No właśnie, tak mniej więcej wyglądała moja przygoda z włoskim Vodafonem.
Gdy postanowiłam osiąść na stałe w naszym piemonckim domku, nie brak wodociągu, kanalizacji, centralnego ogrzewania czy linii telefonicznej zaprzątał moje myśli, a niemożliwość komunikowania się ze światem.
Ponieważ rzeczywiście, w kręgu kilkudziesięciu kilometrów, nie istniała żadna kafejka internetowa, zmuszona byłam wybrać się do miasta, w celu przetestowania szans na zainstalowanie u nas internetu.
Nie mając już mojego Rovera, a tym samym, nie posiadając własnego środka lokomocji, zabrałam się z sąsiadem w drogę i po czterdziestu minutach pokonywania jednej kurvy za drugą, tak typowych dla piemonckiego krajobrazu, wreszcie dotarliśmy do Piazza Savona.
I tu właśnie doradzono mi kupno modemu. Prawdę mówiąc, ociągałam się i podpytywałam, marudziłam, wybrzydzałam, chciałam jeszcze przemyśleć, sprawdzić i nie wiem co tam jeszcze, ale mój sąsiad, który również miał coś do załatwienia, zirytowany zaczął mnie ponaglać.
- Pani weźmie, nie ma co się zastanawiać i tak w tej dziurze brak alternatywy.
Po raz kolejny upewniwszy się u sprzedawcy Giovanniego, że dokonuję słusznego wyboru, podpisałam umowę, zapłaciłam i tym samym interes został ubity.
Męczyłam się z tym cholerstwem przez kilka dni nie wiedząc, czy mylnie interpretuję instrukcję, czy może jednak zakup nie należał do udanych.
W końcu ruszyłam przez las, by po godzinie dotrzeć do przystanku autobusowego, a po następnej - do agencji Vodafonu. Giovanni, przyjął mnie serdecznie swoim „Signora, come sta?!” i wziąwszy w ramiona obdarzył trzema buziakami.
Wyłuszczyłam mu sprawę, on pomyślał, podumał, zadzwonił do kumpla, w końcu polecił, abym przywiozła swój komputer do przeglądu.
Serwis trwał dłużej niż planowano, kosztował więcej niż powiedziano, ale wreszcie doczekałam się terminu odbioru i przyjechałam.
Giovanni, z którym zdążyliśmy się telefonicznie bardzo zaprzyjaźnić, tym razem, przyjął mnie zakłopotany, ponieważ kumpel nawalił, peceta nie przywiózł, przyrzekł, że natychmiast przyjedzie, ale nadal go nie było. W tej sytuacji Giovanni, prosząc mnie o cierpliwość, zaproponował jeden dzień zwłoki.
Ze stoickim spokojem spojrzałam mu w oczy i dałam jedną godzinę na zholowanie mojej własności. Po czym wyszłam, powiadomiłam czekającego na mnie w samochodzie sąsiada o zaistniałych komplikacjach i o ustalonej porze udaliśmy się wraz z komputerem w drogę powrotną.
Ku mojemu rozczarowaniu, połączenie nadal było niemożliwe, więc otworzyłam komputerową skrzynkę, by sprawdzić efekty interwencji „kumpla”. Kłęby, znajdującego się w niej kurzu, mówiły same za siebie, więc następnego dnia, wraz z modemem, udałam się ponownie na przystanek autobusowy.
Giovanni nerwowo gestykulował, martwiąc się i zaglądając do firmowego laptopa, gdy w końcu dokonał odkrycia.
- Ależ signora, a po co pani to kupiła? Przecież, jak w mordę, widzę, że u pani nie ma zasięgu! A to już nie nasza wina... to pani powinna była uprzednio się poinformować.
Po dyskusji, która nastąpiła, zwrotu pieniędzy jednak nie dostałam, jedynie mogłam, w ramach rekompensaty, wybrać sobie „nagrodę pocieszenia” o wartości modemu.
Gdyby to był sklep obuwniczy... ale nie był i stąd miałam prawdziwy dylemat. Ostatecznie, z jednolitej oferty, wyszukałam fantastyczną komórkę, z której wcale się nie cieszyłam i której... nie potrzebowałam.
I tak, jak elegancik, gdyby istniał, unikałby mnie dozgonnie, tak ja nie odwiedziłam nigdy więcej Giovanniego.
Po prostu, nabyłam laptopa, chadzam z nim żwirową, stromą ścieżką przez las, aż do ruin i czasem mam zasięg, a czasami nie.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Nova · dnia 03.03.2010 10:07 · Czytań: 807 · Średnia ocena: 1 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora: