CZŁOWIEK ZE SZKLANEJ KULI.
Kiedy byłem mały, w naszym mieście pojawił się człowiek w szklanej kuli. Nie wiem, kto pozwolił mu albo kazał to zrobić. Po prostu któregoś zimowego dnia kula stanęła na placu w centrum, między pomnikiem przyjaźni a kinem, w niej zamknięty był człowiek. Z początku wzbudzał sensację, pamiętam, że ilekroć przechodziłem tamtędy z mamą, widziałem tłumek ludzi zgromadzonych wokół kuli. Zawsze pragnąłem podejść i zobaczyć go z bliska, prosiłem o to mamę, ale ona marszczyła twarz i przyspieszała kroku szarpiąc mnie za rękę. Uparcie oglądałem się przez ramię i wpatrywałem w błyszczącą kapsułę, dopóki nie przesłoniła jej chmura dymu z ogórkowego autobusu marki jelcz albo narożnik budynku Instytutu Morskiego. Czasami Instytut był szybszy, a czasami jelcz.
Mówili o nim w szkole, najpierw po cichu, na każdej przerwie, a potem już głośno, swobodnie, ale rzadziej - przeważnie rano: "Jak, stoi? No to niech stoi", albo: "Słyszałem, że mają go jutro wyturlać". Nadstawiałem ucha, chciałem usłyszeć, jak wygląda, co robi, czy sypia, co je? Przecież widać go było przez cały czas, ludzie powinni to wiedzieć. Myślałem o nim ciągle, tym więcej, im bardziej stawał się obojętny dla mieszkańców miasta.
Wreszcie zacząłem sam chodzić do centrum, mama czasami wysyłała mnie do delikatesów - "Pani Krysia da ci dwie paczki kawy, odłożyła dla mnie". W tym czasie koledzy z klasy łazili po dachu starej kotłowni, albo huśtali się na linie w poniemieckim parku. Miałem to w nosie, najważniejsze było to, że mogłem go zobaczyć. Wtedy już nikt nie zwracał uwagi na szklaną kulę, stała się jeszcze jednym pomnikiem, znakiem drogowym, latarnią uliczną. Ludzie jakby zapomnieli o tym, że tam, w środku, jest żywy człowiek. To tak, jak w życiu, na co dzień - otacza nas mnóstwo żywych ludzi, ale wcale nas oni nie obchodzą.
Pamiętam pierwszego papierosa. Zaciągnąłem się i odcisnąłem ślad buta w śniegu, to miał być znak. Pomnik przyjaźni, kino, paczka radomskich w kieszeni i on - mimowolny świadek. Patrzył na mnie, czasami jakby się uśmiechał, czasami marszczył brwi, nigdy nic nie mówił. Chyba nie mógł, może ktoś mu zabronił, ktoś kazał milczeć. Odtąd przychodziłem tutaj codziennie przez cztery lata. Myślałem, że mogę się zaprzyjaźnić z tym człowiekiem, chciałem tego, ale ciągle patrzyłem na niego jak na gada w terrarium, to było silniejsze. I nie pomogła bliskość pomnika przyjaźni.
Później wyjechałem na studia i zacząłem pić. Zapomniałem przyjechać do domu na Boże Narodzenie, na Wielkanoc też się nie zmobilizowałem. Mama wydzwaniała na numer pani Głowy, u której wynajmowałem pokój, a ta uspokajała ją, mówiąc, że dba o mnie i że mam dużo nauki. W jednej ręce trzymała słuchawkę, drugą przytulała mój zaśliniony policzek do swoich wielkich, ciepłych piersi. Uzależniłem się szybko, pod koniec drugiego semestru musiałem codziennie mieć ćwiartkę przed snem, przeważnie było pół litra albo więcej. Pani Głowa rzeczywiście o mnie dbała. Najgorzej było latem, w domu się nie przelewało, przynajmniej nie to, co musiało się przelać we mnie, żeby atomy znieruchomiały. Kradłem drobiazgi w sklepach i na bazarach, sprzedawałem to za grosze podchmielonym turystom. Życie płynęło, toczyło się swoim torem w niewiadomym kierunku. Wieczory były duszne, od tygodni zbierało się na deszcz. Łaziłem pijany po starych śmieciach, mazałem palcem esy-floresy po zakurzonej szklanej kuli. On nie mógł chodzić, nie wiem kto mu zabronił, kto kazał mu siedzieć tam, w środku. Miał piwne oczy. Takie, jak ja.
Na drugim roku było jeszcze gorzej, i tak do końca studiów w postępie geometrycznym. Wreszcie, po pani Głowie, Soplicy i Lady Ciecierko (te inne pamiętam słabo) osiągnąłem jakieś rozpaczliwe constans: dwa piwa z rana, ćwiartka do obiadu, dwie paczki poznańskich, a wieczorem do bólu, aż ten ból, wściekły i zły zamieniał się w świt. I znów Afrodyta rodziła się z piany. To cud, największy cud Pana, że skończyłem te studia.
Dlaczego? - Myślałem, kiwając się nocą na placu między kinem i pomnikiem przyjaźni. - Ty maczałeś w tym palce, o takie! - I groziłem mu palcem, mrugałem porozumiewawczo okiem, wymiotowałem w trawę, która urosła spora wokół szklanej kuli. Nikt już nie przychodził specjalnie po to, żeby popatrzeć na niego. Ludzie przemykali się obok za dnia, pochłonięci swoimi sprawami, w nocy było tu cicho i pusto - idealne miejsce do medytacji dla alkoholika- amatora. Świat zaczął się kurczyć. Albo moje wyobrażenia o nim napęczniały jak balon. W środku pusty.
W Amsterdamie rzuciłem papierosy, wiadomo - po co się truć jak jest coś leczniczego do palenia. Brzegi Amstelu stały się moim azylem, mekką De Buurvrouw przy St Pieterspoortsteeg 29. Po ziołach i alkoholu jest niezła szajba, to dziwne - jej intensywność była wprost proporcjonalna do stanu mojego konta. Doszedłem do wniosku, że Holendrzy kochają jednostki samo-destrukcyjne. Mniej więcej po ośmiu miesiącach miałem przetestowane wszystkie gatunki rzeczy do picia i palenia dostępne w mieście Spinozy, a w dziewiątym poznałem Sigrid, dziewczynę z Brofjorden. Wtedy już nie potrzebowałem kobiet dla ich pieniędzy, przepijałem swoje własne. Zastanawiałem się więc, co ona może mi dać? Dostałem więcej, niż mogłem się spodziewać, to było takie proste: MDMA.
Po dwóch latach w Holandii raczyłem odwiedzić matkę, wtedy już rak zżerał ją z apetytem, chemia przestała przynosić rezultaty. Spędziłem z Sigrid miesiąc w świecie mojego dzieciństwa, miasteczku podupadłym, zgarbionym, które wyszło z mody. Turyści rzadko tu teraz zaglądali. Porzucili to miejsce tak, jak się porzuca starą matkę chorą na raka. Szwędaliśmy się po słabo oświetlonych ulicach, nurkowaliśmy w zaspach żółtych liści, z głów kipiała nam dopamina. Pokazałem Sigrid człowieka w szklanej kuli, przez długą chwilę patrzyli na siebie, jej twarz stężała, coś z niej wyssało całą euforię. Podeszła bliżej i przyłożyła dłoń do brudnego szkła, on przyłożył swoją od wewnątrz.
- Znam go - wyszeptała zbielałymi wargami.
Neon nad kinem był martwy, świeciło się tylko kilka latarni i wystawa sklepu monopolowego. To był znak, taki sam jak ten, który odcisnąłem w śniegu przy pierwszym papierosie.
Zmieniła się, zaczęła coś bredzić o uzależnieniu, rozglądać się ze strachem, jakby ktoś nas śledził, jakbyśmy byli agentami Bóg wie czego. W końcu zgodziła się z kimś tam, i pojechała na odwyk. Nie odwiedzałem jej, nie życzyłem powodzenia. Słyszałem potem, że jej się udało, ale nie szukała mnie po wyjściu. Tak się skończyła dla mnie historia dziewczyny z Brofjorden. Nigdy nie powiedziała mi, skąd zna człowieka ze szklanej kuli. Dowiedziałem się o tym w innych okolicznościach, najmniej dla mnie spodziewanych. Droga do tego była prosta, wystarczyło pompować w siebie każdą truciznę jaka była pod ręką, wszystko, co w jakikolwiek sposób zmienia stan świadomości - nieważne, na jaki. Byłem w tym dobry, nie oszczędzałem się. Pan znów czynił dla mnie cuda: na moje konto w Rabobank regularnie wpływały uśmiechnięte kwoty z firmy. W ciągu roku od pożegnania z Sigrid awansowałem dwa razy, a po piętnastu miesiącach przenieśli mnie do ślicznego gabinetu ze skórzanym fotelem w Genui. Nie miałem czasu pojechać na pogrzeb mamy. Dopiero pół roku po jej śmierci szef położył mi dłoń na ramieniu i powiedział:
- Jedź do domu, odpocznij z miesiąc.
Wiedział, czy nie - jakie to ma znaczenie? Spakowałem walizkę i przed odjazdem na lotnisko spojrzałem w lustro. Wyglądałem jak wrak. Jak to się stało, że wcześniej tego nie zauważyłem? Od tamtej chwili coś zaczęło kiełkować w mojej głowie, rozrastał się w niej jakiś straszny płód obcej istoty. Skąd miałem wiedzieć, jak długo trwa taka ciąża?
Postawiłem pomnik mamie, zaciągnąłem zasłony, usiadłem w zakurzonym fotelu i rozpocząłem podróż. Całymi dniami słuchałem winylowych płyt na starym adapterze: Irena Santor, Anna Jantar, Homo Homini... Przeglądałem zdjęcia, na niektórych był ojciec, na tych najstarszych. Potem już tylko mama i ja. Pani ze sklepu na rogu szybko przestała pytać, czym może służyć - na mój widok kładła na wagę kilo parówek, sięgała po bochenek chleba i stawiała na blat pół litra. To było wszystko, czego potrzebowałem ze sklepu. Nocą chodziłem do niego, przykładałem czoło do szkła i stałem tak godzinami, spowiadałem się, trzeźwiałem, płakałem, sam nie wiem, co jeszcze. Czasami jakiś poranny przechodzień klepał mnie po policzku i pytał: - Panie, żyjesz pan? A ja tak naprawdę nie wiedziałem, czy żyję. Budziłem się zwinięty w kłębek na wycieraczce, w wannie wypełnionej do połowy zimną wodą - w butach i płaszczu - albo przy stole, z niedojedzonym kawałkiem parówki wypychającym policzek. Kapuściński napisał, że stół jest ogniskiem przyjaźni - ten był krawędzią otchłani, z której dyszało szaleństwo, poniewierały się po nim kolorowe pastylki, strzykawki, puste butelki, spleśniałe kromki chleba i czarno-białe fotografie. Brałem je w palce kolejno i przykładałem płomień zapałki. Spalone zdjęcie - kieliszek, spalone zdjęcie - kieliszek...
Szef zadzwonił po pięciu tygodniach, obiecałem, że się pozbieram w trzy dni, ale wiedziałem, że gadam bzdury. Jeszcze spora suma na koncie, jeszcze mieszkanie do sprzedania, tyle czasu, żeby spróbować zrozumieć, żeby zrobić coś, tylko co? Wiedziałem, że to ma związek z człowiekiem w szklanej kuli, że to on mnie tu trzyma, że całe życie byłem na jego smyczy. Nie ruszę się stąd, dopóki nie rozwiążę tej zagadki - kim jest, skąd przybył? Kto go ukarał i za co?
Kupiłem duży łom i poszedłem na plac w środku jakiejś nieprzytomnej nocy, z czarnego nieba walił obficie deszcz ze śniegiem. Opadłem z sił po godzinie, na szkle nie powstała nawet rysa. Lodowate strumyki spływały po kuli drżącymi zygzakami, on patrzył na mnie smutnym wzrokiem. Miałem wrażenie, że chce mi coś powiedzieć tym spojrzeniem, coś ważnego. Próbowałem się skupić, odebrać jego myśli, nawiązać jakikolwiek kontakt pomiędzy naszymi umysłami. Ale poczułem tylko, że stwór w mojej głowie pręży się, rozpycha, zwija jak podrażniony wąż i szuka wyjścia.
Myślałem, że to będzie trochę bolało. Ale nie, najpierw zrobiło się bardzo jasno, jakby pokój był tunelem, do którego wjeżdża lokomotywa. Chyba nawet słyszałem ten charakterystyczny stukot, potem gwizd. Może nie byłem w pokoju, nie wiem, wziąłem tego tyle, że mogłoby zabić słonia. Światło zaczęło mnie oślepiać, musiałem zmrużyć oczy. Wtedy rozpoznałem kontur butelki, podniosłem ją do ust i pociągnąłem parę łyków. A potem wszystko zgasło.
...........................................................................................
Powieki poruszają się z trudem, sklejone snem, ciężkie od czasu. Obraz rozpływa się we mgle, stopniowo zaczynam wyławiać z niej kształty. Pomnik przyjaźni - odwracam mozolnie głowę - kino. Jego neon błyszczy anielskim błękitem. Nade mną gwiazdy i wirujący w powietrzu liść muskany światłem latarni. Opada coraz niżej, błyska i pląsa w pośmiertnym tańcu. Zatrzymuje się nagle w przestrzeni, nad moją głową, jakby ktoś go wyłączył. Potem zsuwa się w dół po niewidzialnym łuku i spada na szorstką, chodnikową płytę. Kto kazał mu tam upaść, albo zabronił gdzieś indziej?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
andro · dnia 29.11.2009 09:30 · Czytań: 2025 · Średnia ocena: 4,64 · Komentarzy: 32
Inne artykuły tego autora: