Arnold uniósł wzrok, delikatnie zamykając masywne drzwi kamienicy. Liście, wciąż scalone z drzewami, dopiero zaczynały żółknąć, powietrze było wilgotne pomimo braku deszczu. Ludzie zachowywali się cicho i spokojnie, próbując zapewne przedłużyć ostatnie chwile snu. Arnold nie miał ochoty przypatrywać się twarzom, zerknął tylko na buty, niepewny, czy je wypastował. Lśniły nieskazitelną czernią. Po przebudzeniu ustanowił sobie dzień walki z okropnym nawykiem pochylania głowy, więc uniósł ją szybko, starając się dostrzec każdy szczegół otoczenia. Znaki, tablice rejestracyjne, latarnie, płyty chodnikowe, krawężniki... Znowu patrzy w dół! Poirytowany, chwycił długi szalik zwisający luźno na jego piersi i mocno owinął nim szyję. Za kilkaset metrów po prawej będzie kiosk ruchu, musi tam dojść, nie opuszczając głowy. Kłębią się chmury, przysłaniając słońce, którego promienie opadają na latarnie, nocą ich światło opada na... na kiosk. Arnold, pokrzepiony nieco sukcesem, pozwolił sobie na paczkę papierosów, dalej szedł już z dymem w płucach. Przez parkowe deptaki przewijały się tabuny ludzi – większość z psami. Dom Arnolda jest pusty, może powinien kupić sobie psa? Gdyby znalazł jakiegoś przypadkiem, pewnie zostaliby przyjaciółmi, ale kupić sobie przyjaciela? Psy są zbyt ufne, więc może kot? Koty patrzą na człowieka z góry, a Arnold nie znosi, gdy ktoś się wywyższa. Nie będzie więc żadnego pupila. Początek roku akademickiego, dziwne, że nie widać tego po ludziach. Ilu z nich to studenci? Student nad ranem, w parku i z psem na spacerze, dobre sobie! Arnold przystanął przy śmietniku, zaciągnął się, zgniótł niedopałek, wyrzucił go i, wypuszczając dym, wyjął z kieszeni kolejnego papierosa. Powiązał w podświadomości początek roku z końcem. Klasa maturalna, rozdanie świadectw i ręka polonistki na jego ramieniu: "Takie predyspozycje zobowiązują, Arnoldzie." Jaka to była słodka dziewczyna! Pucołowata twarz, roześmiane oczy i uśmiech też jakoś szczególnie promienny. Mój Boże, ma teraz jakieś sześćdziesiąt lat! Latami rozkładał to jej zdanie na części mowy i zgłębiał jego znaczenie. Rozwiązanie przyszło po setkach doświadczeń – musi dopisać każdego dnia tysiąc słów do swojej powieści.
Zdecydowanie nie lubi wchodzić po schodach. Kiedyś wywrócił się na oczach studentów. Nie lubi też, gdy ludzie stojący w jakimś kącie albo pogrupowani, przypatrują mu się, kiedy idzie. Czasem zaczynają coś szeptać, on prawie słyszy ich głosy, czy raczej domyśla się, co mówią.
Jest ciekaw nowych studentek. Z roku na rok przychodzą coraz ładniejsze i bardziej rozwiązłe. Ciekawe, czy jest pomiędzy tymi cechami jakaś zależność: piękne i rozwiązłe. To Pani Profesor, całkiem ładna, choć nie tak świeża, jak młódki. Takie kobiety też mają coś w sobie; są wstydliwe, ale chcą się zaspokoić. A może są wstydliwe, bo chcą się zaspokoić? Zaspokajanie się jest modne, tylko, czy im wypada podążać za modą?
Profesor Arnold wszedł właśnie do dużego, wąskiego pokoju. Cała wschodnia ściana jest oszklona. Środek pomieszczenia wydziela solidny, drewniany stół. Masa ludzi krząta się z filiżankami w rękach, siadają i wstają, rozmawiają i milczą, czytają i myślą. Nikt go nie zauważa, on sam nie może uwierzyć w swoją obecność. Podchodzi do okna, jest zimno, jesiennie. Pewnie pachnie zgniłymi liśćmi. Ktoś go zaczepia, dawno się nie widzieli. Ktoś szturcha – myślała z mężem, że już się nie pokażą, ruszą w podróż. Ktoś zaczyna rozmowę, trwa epidemia grypy, cała rodzina chora. Ktoś o nim pomyślał; zrobił kawę. Pachnie dobrze; mocna, bez mleka i bez cukru. Może sobie posłodzić, jeśli zechce, mleko też jest. Nie, woli nie mącić jej smaku.
Wybija ta nieszczęsna godzina, oni wychodzą, płynnie i powolnie. Żartują, skąd w nich tyle swobody? Ręce ma spocone, całe się kleją, czoło pewnie się świeci. Wszyscy już czekają, szczęśliwi, że przyjdzie ostatni.
Musi dodać sobie otuchy, to nic, to nic, tylko tak na dobry początek. Tak odrobinę, no, może trochę więcej, niż napisał na recepcie. Witam panie studentki, witam panowie. Promienie przedzierają się przez jego ciało i te fale ich głosów. Ma mnóstwo genialnych pomysłów, teorii, przedzierają się przez ciało, od głowy do stóp. Myśli od głowy, do stóp. Nie ma go właściwie. Zostaje tylko wyniszczone ciało, flak. Schował się w głowie. Ale ciało czuje. To chłód metalowego długopisu się przez nie przedziera. Od ręki, do głowy i stóp. Oni też są genialni, mają świetne teorie, tylko jeszcze o nich nie wiedzą. Wszystkim po noblu! Czy widzą, kiedy go nie ma? Spokojnie, tak, spokojnie, nikt niczego nie widzi. Spokojnie, harmonijnie, porządnie. Po kolei. Jeszcze chwila, chłód długopisu przetacza się od prawej ręki, do serca. Ciepło jej dłoni zatrzyma się przed sercem. Wilgotne ciepło jej małej dłoni. Wilgotne ciepło jej małej, białej dłoni. Chłodny kolor dłoni przedziera się przez jego ciało. Oni wszyscy, tacy powolni, kilku jaskrawych. Kwiaty na parapecie, liście za oknami. Siedzą i patrzą, tylko na niego. Surowość drewna przetacza się mozolnie przez jego ciało. Tak, tak teorie. Szybko, myślmy, nie odchodźmy. Zmieniają się perspektywy. Przedmiot z bliska, dokładny. Chop! Przedmiot z oddali. Tylko kształt, kształt przedziera się przez ciało, od lewej. Promienie lamp przepalają wzniesione twarze. Skóra spływa po szyjach. Powolnie, idealnie, nierealnie, jak farba. Czerwoniutkie, wilgotne i ciepłe usta, tej czarnej, przedzierają się przez jego uszy. Ona coś mówi! Tylko do niego, tylko do jego uszu. Czerwoniutkie usta mówią coś do jego uszu. Są już sami. Jej niebieskie oczy, zalewają jego szare oczy. Niebieskie oczy przedzierają się przez jego głowę. One chciałyby się spotkać, wiele by chciały, te niebieskie oczy. Powinny wiedzieć, że nie mogą. Szare oczy też powinny wiedzieć, że nie mogą, te niebieskie są zbyt młode, zbyt młode. Tak, Profesor Arnold nie czuje się najlepiej, te leki od psychiatry, dziwnie na niego działają. Ale niech niebieskie oczy się nie martwią. Szare oczy sobie poradzą.
Arnold otworzył drzwi kobiecie i przepuścił ją przodem. Uśmiechnęła się znowu, znowu kokieteryjnie. Satynowa sukienka muskała pośladki. Dowidzenia, do zobaczenia.
Nie powinien robić wykładu już pierwszego dnia, zwłaszcza tak niedorzecznego. Poruszył ją, chce się spotkać, poznać jego opinię o Nabokovie . Głupio, że się zgodził. Mistrz i uczennica. Istna Lolita, doprawdy. Chyba nie pójdzie. Będzie delektował się myślą o spotkaniu, później zmieni zdanie, tchórz.
Musi zapić swoje tchórzostwo. Zapić i zagryźć. Whisky bar. Tyle rzeczy się działo, odkąd odnalazł sens, choć był świadomy braku znaczenia jakichkolwiek sensów. Weźmy na przykład boga. Miał nadawać sens życiu człowieka. Ale jaki byłby sens życia po śmierci? Jaki byłby sens sensowności istnienia naszego wszechświata. Może, gdyby miał dobry słuch, słuch muzyczny, ubrałby to w wiersz. I wtedy zrozumieliby, logika jest zbyt trudna, żeby się w nią wsłuchiwać. Zbyt prozaiczna, żeby płakać. Logika nie trafia do serca, tylko do umysłu. Ale, gdy uda mu się znaleźć drogę z umysłu do serca, może wywoła łzy. Przynajmniej swoje. Arnold tak często bywa zmęczony. Zwycięża z ciałem tylko, żeby dopisać te 1000 słów. To, czego trzymał się od dnia ustalenia sensu, dzisiaj życie wytrąciło z jego rąk. Ona wytrąciła, ale to nie jej wina, jest piękna, nie ma w sobie logiki. Jest uczuciem, chodzącą, romantycznie niespełnioną miłością.
Talerz pusty, butelka pusta. Rzeczywistość wzywa, wzywa prawdziwe życie. Arnold musi udać się po receptę i na zakupy i jeszcze wyrzucić śmieci. Zrobi to szybko, bo szkoda czasu. Na biurku czekają białe kartki. Musi się skupić, nie śmierdzieć alkoholem, wyglądać. W niewielkim lustrze widzi swoje odbicie. Siwe włosy, szorstka, męska gęba, przystojny i dojrzały z niego gość. Jakby trochę o siebie zadbał, może nawet mógłby się podobać. Ciekawe, ile czasu pochłania dbanie o siebie. Może zyskałby nowe kobiety, przeżycia, materiał na powieść.
Arnold czekał na receptę w gabinecie zaprzyjaźnionego psychiatry. On skupiony i cichy bazgrolił po podłużnej, cienkiej karteczce. Może, gdyby uniósł głowę, serdecznie zapytał: ''Jak się czujesz, Arnoldzie?'', a po uprzejmej odpowiedzi, wypytywałby dalej, mógłby dowiedzieć się, o tej małej z uczelni, o tym jakie narastają wątpliwości, o tym jak odrażające są transakcje międzyludzkie, interesowne wymiany przysług, uprzejmości i uczuć. O tym, że ona pewnie chce zaliczyć rok, ale jest głupia, a przedmiot Arnolda ważny i potrzebny. On nie zapyta, bo między nimi też dochodzi do transakcji, a niepotrzebne komplikacje są zwyczajnie niepotrzebne. Każdy związek z człowiekiem to transakcja, nikt nie toleruje bezużyteczności i niewdzięczności, chyba, że u dzieci. Matka i dziecko, pięknie i dziko. A może nawet matki kochają dzieci, tylko dlatego, że zbyt długo nosiły je pod sercem? Gdyby nawet zapytał, nic by nie zmienił.
Arnold, według psychiatry, to przykład inteligentnego człowieka, zupełnie niepojmującego najprostszych relacji międzyludzkich. To jego największy problem, problem z którego wywodzą się wszystkie inne. Ma prawdopodobnie lekkie pióro, ale nie wykorzysta tego, bo książki trzeba pisać o ludziach i to niestety w miarę ludzi przypominających, czyli obracających się w jakiejś zbiorowości, nawiązujących więzi, nie zawieszonych w powietrzu. On się nie obraca i nie będzie potrafił opisać obrotów swoich bohaterów.
Wracał do domu z siatkami w dłoniach. Czuł ich ciężar, ciężar tego dnia, ciężar życia i wyimaginowanego pomnika, który wznosił na swoją cześć. Niósł go teraz na barkach, na karku, w rękach i na plecach. Zmęczona była każda kość, każdy mięsień, skóra, głowa. Czuł zimno dotkliwiej niż zwykle. Rozumiał swój błąd, rozumiał, że wraca do pustego domu. Był już pewien, nie ma odwrotu, nie ma szans na zmianę. Nie to go martwiło. Niepokoił się brakiem sił. Stał bezradnie w miejscu, po pustce w jego wnętrzu roznosiło się echo. Stworzył ślepy zaułek, zagrodził prostą drogę, oszukał siebie. Nikt go nie odnajdzie, bo ta podróż musiała być samotna, wracał do pustego domu.
Napełnił wannę, odpoczął pośpiesznie i zachłannie. Zaczął pisać, a kiedy wyskrobał już te 1000 słów, zgasił światło, położył i starannie okrył szorstką pościelą. Rozgrzewał się, gładząc klatkę piersiową. Później schodził niżej i niżej. Myślał o małej z uczelni, brał ją na wiele sposobów. Ona siedziała teraz w barze i czekała na niego. Dotarł do penisa, energicznie przeciągał przez niego zwilżoną rękę. W punkcie kulminacyjnym sprytnie zebrał nasienie chusteczką. Umył ręce, wyją z kieszeni leki od psychiatry, połknął kilka tabletek więcej, niż powinien i zakopany w pościeli rozmyślał, o tym jaki jest żałosny.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Ita Titto · dnia 28.05.2010 08:46 · Czytań: 1391 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 17
Inne artykuły tego autora: