś być szczęśliwy!“ – Logiczne tłumaczenie nie pomagało; nie potrafiłem. Przecież nie po to opuściłem ojczyznę żeby teraz dać się przykuć, nie mogąc przekroczyć zamkniętego kręgu.
Nie odwiedziłem w kraju wielu pięknych miejsc. Chciałem zobaczyć więcej - to, co zakazane. I gdy pokonałem jedną granicę, wyrosły następne i "zakazane" pozostawało "zakazanym".

Częste odwiedziny u Frau Zorn utwierdziły nas ostatecznie w przekonaniu, że nieprędko dostaniemy paszporty, a na pewno nie w tym roku. Fakt ten uspokoił skutecznie moje ciągoty. W końcu, jak już zostaliśmy zmuszeni pozostać w Bawarii, to w całej pełni należało z tego korzystać.

Lech, na odcinku od Dessau do Schongau, atrakcyjny jest nie tylko oglądany z wysokiego brzegu. Często widzieliśmy spływających, głównie na kajakach, amatorów mocnych wrażeń. Dlaczego nie mieliśmy sami zażyć takiej przyjemności?
Alina podchodziła do niej dosyć bojaźliwie. Nie lubiła głębokiej wody, ani takich miejsc, gdzie nie widać dna. Dała się jednak namówić.
Skłębiony nurt wydobywający się spod zapory, wyglądał dosyć niewinnie. Szeroka w tym miejscu rzeka rozpoczynała, po minięciu przeszkody, nowe życie. Prędkość poruszającej się wody uzmysławiało intensywne drganie pontonu. Płynęliśmy w dół, lekko tylko wiosłami korygując kurs. Po paruset metrach pluskot zaczął przeradzać się w intensywny szum. Przed zakolem pojawiła się wysepka. Nie wiedziałem, którą stroną przepłynąć. Po prawej rwący nurt i wystające kamienie, po lewej głębiej, ale niebezpieczne sterczące gałęzie. Zdecydowałem się ostatecznie, w razie niepowodzenia, na rozerwanie dna. Prąd porwał ponton, waliliśmy na brzeg. Alina nie zdążyła wyciągnąć wiosła z dulki; odbiło nas, zaczęło kręcić. Pod tyłkiem czułem nierówne podłoże i ostre uderzenia. Z całych sił wiosłowałem wymijając, to z jednej, to z drugiej strony, głazy. Minęliśmy w końcu przełom.
Podłoga nie została uszkodzona, ale przeraził mnie widok Aliny; blada, z kurczowo zaciśniętymi palcami na drzewcu, nie mogła wydobyć dźwięku.
Przed następnym łagodnym zakolem dobiłem do kamienistej wysepki. Dopiero po wyjściu na brzeg z gardła Aliny wydobył się krzyk: "Nie wsiądę nigdy więcej do tego cholernego pontonu!".
Usiadła, schowała głowę między kolanami i dalej rozpaczała.
"Nigdy więcej! Nigdy więcej!", przeszło po chwili w szloch.

Otaczała nas z jednej strony wysoka skarpa, z drugiej głęboka woda. Musiałem płynąć dalej, nie miałem innego wyjścia. Moje uspokajanie: "Najgorsze za nami!", nie przekonało Aliny. Dopiero potwierdzenie tej prawdy przez grupę kajakarzy, skłoniło ją do zmiany postanowienia. Dalszy spływ przebiegł spokojnie i nawet w atmosferze pełnego luzu. Po tym wyczynie jednak ponton znalazł miejsce w piwnicy i do końca sezonu nie miałem odwagi go stamtąd ruszyć.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
wyrrostek · dnia 30.09.2009 09:59 · Czytań: 5883 · Średnia ocena: 4,67 · Komentarzy: 10
Komentarze
Usunięty dnia 30.09.2009 14:23 Ocena: Świetne!
;) Oby tak dalej...
wyrrostek dnia 30.09.2009 20:32
ok Saduś, chyba będzie...;)
Usunięty dnia 30.09.2009 21:43 Ocena: Świetne!
Napisz wreszcie, ile % ma to wspólnego z autopsją ?
wyrrostek dnia 30.09.2009 21:51
do końca będę was trzymał w niepewności... :lol:
Miladora dnia 04.10.2009 19:37 Ocena: Świetne!
Trzymaj w niepewności, Wu... :D
Natomiast ja już dłużej nie zamierzam trzymać w niepewności Ciebie odnośnie tego odcinka... ;)
- samochodu, stawało - bez przecinka
- konkurencji, spisywał - bez
- bez zarzutów - bez zarzutu sugeruję
- silnika,. - usuń przecinek
- Pozostawała, więc kwestia - bez
- intensywność nastroju(.)
- z pocałowaniem w rękę. - z pocałowaniem ręki
- wykonywane rysunków - wykonywanie
- robić to tak(,) jak się
- wojskowej, zdobył na odrzutowcach uznanie dowództwa jednostki, - bez obydwóch przecinków
- czyli Ola(,) przyszła
- Opowiadał(,) jak to zostawał
- otwartość wynurzeń sięgała głębin. - zabawnie brzmi, gdy wynurzenia sięgają głębin... ;) dałabym - szczytu...
- a nieprzerywalna konsumpcja - nieprzerwana dałbym
- Ta, ale - daj "Taa, ale"
- Taa(,) czytają.
- Ty(,) Kazik!. - usuń tę kropkę
- No(,) może.
- Cała polonia znała dni, ustalone - bez
- gdzie, co leży. - bez
- dopiero (wtedy), gdy zmierzch
- Kto pierwszy(,) ten lepszy.
- zawodowcy, wyposażeni w - bez
- sytuacji, pod tym względem, znajdowali - nie dałabym żadnego
- przedmiotów przekonali się dopiero (wtedy), gdy przygotowując się do - rzadki przypadek "się" u Ciebie, ale wpadają na siebie, więc jedno zmień
- razu przedtem, nie zwrócił mi uwagi . - bez przecinka i przysuń kropkę do uwagi ;)
- Poprosiłem Herr Grasberger - Grasbergera dałabym
- obliczu Herr Grasberger, - j.w.
- satysfakcji(,) przybrałem dumną pozę.
- Spacery, w takiej atmosferze - bez
- Nie dokuczała samotność, - bez
- Naturalnie(,) nie była to
- rybacką łódką, po wodach - bez
- Można by powiedzieć (-) zupełny high life.
- Niestety(,) nie.
- Strasznie niedaleko; - znowu strasznie? :rol:
- miejscach(,) znanych na cały świat.
- mogłem. Przecież nie po to opuściłem ojczyznę(,) żeby teraz dać się przykuć, nie mogąc przekroczyć zamkniętego kręgu.
- jedną granicę(,) wyrosły następne
- Frau Zorn, utwierdziły nas - bez
- nieszybko - sugeruję "nieprędko"
- miejsc(,) gdzie nie widać dna.
- Skłębiony nurt, wydobywający się - bez
- jednej(,) to z drugiej
- "Nigdy więcej!, Nigdy więcej", przeszło z czasem w szloch. - chyba inny zapis jednak:
"Nigdy więcej! Nigdy więcej!", przeszło z czasem w szloch. - może po chwili w szloch?
- Dopiero potwierdzenie tej prawdy, - bez
- jednak, ponton - bez
Bardzo interesujące, dobrze napisane, ładne opisy - coraz sprawniej i płynniej posługujesz się piórem... :D
Zasłużona ocena... :D z buziakiem jako premią...
Miladora dnia 04.10.2009 19:38 Ocena: Świetne!
Łomatko! :bigeek: Znowu tyle? :O
To te cholerne przecinki... ;)
wyrrostek dnia 05.10.2009 17:53
droga Miladorko, dzięki za łapanie tych niesfornych łobuzów ;) jak również za istotne, cenne sugestie i głupio mi tylko, będąc dotkniętym wiatrem "Mgnienia", że tyle bezcennego czasu poświęciłaś moim opowiadaniom – wdzięczny buziak :)
Usunięty dnia 05.10.2009 18:33 Ocena: Bardzo dobre
Hej wyrostek! Gdzie można nabyć ten tom z opowiadaniami twego autorstwa?
wyrrostek dnia 05.10.2009 20:56
Hej Kaziku! Jak się dowiem dam znać. żółwik :D
Miladora dnia 05.10.2009 21:08 Ocena: Świetne!
Kochany Wu - mój czas jest cenny, ale nigdy zbyt cenny, by nie dawać go przyjaciołom... :D
Poza tym jestem z natury wierna... no, dobrze, to za dużo powiedziane, lojalna wobec przyjaciół... :D
Ale tak serio - Twoja proza jest dla mnie ciekawa i dobrze napisana.
Więc nadal Ci będę towarzyszyć... :D
Nie musisz mieć wyrzutów sumienia - te małe dranie wreszcie wyginą... :lol:
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:44
Pierwsza część tekstu, to wyjaśnienie akcji z Jarkiem i… »
Gabriel G.
22/04/2024 19:28
Chciałem w tekście ukazać koszmar uczucia czerpania, choćby… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
  • Redakcja
  • 26/03/2024 11:04
  • Nazwa zdjęcia powinna odpowiadać temu, co jest na zdjęciu ;) A kategorie, do których zalecamy zgłosić, to --> [link]
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty