Dyskusja o tym, czym jest sztuka, toczy się od zawsze. Czasem ma kulturalny przebieg, a czasem mniej. Zdarzało się już, że oponenci wychodzili z okopów, bynajmniej nie po to, by wypracować wspólne stanowisko, że się odwołam do języka polityków, lecz by ręcznie udowodnić swoje racje. Niezłe rozwiązanie, zważywszy, że publikacje pośmiertne zwykle mają wysoki nakład, a nie znam autora, który o to by nie zabiegał, nawet jeśli oficjalnie zaprzeczał.
Otóż to, nakład - słowo kluczowe, a nawet wytrych. Używane często niczym łom: duży - masówka (kogo on zna, przecież to miernota), mały - trzysta egzemplarzy, to chyba za dużo dla rodziny? Ideałem wydaje się sytuacja, gdy autor... nic nie wydał. Teksty jego, znamy wyłącznie z szuflady i towarzysko możemy błysnąć tradycyjnym: "a czytaliście". Następnie pokazujemy nuworyszom plecy, pozostawiając ich w przekonaniu, z jak wielkim intelektem dane im obcować. O ile dość często będziemy stosować tę technikę, możemy doczekać się tytułu krytyka, znawcy wykwintnej kuchni, a nawet ciała opiniującego. Stąd już krok, do własnej rubryki w prasie, lub dyskusji panelowych w pozostałych mediach masowego wrażenia. A wtedy już bez strachu możemy wygłaszać opinie, ferować wyroki, ścinać i wynosić (ważne, by zdecydowanie) jak na przykład M. R. R. Swoją drogą, dałbym wszystkie pieniądze, za widok jego miny, kiedy upubliczniono, czym się parał w latach czterdziestych.
Takie myśli cisną się do głowy, kiedy od czasu do czasu wyjdę z mojego bunkra.
Ostatnio, gdy wyjrzałem, z hukiem przemknęły dwa pociski: "poziom naszego portalu nieustannie spada" i "w Polsce nie mamy literatów". Łupnęły w ścianę tuż koło mojej głowy, obsypując tynkiem. Przecierając oczy i wykasłując ten nadmiar informacji, usiłuję ogarnąć rzeczywistość. Po chwili przychodzi konstatacja, że ten pierwszy to "nihil novi", ale drugi był jak strzał zza węgła. Muszę przyznać, że coś w tym jest, albo to kwestia moich rzadkich kontaktów z rzeczywistością.
Sztuka zawsze była elitarna, mimo tego, że do utrzymania wymagała sponsoringu. Miała swoich kapłanów, wyznawców i było miło. Jaśnie oświecony tyran, czy inny satrapa, zamawiał dzieło, a gwarancją jakości była łaska, lub niełaska, a czasem nawet gardło. Doskonały sposób, by zdopingować autorów. Stan taki trwał przez wieki i nikt nie myślał o demokracji. Barierę dla plebsu stanowiła umiejętność czytania i pisania, co skutecznie chroniło status autorów, jako postaci wyjątkowych. No dobrze, ale co z szeroko pojętymi odbiorcami? Nikt przecież nie uprawia sztuki dla sztuki (no prawie). Już antyczni wynaleźli "audiobooki" i funkcjonowało to całkiem nieźle, skoro przetrwały takie rzeczy jak "Iliada" (przyznam, że nie wyobrażam sobie, bym miał się jej nauczyć na pamięć). Rzecz bardzo przydatna, choćby w sytuacji, gdy sąsiedzi wpadną z wizytą i niechcący zaprószą ogień w biblioteczce. Z czasem jednak papier zaczął dominować, a wynalazek Gutenberga skutecznie pozbawił zajęcia bajarzy i pewnie tak narodziła się kasta polityków (jakoś trzeba było skanalizować gadulstwo) a ci, którzy nie dorwali żadnych stołków, wynaleźli... telewizję. Oczywiście zajęło to chwilę, otrząsanie z szoku trwa, a z poważnego szoku - odpowiednio dłużej. Był czas, by słowo drukowane rozpleniło się i było miło. Wszystko co dobre, kiedyś się kończy - pozbawieni zajęcia bajarze dopięli swego. Ruchome obrazki dopadły nas wszystkich.
Niektórym może się wydawać, że to bardzo świeża historia, więc wspomnę, iż pierwsza transmisja miała miejsce jeszcze przed drugą wojną. Jak zabawnie brzmią słowa, że telewizja upadła i kiedyś była lepsza. To już się staje nudne: Grecja, Persja, Rzym, antyk, średniowiecze, Jerozolima, Bar, komuna, telewizja, radio, literatura, malarstwo - ja mam dość, ale wracając do rzeczy.
Ogólnie rzecz biorąc - znów można było przestać czytać. Czy już pisałem, że było pięknie? No więc było, do czasu aż narodził się internet. Przez kilka lat... elitarny. Ależ tak, komputer i ta cała technologia (znajomość unixa, dosu, niuansów protokołu, dostęp do kabla) stanowiły barierę dla tych "technicznych inaczej". To był okres, kiedy słowo admin, znaczyło bóg. W ekspresowym tempie poprawiono "to i owo" i świat stał się jakby mniejszy. Pisanie o wszystkich możliwościach, jakie daje dzisiejsza sieć, mija się z celem. Zamiast felietonu, powstałaby opasła księga. Skupmy się na jednym aspekcie: funkcjonowaniu literatury w internecie, a dokładniej - portalach literackich.
Muszę tu kogoś zacytować: "Sztuka zwrócona jest nie ku materii, lecz ku duchowi. Ujawnia w granicach danego tworzywa wrażliwość zmysłową danego artysty i związaną, z nią symbolikę, odkrywa rytm określonych stron życia wewnętrznego oraz zewnętrznego. Jej punktem widzenia i zarazem przedmiotem są indywidualne przejawy rzeczywistości — przede wszystkim ludzkiej, ale i pozaludzkiej. Jest zainteresowana w zdobyciu prawdy, w odsłonięciu tego, co sekretne, a więc cechuje ją bezinteresowność, a nie nastawienie pragmatyczne." Takie poglądy głosił Bergson i ja, człowiek kompletnie oderwany od życia, chętnie się z nim zgadzam, ale jak to się ma do obecnej sytuacji?
Początki portali były nieśmiałe. Autorzy nieliczni, teksty z pretensjami do dzieł najmarniej dobrych, moderatorzy przejęci swoją rolą. Pisało się w cichości klasztornych cel, z rzadka wychodząc na światło. Kapłani w białych szatach odprawiali liturgię, a całość owiewał kadzidlany zaduch. Za takim stanem rzeczy tęsknią dzisiejsi weterani (nie wszyscy) i stąd znów słychać głosy o... upadku, a jakże. I nie przeszkadzał nikomu fakt, że dostać się do grona publikowanych było trudno, a mimo to, żaden portal nie awansował do miana opiniotwórczego. Nie oszukujmy się, różnego autoramentu: "nieszuflady", czy "rynsztoki" niczego nie zmieniły. Zadziałało natomiast prawo entropii. Ci pierwsi (nie wiem czy lepsi), różnili się spojrzeniem na sztukę, co musiało rodzić konflikty, podziały i pożegnania (popularnie zwane banem). W konsekwencji, kolejne portale rosły niczym grzyby po deszczu. Maluczkim wypadało jedynie poczekać, kiedy popyt przekroczy podaż i stało się. Łatwość tworzenia nowych stron, wręcz gotowe skrypty, zachęcały, by spróbować swoich sił. Gorszy pieniądz wypiera lepszy, wszystko dąży do rozpadu, grawitacja istnieje również w sieci. Dzisiejsze portale przypominają bazary, a te, które tego uniknęły, wcześniej czy później (raczej wcześniej) takimi się staną, lub spadną do roli niszowej i wymrą z braku czytelników. Bo w tym wszystkim pierwszorzędną rolę odgrywa sława. Czasem ta mołojecka, a czasem prowadząca na prawdziwy szczyt i święcie wierzę, że przyjdzie taki dzień, gdy pojawi się pierwszy noblista mający w życiorysie portalowy start. Że nieszybko? Mnie się nigdzie nie spieszy, poczekam. Komu jednak, zawdzięczamy ten masowy pęd ku sławie? Sądzę, że prym wiedzie tu telewizja, która już kilkadziesiąt lat promuje mit kopciuszka. Zwykły użytkownik opiekacza do grzanek, praktycznie co wieczór znajdzie stosowną pozycję w swojej kablówce. Ktoś może zaprotestować, oskarżyć mnie o uproszczenia, ale jaki procent piszących kieruje się innymi pobudkami? Sława, przepraszam za wyrażenie i kasa to podstawowe cele dla większości. Nieliczni piszą, bo muszą, bo dusza się wyrywa, bo czują, że coś istotnego mogą powiedzieć innym, ale ciąg jest na sławę, i to nie podlega dyskusji. Poglądy głoszone przez Bergsona były dobre, nim kły obnażyła komercja, a raczej cała komercyjna galaktyka. Dziś pachną harcerstwem, a szanse mają, niczym pierwsi chrześcijanie w rzymskim cyrku. No cóż, właśnie przyznałem, że skazany jestem na wyginięcie. Kondolencje proszę słać na pocztę.
Cały naród wziął się za pisanie i mam wrażenie, że zaczyna brakować czytelników. Średnia jakość publikacji runęła ostrym pikiem w dół, wyrżnęła w wirtualną glebę tak, że echo w postaci "jakie to tragiczne, dno, mizeria", ciągle słychać. Mnie to ni grzeje, ni ziębi - robię swoje, czyli piszę. Ludzkość nie przetrwałaby tyle, gdyby nie posiadła umiejętności adaptacji do warunków i przystosowania środowiska do swoich potrzeb. Jako że to drugie stało się obecnie domeną polityków, usiłujących za pomocą wszelkiej maści paragrafów nagiąć rzeczywistość (życzę powodzenia), to nam malutkim pozostało jedynie to pierwsze - dostosować się. Mam za sobą okres wojowania, gdzie biały kaptur i pochodnia wydawały mi się najbardziej stosownym środkiem. Przegrałem, bo nie sposób grabiami zatrzymać powódź. Dziś chodzę ciszej. Uczę się, gdzie dają dobry towar, a co omijać szerokim łukiem. Koegzystencja z tandetą nie jest taka zła i proszę mi nie wymyślać od konformistów. Sztuka, jak miłość, wymaga kontaktu z drugim człowiekiem, życiem. Inaczej wyradza się i niczym rak, zżera samą siebie.
Jedyny mankament tego współistnienia to trudność w wyszukiwaniu pereł, ale jak cieszy, gdy wreszcie znajdziemy coś godnego uwagi. Paniom bliskie będzie porównanie do zakupów, gdy nagle trafia się w jakimś secondhandzie na oryginalnego Gucciego za śmieszne pieniądze. Panom, może giełda?
Wydaje się, że kolejny krok (choć żaden ze mnie futurysta), to wykształcenie mechanizmu wzajemnego informowania się o tych poszukiwanych dobrach. I to, nie oglądając się na żadnych krytyków, czy tak zwane autorytety, sponsorowane przez wytwórnie, wydawców, kreowane na potrzeby wszechmocnej telewizji itd. Zwykła rzecz: ja, autor/czytelnik dostrzegam "perełkę" reszta to już tylko kwestia komunikacji, a tą internet oferuje bez ograniczeń znanych w epoce konnych posłańców. Ktoś tam wpadnie i stworzy stosowny serwis (może już to zrobił). Nie, Twittera nie uważam. Takim metodom jednak nie ufam, gdyż obarczone są poważnym ryzykiem manipulacji. Przykładem niech będzie "pieprzę zimę" - z Facebooka, gdzie sprawa się rypła jakiś czas temu, ale w międzyczasie, kilkadziesiąt tysięcy osób uległo złudzeniom. Trzeba przyznać, że PR w niektórych firmach godny jest samego Szatana.
A co z literaturą krajową? Wtórna, pełna zbędnych eksperymentów, wreszcie nudna. Do rozpaczy może doprowadzić śledzenie tych początkujących. Ile można czytać nieudolne klony Pottera, Wiedźmina, śledzić losy kolejnego wampira? Ciekawostka, nie natknąłem się jeszcze na podróbki Wędrowycza, mam nadzieję, że autor oryginału nie cierpi z tego powodu?
Z nurtem realistycznym nie jest lepiej. Proza traktująca o współczesnych nam wydarzeniach, praktycznie nie istnieje. Może to obawa przed procesami, jakie mogłyby wytoczyć nasze "elyty" gdyby tylko ruszyć temat - nie wiem. Szczęka mi natomiast opadła z podziwu nad szybkością publikacji, kiedy ujrzałem książkę traktującą o wydarzeniach smoleńskich. Ktoś zwietrzył kasę? Na celowniku mam również: Grocholę, Sapkowskiego, Pilipiuka, Masłowską... ale o tym może następnym razem, o ile będzie, bo właśnie odczułem niepowstrzymaną potrzebę napisania kolejnego wiersza i być może przypadkiem na niego traficie. Przy okazji odwiedzę kilka interesujących miejsc. Interesujących między innymi dlatego, że nikomu nie powiem, jak tu jest pięknie. No prawie nikomu.
Niepoprawny Sisey.
PS. Autor reprezentuje wyłącznie siebie i nie rości żadnych pretensji do bycia wyrocznią.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
sisey · dnia 16.06.2010 08:24 · Czytań: 1259 · Średnia ocena: 3,8 · Komentarzy: 17
Inne artykuły tego autora: