Nareszcie dorwę skurwysyna!! – krzyczał uradowany kapitan straży miejskiej, James Ryan, biegnąc przez kręte uliczki miasta Vivec – tym razem mi się nie wymknie… - dodał prawie szeptem, z szyderczym uśmiechem, który wraz z szaleńczym wyrazem brązowych oczu, nadawał kapitanowi wygląd, którego żaden piekielny lord by się nie powstydził, a niejedną demoniczną pomagierkę przyprawił o omdlenie– Wreszcie, po tylu latach pełnych pościgów, upokorzeń i ciężkiej pracy, jest mój! Ha! Ten dzień musiał kiedyś nadejść, zawsze to wiedziałem. Dzień, w którym skończy się jego szczęśliwa passa i w końcu powinie mu się noga.
- Oczywiście bywały już podobne sytuacje- dodał po chwili, skręcając w uliczkę po lewej- niby już go miałem, ale znowu mnie wykiwał i uciekł, ale- szyderczy uśmiech Ryana rozszerzył się, ukazując zęby. Pochylił lekko głowę, sprawiając, że na twarz padał mu złowrogi cień i zachichotał cicho
- Ale nie tym razem! Teraz to ja jestem górą! Nigdy więcej już mi się nie wymknie!
- Ależ Kapitanie! - krzyknął ( a raczej wydyszał) z dezaprobatą Carmmain, jeden z dwóch kaprali biegnących za nim. Wprawdzie był nowy, dopiero po studiach, ale znał już na tyle Jamesa, aby wiedzieć, do czego zmierza jego przełożony.
- Nie możemy go zabić! Wedle kodeksu karnego miasta Vivec, paragraf czterysta pięćdziesiąt dziewięć …- Rayan zatrzymał się tak nagle, że dwójka zdyszanych strażników prawie wpadła na niego.
Odwrócił się, rzucając spojrzeniem, którym obdarzają źli władcy swoich sługusów, gdy ci przerywają im chwilę tryumfalnego upojenia swoim genialnym planem, słowami typu „ Panie, jest tylko jeden problem…”. Jego szczupłą twarz wykrzywił grymas gniewu.
– Kapralu Carmmain…!- prawie zaczął wywód, jakim każdy szanujący się dowódca dzieli się z „przemądrzałymi” kadetami, gdy nagle przerwał, widać było, że do głowy kapitana zawitała nowa myśl. Gniew powoli zastąpił uśmiech, a Ryan, po chwili, odparł spokojnie do dwójki kaprali, zaskoczonych nagłą zmianą nastroju swojego kapitana.
- Masz rację Carmmain, nie możemy go zabić – spojrzał na nich rozmarzonym wzrokiem- przecież są inne… Bolesne sposoby, na ukaranie takiego łotra, jak on- odwrócił się i znowu pognał przez kręte uliczki, mrucząc pod nosem o metodach zadawania bólu, tak wymyślnych i … oryginalnych, że „Piła” to tylko tępe narzędzie, służące, co najwyżej, do smarowania chleba.
Dwójka kaprali spojrzała po sobie że zrezygnowaniem i ruszyli znowu za Ryanem, próbując dotrzymać mu kroku.
Po prawie dziesięciominutowej bieganinie zakurzonymi uliczkami o wątpliwym spokoju i bezpieczeństwie, wybiegli w końcu na otwarty plac dzielnicy szlacheckiej. Jeśli kiedykolwiek, drogi czytelniku, zastanawiałeś się, dlaczego w wielu opowiadaniach tego typu, bogate części miasta znajdują się zaraz, koło dzielnic biedoty, zakurzonych i śmierdzących targów, bądź (jak w tym przypadku) są otoczone przez labirynt, zaniedbanych uliczek, to odpowiedź jest zaskakująco prosta.
Otóż szlachta charakteryzuje się (a wielmożni panowie z Vivec nie są od tego wyjątkiem) niesamowicie wielką chęcią pokazania, jak dobrze im się powodzi. A czy najlepszą metodą na to, nie jest przecież kontrast?
Kapitan James Ryan, jako pierwszy wkroczył na skąpany porannym słońcem, ogromny plac, jednej z najbogatszych części miasta, na którego środku znajdowała się ogromna willa lorda Archimoda. Nie było drugiej tak pięknej, niesamowitej i do granic możliwości przesyconej bogactwem budowli w całym Vivec. Nawet teraz każdy przechodzień mógłby się zachwycać jej geniuszem architektonicznym, wspaniałymi płaskorzeźbami, baśniowymi ogrodami i fontannami, gdyby nie horda ciężko opancerzonych i uzbrojonych po zęby strażników, otaczających cały teren posesji…
Dwójka zdyszanych towarzyszy Ryana dotarła na plac chwile po nim, z ulgą łapiąc oddech i chwaląc Pana za to, że wreszcie skończyła się ich szybka „przechadzka” po mieście. Kiedy w końcu byli w stanie zrobić coś więcej, niż ciężko dyszeć, parskać i przeklinać kondycję swojego przełożonego, zobaczyli kapitana jak ze splecionymi za plecami rękoma, obserwuje z dumą pierścień strażników, okalający cały teren posesji.
- Czyż to nie jest piękny widok?- zapytał z zachwytem kapitan, nawet nie oglądając się na swoich podkomendnych i nie czekając na odpowiedź, ruszył powoli w stronę willi. Ludzie odziani w zbroje rozstępowali się przed nim, salutując. Ryan z zadowoleniem na twarzy szedł przed siebie, kiwając im głową, a tym, co nie zdążyli odsunąć się przed nim na czas, ściskając dłonie że słowami „ dobra robota”. Cała ta kilku minutowa scena, przypominała kampanię prezydencką, w której to polityk, przeciskając się przez tłumy jego zwolenników, ściska dłonie, wymienia grzeczności i całuje dzieci podawane mu przez ich matki. Ryan nie należał do osób tego typu, ale w tej chwili, chwili jego triumfu, gdyby w tym tłumie stłoczonych i spoconych wojaków, znalazłaby się chodźmy jedna matka, że swoim dzieckiem, to pewnym jest, że uczyniłby podobnie.
W końcu dotarł pod duże, bogato zdobione, dębowe drzwi, gdzie już czekał na niego, jego stary przyjaciel i prawa ręka, Marcus, wraz z odzianymi w czarne zbroje, członkami oddziału specjalnego.
Marcus, który rozmawiał z dowódcą oddziału, czarnoskórym, dobrze zbudowanym mężczyzną, odwrócił się w jego stronę, kiwną mu głową i z uśmiechem powiedział słowa, które jak litanie, Ryan powtarzał przez całą drogę do posesji Archimoda-
-Mamy go Sir.
- Tak Marcus , nareszcie go mamy- odpowiedział kapitan i podszedł do nich.
- Jak wygląda sytuacja kapitanie Cole- zwrócił się do dowódcy jednostki specjalnej, podając mu rękę.
- Jak zapewnie Pan wie Sir. - powiedział, odwzajemniając uścisk dłoni- dowiedzieliśmy się o tym, że nasz stary przyjaciel postanowił dobrać się do jego kolekcji brylantów i drogich kamieni lorda Archimoda, słynnej w całej Temerii, jakie nasz drogi szlachcic, chciał dać swojej córce z okazji ślubu . Jako że wesele odbędzie się dziś wieczorem, Archimod postanowił dziś rano sprowadzić kolekcje że swojego tajnego skarbca, aby przygotować prezent. Zaraz po uroczystości młoda para udaje się na miesiąc miodowy do Damary, dlatego oczywistym jest fakt, że to jedyna okazja, aby ukraść takie kosztowności. Dlatego od wczoraj obserwujemy budynek.
Dziś, wcześnie rano, zauważyliśmy naszego kłopotliwego złodzieja, jak zakrada się do posiadłości.
Zaraz jak wszedł do budynku szybko otoczyliśmy całą okolicę i posłaliśmy po Pana Sir.
Wszystkie wejścia, okna, oraz dachy są obstawione, nie ma szans na to aby ktokolwiek wszedł, bądź wyszedł z placówki, bez naszej wiedzy.
- Bardzo dobrze, kiedy twoi ludzie będą gotowi do wejścia?
- W każdej chwili Sir.- odpowiedział Cole szczerząc zęby
-Czekaliśmy tylko na pana, Kapitanie- dodał Marcus.
- Dziękuję- spojrzał na nich z uśmiechem- dziękuje wam wszystkim- członkowie oddziału kiwnęli mu głową- a teraz- dobył miecza- nie pozwolimy chyba, aby nasz wspólny przyjaciel musiał na nas czekać, prawda?- Jego przyjaciel przytaknął i także dobył swojego miecza.
-Czas skopać skurwielowi tyłek!- zawołał Cole, na co jego ludzie odpowiedzieli entuzjastycznymi krzykami i wyciągali miecze. Kapitan uśmiechnął się pod nosem i z całej siły kopną w bogato zdobione drzwi, które oprócz sprawienia dobrego wrażenia, nie przedstawiały sobą żadnych walorów obronnych. Cała grupa, licząca sobie około dwudziestu osób, wpadła szybko do budynku.
- Cole, weź że sobą ośmiu swoich ludzi i przeszukajcie cały dół, sprawdzicie każdy, choćby, najmniejszy pokoik. Zostaw także dwójkę koło wyjścia, reszta- wskazał mieczem szerokie schody przed sobą
- za mną
- Tak jest Sir.- krzykną czarnoskóry wojownik i wskazał ręką na swoich podkomendnych. Ci bez słowa wykonali rozkaz. James wbiegł na schody z szaleńczym błyskiem w oku, cały czas, powtarzając sobie jedną myśl „ wreszcie go mam”. Rozbiegli się po całym budynku, wyważając każde drzwi, jakie śmiały im stanąć na drodze, przeszukując każdy pokój, toaletę, czy szafę.
Zbliżało się południe, słonce wisiało wysoko na bezchmurnym nieboskłonie. Powiewał lekki, chłodny wiaterek z północy, przynosząc miłe ukojenie w ten upalny, a zarazem piękny dzień. Ptaki świergocąc radośnie, Kompały się i zaspokajały pragnienie w ogrodowych fontannach Archimoda.
- To niemożliwe!- rozbrzmiał zrozpaczony, a zarazem pełen gniewu głos Kapitana Rayana, przerywając tą sielankową atmosferę i zmuszając kąpiące się ptaki do panicznej ucieczki.
- Znowu mu się udało- powtarzał wkurzony James, krążąc po holu posiadłości. Wokół niego stała reszta uczestników operacji, że spuszczonymi smętnie głowami.
- Jak to możliwe, że udało mu się uciec z otoczonego przez prawie stu ludzi budynku i nikt tego nawet nie zauważył ? – przeszedł przez cały hol, po czym zawrócił, przeszedł kawałek i nagle zatrzymał się, przypominając sobie przyczynę, która zwabiła sprawcę, całego tego zamieszania.
- Czy znaleźliście te drogocenne kamienie, po które przyszedł? – zapytał, choć w duchu znał już odpowiedź, licząc, że choć jednej rzeczy nie udało się zrobić złodziejowi.
Marcus skrzywił się i pokręcił głową, potwierdzając przypuszczenia Jamesa - niestety Kapitanie, szukaliśmy wszędzie, ale nie znaleźliśmy ich
-Cholera jasna!- krzykną Ryan i podją znowu swoją niestrudzoną wędrówkę wokół holu kontynuując- znowu mu się udało! Nie dość, że udało mu się uciec, to jeszcze zabrał co chciał i zrobił z nas idiotów. Znowu…
- James- powiedział ostrożnie Marcus i zatrzymał swojego przyjaciela, kładąc mu z troską rękę na ramieniu- naprawdę się starałeś… wszyscy się staraliśmy.
Ryan spojrzał na niego że smutkiem i powiedział zmęczonym głosem- Wiem – westchną i dodał-
- Wiem i doceniam to, ale sam rozumiesz… Już go prawie mieliśmy, już prawie… - Marcus przytaknął
Mu ,powoli obrócił zrozpaczonego kapitana w stronę drzwi i ruszył z nim do wyjścia
- Kiedyś na pewno go dorwiemy. W końcu popełni jakiś błąd, a w tedy na pewno będzie nasz. Musimy być tylko cierpliwi…
Ryan bezmyślnie pokiwał głową, ciągle w myślach powtarzając obsesyjnie jedno zdanie „ W końcu cię dorwę…”
Całą tę sytuację oglądała z oddali drobna postać, ukryta w cieniu jednej z uliczek, z której przyszedł kapitan straży miejskiej – Czasami jest mi ciebie żal James-
powiedział z udawaną troską zakapturzony Niziołek. Sięgnął do swojego czarnego płaszcza i wyciągnął z niego sporą sakwę. Rozwiązał zloty sznurek i lekko ją obracając, powoli pozwolił, aby parę błyszczących diamentów i drogich kamieni wysypało się na jego otwartą dłoń,
– ale tylko czasami – zachichotał cicho i wsadził zawartość z powrotem do sakiewki, którą następnie schował do odmętów swojego płaszcza.
- Muszę jednak przyznać, że byłeś dziś całkiem blisko- odwrócił się i ruszył szybko w głąb uliczki
- prawie ci się udało mnie złapać, naprawdę, jestem pełen podziwu, potrafisz się uczyć na błędach, a uporu nie da ci się odmówić, co nie zmienia jednak faktu-
Skręcił w stronę starego, opuszczonego budynku, który był wciśnięty w uliczkę. Podszedł do zatęchłych drzwi rudery, rozejrzał się dokoła, po czym pchną je i szybko niczym cień, wślizgnął się do środka.
- że jednak znowu umknął ci jeden drobny szczegół i dopóki tego sobie nie uświadomisz, dopóty będziesz zawsze wychodził na idiotę- przebiegł przez zrujnowany pokój, pełen zniszczonych mebli i starych sprzętów, kierując się w stronę drewnianych schodów z barierką
- Cały czas- kontynuował swój wywód do swojego niewidzialnego oponenta- uważasz mnie za łotra i bandziora, którego jedynymi cechami, odróżniającymi od innych łajdaków, jest niespotykana inteligencja i niezwykłe szczęście… To w sumie prawda- Począł się wspinać po starych schodach, które przy każdym najmniejszym nacisku, wyrażały swoją dezaprobatę
- ale jest jeszcze jedna rzecz, jakiej nie dopuszczasz, albo której boisz się dopuścić. Myśl, że jesteśmy w gruncie rzeczy tacy sami.
-gdy wdrapał się na szczyt schodów, skierował się w stronę ukrytych w cieniu drzwi, prowadzących do następnego pomieszczenia
- W prawdzie stoimy po przeciwnych stronach barykady. Ty jesteś oficerem straży miejskiej, stróżem prawa, a ja… Cóż, ja jestem…
- Bezczelnym złodziejem- usłyszał drwiący głos, dobiegający gdzieś z lewej strony pierwszego piętra.
Staną jak wyryty i powoli odwrócił w stronę niespodziewanego „źródła dźwięku”.
Tajemnicza postać siedziała na brudnym, obitym paskudnie zielonym materiałem fotelu, ulokowanym w kącie pomieszczenia, po lewej stronie schodów. Obok fotela, po prawej stronie, było okno, ze zniszczonymi, niedomkniętymi okiennicami. Wlewało się przez nie stróżka żółtego światła, lecz nie oświetlała ona postaci, a jedynie pogłębiała mrok, w jakim się znajdowała.
Złodziej wysilał wzrok żeby wyłapać jakieś detale, sowjego niespodziewanego rozmówcy, ale oprócz tego, że tajemnicza osoba miała na sobie, coś w rodzaju szaty, oraz że w dłoni jakiś okrągły przedmiot, prawdopodobnie monetę, którym ciągle się bawiła, to nie mógł niczego więcej dostrzec.
- Witaj Gorke, minęło dużo czasu, od naszego ostatniego spotkania-
- Wiesz, wiele osób spotkałem w życiu i trudno je wszystkie spamiętać, więc nie obraź się, jeśli nie będę cię pamiętać, bądź ciepło wspominać-
-odparł Gorke, uśmiechając się. Jednak pod maską spokoju, krył się niepokój. Rozum mówił Niziołkowi, że to zapewne jeden z tych łajdaków z Gidli Złodziei, który przyszedł , aby pozbyć się niechcianej konkurencji. W takiej sytuacji musiał ukryć emocje i zaskoczenie, aby nie dać przeciwnikowi przewagi i szybko obmyślić pan. W jego fachu to było częste i skuteczne posunięcie.
Jednak coś było nie tak. Czuł niepokój, jakiego dawno nie czuł przed inną osobą. Każdy nerw jego ciała chciał być jak najdalej, od tajemniczej postaci, to było jak pierwotny strach, zakodowany gdzieś w podświadomości, jakby każda komórka jego ciała krzyczała, że strachu. Sylwetka tego nieznajomego, sposób, w jaki był ubrany, w jaki bawił się tym przedmiotem, w jaki mówił, wszystko to wydawało mu się przeraźliwie znajome.
Tajemnicza postać wydała z siebie dziwny dźwięk, który w zamierzeniu miał być chichotem, ale bardziej przypominał przeraźliwe zgrzytanie metalu.
- Nie zmieniłeś się wcale chłopcze, nadal jesteś bezczelny i pewny siebie, ale nie jestem tutaj po to, aby odnowić stare znajomości-
mówiąc to wstał i zrobił parę kroków do przodu, tak, aby słabe światło że zniszczonego okna oświetliło go.
- Przyszedłem tu raczej po rzecz, która jest moja, a którą ty dawno temu mi ukradłeś…-
Gorke zamarł w przerażeniu, rozpoznając teraz swego rozmówcę. Z mroków wspomnień wyłonił się obraz, jaki zapamiętał, jako dziecko, jaki zawsze go prześladował i który starł się zapomnieć. Teraz powrócił on z jeszcze większą siłą, niż przedtem, bo stał parę kroków przed nim.
Wpatrywał się w jego twarz z przerażeniem i zaskoczeniem, którego nie był w stanie ukryć.
Twarz koszmarnej postaci, wykrzywił uśmiech, a oczy zwęziły się. Srebrne oczy, które wzbudzały paniczny strach. Oczy, które wciągały w swoją pustkę i więziły dusze. Oczy demona…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Gorke · dnia 30.11.2009 09:04 · Czytań: 917 · Średnia ocena: 2,25 · Komentarzy: 14
Inne artykuły tego autora: