Nieduży balkon wieżowca. Poniżej bezludne ulice miasta z godziną policyjną w pełni. Wieje lekko. Ojciec, którego znam, wypływa z ust mojej matki i moje JA chłopięce, rosnące, wsłuchane w nieobce słowa, które kolejny raz nie mówią wszystkiego o jego przeszłości. Wciąż te same sytuacje, miejsca, początki i ten sam koniec, ta sama kropka. Nie przerywam, ściskam (ojciec ściska?) jej dłonie, tak jak ona kiedyś jego, nie chcąc by zsunęła się w przepaść milczenia.
Jakaś samotnie biegnąca postać, ściąga mój wzrok na ulicę; unikając patroli, spóźniona, ucieka przed aresztem milicji. Od jego sytuacji dzieli nas jedynie balustrada balkonu. Tutaj jesteśmy bezpieczni.
- Przynieś mapę kraju – nakazuje matka, widząc moje rozkojarzenie.
Po dłuższej chwili drzwi balkonowe zwracają mnie wraz z mapą. Matczyna ręka rozkłada państwo, wygładza rzeki, prostuje lasy; zakreśla miejscowość dotychczas bez znaczenia.
- To jego pierwsze miejsce – mówi wpatrując się w gasnący na noc wieżowiec – To ci powinno wystarczyć.– wyjaśnia skąpo, przykrywając się wełnianym kocem; jej zamyślony wzrok przechodzi po drugiej stronie ulicy.
III
Moje JA usadzone na stygnącej ławce, na tyłach domu przed sadem, w zaznaczonym przed laty miasteczku. W kieszeni bezczynne, obozowe zdjęcia z opróżnionej tacy. Zamiast na nie, patrzę w dal, szukam w nadchodzącym wieczorze zaczepienia, boję się spłoszyć samego siebie. Ławka wbija się we mnie, daje znać, że jej niewygodnie, przegania. Za plecami, w domu, krząta się nieznana kobieta. Ugniata kulki z gazet, wrzuca do pieca, podkłada ogień. Czuję woń palonego papieru.
Czeka, aż wejdę do środka, jak wszyscy uścisnę rękę, powiem tych kilka nieważnych słów, odegram scenę, zobowiązany do tego użyczonym noclegiem. Wchodzę by mieć to za sobą.
Mrok korytarza pozwala pozostać niezauważonym, zapuścić zwiad, ocenić okoliczności. Kuchnię w zielono-białą szachownicę wypełnia trzask płonącego drewna. Na półkach przyprawy, blaszane pudełka, herbaty i ziela, kalendarz z zaznaczoną, nie nadeszłą datą. W środku obrazu dębowy stół z kobietą siedzącą w rozkroku, z balią pomiędzy nogami, mielącą czerwone porzeczki. Rozłożone, smukłe nogi, wystają spod zakasanej spódnicy; kończą się gołymi stopami na nagich kafelkach. Kobieta zarzuca gęstymi włosami, oblizuje palce, drapie się po udach, (nie czuje mojego spojrzenia?). Co z miejscowym przyjętym zwyczajem? Ryzykuje, mimo pewności, że jestem za oknem? Niepewność, czy wkraczać w te jej rozkraczone nogi.
- Przepraszam – wchodzę (skrępowany nogami?) – prawdopodobnie, spędzę u państwa noc. – pytam pewnie, mocno.
- O ile wiem, tylko Bóg tu panuje, Adamie. Jestem Marta, siostra Ireny. – przedstawia się wstając, oblizując kciuka, (spódnica niechętnie osuwa się po kończynach). – Zresztą jesteśmy chyba w podobnym wieku, nieprawda?
Coś zalotnego przebiegło po jej oczach. Przestąpiła balię z porzeczkową papką.
- Nie ukrywam, że długo kazałeś na siebie czekać. Masz silne ramiona?
- Słucham?
- Musimy coś przenieść. – wyjaśnia, wspięta na palcach po klucze nad drzwiami. – Nie chciałam ci przeszkadzać w siedzeniu na zewnątrz. Wieczory tutaj są naprawdę urocze.
Marta przechodzi przez kuchnię, zamyka okno. Odgłos stóp na podłodze; czajnik, pogwizduje z cicha, nieśmiało.
- Muszki, potrafią powalić konia. – wyjaśnia – O czym to ja mówiłam? Aha. Musimy wnieść stół na górę. Piotr i Irena są poza domem, więc mój drogi, muszę wykorzystać ciebie. – uśmiecha się, zadowolona z wypowiedzianej dwuznaczności.
W korytarzu skręcamy w drzwi na lewo, schodzimy po schodach w dół, do przestronnej piwnicy.
- Jak ci się podoba sala, podobno Irena już ci ją pokazała?
- Niezwykła. - szukając stopami stopni na nieoświetlonych schodach.
Jej bosość przede mną, we mnie.
– Nieprawdaż? Pracujemy nad nią półtora miesiąca. Mężczyźni nie śpią po nocach. Dowozimy im jedzenie, wszystko co trzeba, aby zdążyć na zjazd. To ten. Uważaj, chwyć dobrze od dołu. – chwyta nogi na wysokości kolan. Ja chwytam nogi (jej nogi?).
Wychodzimy z piwnicy, dalej schodami, mijamy pierwsze piętro (ktoś kąpie się w łazience?), aż do drzwi od poddasza. Jej sapanie, moje dyszenie.
- Jesteś silniejszy. – stwierdza.
Zamek puszcza z oporem. W środku pustka, księżyc oświetla bele podłogi.
- Uwaga na framugę. Na środek. O tu, pięknie.
Wzdycha głęboko; wpatrzona w podłogę nie widzi, nasłuchuje odgłosów domu.
- Widzisz Adamie, wszyscy jesteśmy grzesznikami. – wystrzeliwuje pewnym głosem – I wiem, że mnie pragniesz, a skoro tak, to nie ma się czego wstydzić.
- (Słucham?) – pytanie staje mi w gardle.
Zaczyna iść w moją stronę, przeciąga ręką po blacie, jakby głaskała plecy mężczyzny, moje plecy. Podchodzi i siada przede mną, na brzegu stołu, z nogami na zewnątrz, ze MNĄ, zamiast balii pomiędzy nimi. Oplata mnie rękoma, obejmuje nogami. Nachyla się nad ramieniem, odgłosy tętna rozchodzą się po mnie, po pustym poddaszu.
- Chcę, żebyś mnie brał na tym stole. Już w kuchni byłam gotowa. – szepcze do ucha.
Podniecenie.
- Marta! Gdzie jesteś?! – imię oddającej się, wtargnęło z zewnątrz na poddasze, między nas, w moje trzewia.
- Tutaj! – odpowiada Marta.
Irena wbiega na górę. Marta całuje mnie w szyję, zeskakuje ze stołu, poprawia spódnicę.
- Tu jesteście… Szukałam was w sadzie. Ktoś znowu… powbijał krzyże na… na skraju miasta. Ma być zebranie w zborze. – krzyczy, wyraźnie poruszona, oparta o framugę Irena.
- Gdzie Piotr? – pyta nerwowo Marta.
- Pomaga przy wykańczaniu sali, nie będzie go całą noc. – zerkając na mnie.
- Bez paniki. To nie pierwszy raz. Zamknij wszystkie drzwi i okna. Będę na zebraniu. Resztę mebli wniesiemy jutro. – do mnie.
- Zaraz po tym jak się uspokoisz, zaniesiesz gościowi kolację. – do Ireny.
- Dobrze.
- Dobranoc, Adamie.
- Dobranoc.
Obie siostry znikają w wyjściu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
PlastelinowyLudzik · dnia 10.06.2010 08:29 · Czytań: 722 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: