Uroczy uśmiech ludożercy - Krystyna Habrat
Proza » Obyczajowe » Uroczy uśmiech ludożercy
A A A
UROCZY UŚMIECH LUDOŻERCY

- To niesłychane! Wystawić biurko na korytarz i urzędować! Taki cyrk w moim biurze!
Tu pohamowałem swój wybuch. Naczelnym jestem od niedawna, a już przejąłem manierę mówienia: „moje biuro”. Właścicielskie zapędy dyrektorów zawsze mnie śmieszyły. Szczególnie jako podwładnego. A jeszcze bardziej, gdy taki „właściciel” wylatywał na zieloną trawkę.
Chyba jednak mój rozmówca, Fryźlewicz – szef tego z korytarza - nie zauważył mojej niezręczności, bo zaczął mi wylewnie tłumaczyć postępek swego pracownika.
- To dziwak. Ma trudny charakter. Nigdy nie wiadomo, czym się go urazi. Koledzy lubią pożartować, a on we wszystkim upatruje przytyków do siebie. Zdaje mu się, że każdy jest przeciw niemu. Nawet żona nie mogła z nim wytrzymać. A ile on razy pracę zmieniał! Nigdzie miejsca nie zagrzeje i ucieka dalej. Jak osaczony. Ubzdurał sobie, że wszędzie jacyś „oni” pragną go zniszczyć... Właśnie jego... Cierpiętnik. Przecież to nie po męsku ujawniać swe kompleksy. Kompromituje się.
Słuchałem tego zdegustowany. Fryźlewicz wyraźnie obśmiewał swego podwładnego. Usiłował rozbawić mnie pikantnymi szczegółami, sam z siebie bardzo zadowolony. Rozparł się w fotelu zwalisty i cały jakiś kwadratowy z głową, jak olbrzymie pudło. Co chwilę z lubością przeczesywał palcami bujne fale czarnych włosów, demonstrując swą zniewalającą fryzurę.
I co, nakazać takiemu, aby poniechano bawienia się kosztem tamtego biedaka? By traktowano go subtelniej? Przypomnieć, że tacy wrażliwcy są solą ziemi? Co to da?
Mimo wszystko w poczuciu obowiązku, choć bez entuzjazmu, poleciłem przysłać go do mnie. Wyraziłem to chłodno, ucinając bulgotliwy chichot Fryźlewicza. Zdziwił się, spoważniał i zbity z tropu wyszedł z ociąganiem, jakby badał, czy aby nie żartuję, że mnie swymi opowiastkami nie rozbawił?

Za chwilę, gdy rozmawiałem przez telefon, sekretarka oznajmiła przybycie tamtego. Gdybym, odkładając słuchawkę, od razu poprosił, aby wszedł – sprawa byłaby z marszu lepiej lub gorzej załatwiona i miałbym ją z głowy. Byłyby niechybnie wyjaśnienia, dobre rady, obietnice. Może zacięte milczenie? Niestety, ja lubiący działać bez zbędnych roztrząsań, tym razem opóźniłem reakcję, namyślając się przez moment, jak z takim wrażliwcem zacząć.
Cóż, lepiej się znam na technice, nawet na kierowaniu dużym biurem, niż na subtelnościach psychologii. Łatwiej przychodzi mi rozmawiać z ministrem, trudniej z portierem. Ministra nie obawiam się zrazić popisem: czego to ja nie potrafię, a wobec niżej od siebie postawionego – tak nie śmiem. Na co takiemu dodatkowo demonstrować swoją wyższość? By pomnażać swą ważność? Chyba nie?
Zamyśliłem się, jak rozmawiać z wezwanym pracownikiem. Gdzieś czytałem, że dla nadwrażliwców rzeczywistość jest systemem ran. Właśnie taki stanie za chwilę przede mną.

Nagle wydało mi się, że kiedy wejdzie, ujrzę ironiczny uśmiech żółtych zębów, syczących: „Pan myśli, że panu wszystko świetnie się układa, bo taki zdolny, wybitny? Bzdura! Są lepsi! Tylko pana teść ważna figura... Nie każdy ma takie ułatwienia. Innym zawsze wiatr w oczy...” Tak przypomniał mi się pan Z.
To on się zawsze tak uśmiechał, prezentując cały garnitur pożółkłych , sztucznych szczęk. Okrągły, z rozległą łysiną na wierzchu głowy i ryżawymi frędzlami czupryny dookoła.
Zetknąłem się z nim na progu swej kariery. Z. Starszy już wówczas coś znaczył, ja byłem świeżo po studiach. Mimo to był dla mnie nadzwyczaj uprzejmy. Wkrótce, ku memu zakłopotaniu, uczynił mnie swym powiernikiem. Pouczał mnie też, najpierw poprzez aluzje, później otwarcie: kogo mam się w biurze strzec, kto może mi zaszkodzić. Wszyscy jednak szczególnie pod nim mieli kopać dołki. Z zawiści, że on taki zdolny, że erudyta, że...
„Oni” – mawiał ściszonym głosem, unosząc ostrzegawczo palec w górę, jakby to były tajemne, złe moce.
Z czasem pojąłem, że takich, którzy ponoć pragną go zniszczyć, jest coraz więcej. I wciąż wynajdywał następnych. W każdym tego upatrywał. Głównym jego wrogiem był jednak dyrektor naczelny. Z. nie ominął żadnej okazji, by nie wytknąć czegoś naczelnemu, nie wyśmiać, nie podważyć jego polecenia. Robił to nieznudzenie każdego dnia, demonstrując nam swój słynny uśmiech żółtych zębów, jakby chciał go pogryźć i zjeść. Według niego dyrektor był niekompetentny i mało wydolny umysłowo, co znaczyło: nieinteligentny, a wypłynął tylko dzięki układom. Po prostu znał kochankę ministra. Ot, takie tam zawiłe spekulacje, oblewane pomyjami. Na szczęście dyrektor tego nie słyszał.
Z. był bardzo buńczuczny, ale za plecami. Dopiero na widok tego, na którym przed chwilą wieszał psy, stawał się kimś innym.
Razu pewnego dyrektor zajrzał do naszej pracowni. Stanął tylko w uchylonych drzwiach, jakby kogoś wypatrywał, wcale nie zamierzając wchodzić. Ale Z. go dojrzał. Chyżo rzucił się w jego stronę, cały w ukłonach i uśmiechach szeroko prezentujących żółte zęby. Pobiegł ku dyrektorowi z wyciągniętą do przodu łapą. Przez moment myślałem, że teraz on dyrektorowi pokaże, kto tu mądrzejszy. Rzuci podstępnie jakieś swe testujące pytanko i zagnie dyrektora, skompromituje na oczach wszystkich z pracowni.
A Z. leciał tak z wyciągniętą ręką przez całą pracownię do dyrektora, wymijając niczym akrobata deski rysunkowe, biurka, krzesła i najzwyczajniej w świecie zaczął go witać. Dyrektor sumitował się, że zajrzał tylko przypadkiem. Nie chciał wejść dalej, ale Z. wciągnął go do środka. Przytachał własne krzesło i usadowił go na nim siłą. Dyrektor zawsze był krzykaczem i despotą, ale teraz w rękach pana Z. cały arogancki autokratyzm z niego wyparował. Siedział, nie wiedząc, co powiedzieć. A Z. krygował się, łasił. Jakby nigdy, przenigdy, nie mówił o dyrektorze nic złego. W końcu dyrektor jakoś się zmył, a Z. znowu się przed nim nisko zginał. Otwierał mu w ukłonach drzwi, zamykał.
Wówczas pomyślałem z niesmakiem, że to przecież wynika z anatomii człowieka: im się ktoś niżej kłania, tym bardziej też wypina.

Pan Z. Z wielką chęcią podejmował się wszelakich ekspertyz i publicznych wystąpień. Łechtała jego ambicję opinia wszechwiedzącego. Lubił wiedzieć coś najlepiej ze wszystkich. Lubił popisywać się, jak mawiał, logiką rozumowania. Używał przy tym niezrozumiałych dla nikogo terminów, jakich już nawet nie pamiętam. Tylko to, że na krzesło mówił: siedzisko a na twarz – facjata. Byle było inaczej niż wszyscy mówią. O, lubił tak. Nawet przesadnie!
Prowadził też wykłady na uczelni. Znając go, wyobrażaliśmy sobie, jak pocąc się, koncertuje erudycją naszpikowaną wymyślnymi terminami. Uśmiecha się przy tym szeroko prezentując swe sławne uzębienie.
Aliści - tak, to było jego ulubione słówko – pośród nas biedaczek skarżył się na lewo i prawo, jak to studenci nic nie pojmują z jego wykładów. Ubolewał nad ich tępotą a nam się zdawało, że mówiąc to, zaciera ręce. A już na pewno jego uśmiech ubolewania krył w sobie satysfakcję. To przecież świadczyło o wyższości jego intelektu. Nie rozumieją, bo są za głupi.
Później dowiedzieliśmy się, że Z. wkłada całą swą ambicję w to, aby tak było. Krążyły anegdoty, jak ktoś pewnego razu siedział na wykładzie zadowolony z mądrą miną i pan Z. przestraszył się, że ten pewnie coś z wykładu pokapował. Całą noc przeinaczał tok rozumowania i następnym razem wykładał to jeszcze raz, ale tak uczenie i zawile, by już naprawdę nikt nie zrozumiał. Słuchacze siedzieli ze spuszczonymi smętnie głowami. Wówczas on błyskał żółtą palisadą zębów i syczał niewinnie: „Co, dalej za trudne? Cóż mogę poradzić? Wykładać trzeci raz?” Gorąco protestowali, więc uśmiechał się jeszcze szerzej.

Któregoś dnia dyskutowaliśmy w pracy zawzięcie o dziewczynach, jakie są w naszym biurze, która najładniejsza. Zaperzyliśmy się w dyskusji. Nagle w drzwiach stanął pan Z. Urwaliśmy dywagacje. Ja stałem akurat w rękami w kieszeniach i nogą na siedzeniu krzesła. Z. zatrzymał się przy drzwiach. Popatrzył na nas ponuro... Trwałem jeszcze z otwartymi w śmiechu ustami, ale już wyprostowany, gotów do dalszych obliczeń przy projekcie. Z. zacisnął usta, uniósł wysoko głowę, odwrócił się i wyszedł, zamykając za sobą dobitnie drzwi.
- No to wpadliśmy – szepnął kolega. – Będzie teraz przekonany, że to z niego robimy sobie jaja.
- Oj, będzie się mścić – dodał drugi.
- To on taki? – zdziwiłem się.
- Jeszcze go nie znasz. On ma kompleksy. Tacy rzekomo krzywdzeni przez wszystkich bywają jak ludożercy. Pożrą każdego z kościami.
- No, uśmiech kanibala to on ma – przyznałem.
Szybko bym o tym zapomniał, lecz Z. zaczął naprawdę się na mnie boczyć. Machnąłem ręką. Zbrzydły mi jego wieczne utyskiwania i silenie się na wyższość. Dość miałem jego wyzłośliwiań za plecami i popisów erudycji, kiedy to dawał mi jakąś zagadkę czy problem do rozwiązania i cokolwiek bym nie powiedział, śmiał się, że nie o to chodzi. Tak śmiał się coraz bardziej, bo nikt nigdy nie mógł wpaść na podchwytliwy trop jego rozumowania. Ale on tego sekretu nie zdradzał. Może tylko picował, że jest jeszcze inne rozwiązanie. Przebiegły, chytry bubek!
Wkrótce odchodziłem z tej pracowni. Zrobiło mi się żal biednego Z. Postanowiłem przełamać lody pierwszy. W tym okresie każdemu byłem gotów przychylić nieba, bo zaręczyłem się z Jolą a w pracy doceniono mnie i awansowałem.
Z., ni z tego, ni z owego, stał się dla mnie wyjątkowo serdeczny. Jak gdyby nigdy nic. Wziąłem to za dobrą monetę. Widać było mu głupio, iż nosił się tak długo ze złością do mnie. Nie zaprzątałem sobie głowy dalszym dociekaniem, czemu tak zmienił front? Niedługo i tak miałem odejść na wicedyrektora biura, z którym od dawna współpracowałem. Wnet bym zapomniał o panu Z. ale on zrobił wtedy coś, co dotąd pamiętam, choć nie chcę.
Chodziłem wtedy dumny jak paw, bo otwierały się przede mną szersze perspektywy niż żmudne rysowanie na desce projektów i mozolne ich wyliczanie. Szybko się na mnie poznano. Zdolni zawsze wypłyną – myślałem. Przyzwyczajony błyszczeć już od czasów szkolnych i w pracy zawodowej pragnąłem szybko się wybić.
Wydawało się to proste. Wiedziałem przecież, jakim niezbędny w każdej komisji, jak cenią mnie jako eksperta, jak liczy się mój głos na naradach. Czułem się fachowcem pełną gębą. Zadowolony uśmiechałem się i do pana Z. Aż raz, gdy po nasiadówce u dyrektora zostaliśmy sami, szepnął:
- Panie inżynierze, mam nadzieję, iż nie zapomni pan o życzliwych mu kolegach? Wypływa pan tak wysoko...Ho, ho.
Coś tam odmruknąłem i pochyliłem się niżej nad, otrzymanymi od sekretarki, danymi wyjściowymi do projektu. Z. jednak nie dawał za wygraną. Zaczął nalegać, abym się jasno zdeklarował z pomocą. Przecież „oni” go tu nigdy nie docenią. Zaczął wywnętrzać się z goryczą, jak on tu wyalienowany, jak go wszyscy niszczą. Boją się, że jest lepszy.
Biedaczek – pomyślałem – wykończyło go własne przewrażliwienie! Sam wszystko psuje, sam wytwarza wokół siebie paskudne układy. Może, gdyby mu zapewnić dogodniejsze warunki byłby inny. Dla świętego spokoju przytakiwałem mu i nieopatrznie rzuciłem:
- Zobaczymy... może da się coś zrobić...
- Ale co? Ja potrzebuję czarno na białym: termin, zakres działania, uposażenie i, jeśli będzie mi to odpowiadało, jestem do dyspozycji.
Przestraszyłem się. Przyszpilał mnie. Ja nic konkretnego nie miałem na myśli. Ot ciągnąłem sobie taką luźną, towarzyską konwersację, aby było miło, a on traktuje to ze śmiertelną powagą.
- No, zobaczę...- wystękałem z ociąganiem, zły na siebie, że tak niefrasobliwie dałem się wciągnąć w pułapkę.
On widocznie oczekiwał więcej, bo nagle sposępniał. Potem roześmiał się szyderczo, wytrzeszczając uzębienie i zasyczał.
- A pan myśli, że się panu tak udaje, bo jest tak zdolny, tak wybitny? O, są lepsi! Tylko pana przyszły teść... To znany mechanizm. Jak się ma teścia na wysokim siedzisku, musi się wypłynąć. Choćby po trupach. „Oni” tak robią!

Od tamtego czasu starannie unikałem pana Z. Ale nieraz jawił mi się we śnie jego uśmiech. Ilekroć coś mi się powiedzie, spotka mnie jakiś zaszczyt, dostanę nagrodę, awans – natychmiast nocą pożerają mnie z chrzęstem dwa ostrokoły żółtych zębów.
„Są od ciebie lepsi. Tyś wart niewiele... Tylko twoje plecy...teść...”

I kiedy czekam na wejście wrażliwca, który nękany przez kolegów z pracowni, wystawił swoje biurko na korytarz – popadam w panikę. Mam złe skojarzenia! Jak najgorsze przeczucia! Przecież nie spytałem o nazwisko owego nieszczęśnika. Boję się ujrzeć znajomy uśmiech ludożercy. Taki uroczy. Kuszący. I... ten biedak w końcu mnie pożre.



Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Krystyna Habrat · dnia 17.10.2009 09:51 · Czytań: 859 · Średnia ocena: 3,5 · Komentarzy: 3
Komentarze
TomaszObluda dnia 17.10.2009 11:55 Ocena: Bardzo dobre
Już, zapomniałem, że zawsze można poczytać ciebie. Pamiętam wesele, było świetne i znów ciekawie. Niby opowiadanie, nie dla mnie, przecież nie lubię takich. Ani tu akcji, jakieś psychologiczne przemyślenia. Ale kurczę, jakoś ciekawie było. Podobało mi się bardzo. Pana Z. nie znam, ale znam różne podobne postacie, mieszanki taki Zetów, z eRami, Kami, eFami, itd. Unikać takich, jak ognia.
Bardzki dnia 17.10.2009 14:02 Ocena: Dobre
Tekst napisany zgrabnie ładnym językiem, lecz niestety według mnie nie wyszło z końcówką. Pod koniec opowiadanie traci nieco na płynności. Nie bardzo wiem o co chodzi z tym nazwiskiem. Czy on go nie znał zbyt dobrze?.

"I w tej chwili, kiedy czekałem na wejście wrażliwca" - jakoś dziwnie brzmi może lepiej " W chwili" (tylko sugestia)

Dobrze uchwycona biurowa rzeczywistość. Postacie nieco przejaskrawione, ale to nie zarzut. Dzięki takiemu zbiegowi rośnie dramaturgia tekstu.
Krystyna Habrat dnia 17.10.2009 17:27
Drodzy koledzy, cieszą mnie Wasze komentarze. Szczególnie , że ostatnio z powodu chorego oka, muszę ograniczać swe wizyty na PP i rozkoszowanie się tekstami innych piszących.
Niedobrze, kiedy autor musi objaśniać swój tekst, bo świadczy to, że coś nie do końca wyszło. Czy ten, który ma za chwilę wejść to ten pierwszy, czy drugi, zależy od wyobraźni Czytelnika, bo w tym kryje się cały sens.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
OWSIANKO
07/05/2024 21:41
JL tekst średniofajny; Izunia jako Brazylijska krasawica i… »
Zbigniew Szczypek
07/05/2024 21:15
Florianie Trudno mi się z Tobą nie zgodzić - tak, są takie… »
Zbigniew Szczypek
07/05/2024 20:21
Januszu Wielu powie - "lepiej najgorsza prawda ale… »
Kazjuno
07/05/2024 12:19
Dzięki Zbysiu za próbę wsparcia. Z krytyką, Jacku,… »
Kazjuno
07/05/2024 11:11
Witaj Marianie, miło Cię widzieć. Wprowadzając… »
Marian
07/05/2024 07:42
"Wysiadł z samochodów" -> "Wysiadł z… »
Jacek Londyn
07/05/2024 06:40
Zbyszku, niech Ci takie myśli nie przychodzą do głowy. Nie… »
Zbigniew Szczypek
06/05/2024 20:39
Pulsar Świetne i dowcipne, a zarazem straszne w swoim… »
Zbigniew Szczypek
06/05/2024 13:43
A przy okazji - Zbyszek, a nie Zbigniew. Zbigniew to… »
Jacek Londyn
06/05/2024 13:19
Kamień z serca, Zbigniewie. Dziękuję, uwierzyłem, że… »
Zbigniew Szczypek
06/05/2024 12:43
Tak Jacku, moja opinia jest jak najbardziej pozytywna. Zdaję… »
Jacek Londyn
06/05/2024 12:23
Drogi Kazjuno. Przyznam, że bardzo zaskoczyła mnie… »
Kazjuno
05/05/2024 23:32
Szanuję Cię Jacku, ale powyższy kawałek mnie nie zachwycił.… »
Zbigniew Szczypek
05/05/2024 21:54
Ks-hp Zajrzałem za Tetu i trochę się z nią zgadzam. Ale… »
Zbigniew Szczypek
05/05/2024 21:39
Jacku No tak, to prawda - nie to jest ładne, co jest ładne… »
ShoutBox
  • Zbigniew Szczypek
  • 07/05/2024 20:47
  • Hallo! Czy są tu jeszcze jacyś żywi piszący? Czy tylko spadkobiercy umieszczają tu teksty, znalezione w szufladach (bo szkoda wyrzucić)? Niczym nadbagaż, zalega teraz w "przechowalni"!
  • Zbigniew Szczypek
  • 06/05/2024 18:38
  • Dla przykładu, że tylko krowa nie zmienia poglądów, chciałbym polecić do przeczytania "Stołówkę", autorstwa Owsianki. A kiedyś go krytykowałem
  • Zbigniew Szczypek
  • 02/05/2024 06:22
  • "Mierni, bierni ale wierni", zamieńmy na "wierni nie są wcale mierni, gdy przestali bywać bierni!" I co wy na to? ;-}
  • Dzon
  • 30/04/2024 22:29
  • Nieczęsto tu bywam, ale przyłączam się do inicjatywy.
  • Kazjuno
  • 30/04/2024 09:33
  • Tak Mike, przykre, ale masz rację.
  • mike17
  • 28/04/2024 20:32
  • Mało nas zostało, komentujących. Masz rację, Kaziu. Ale co począć skoro ludzie nie mają woli uczestniczenia?
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
Ostatnio widziani
Gości online:149
Najnowszy:dompol.2024