Womanodram (monodram) - fanny
Proza » Inne » Womanodram (monodram)
A A A
Z: Nigdy nie myślałam, że będę się zajmować takimi bzdurami, znaczy tym całym równouprawnieniem. Żałosne mi się to wydawało, te walki, te studia genderowe, to udowadnianie. A potem nagle coś mnie wkurzyło i się zajęłam. A jak już się zajęłam, to się zorientowałam, że zajmuję się tym od zawsze, tylko że źle. Bo całe życie próbowałam coś udowadniać.
Więc najpierw była taka ciocia mamy, co z nami mieszkała, nazywałam ją ciociobabcią.
(głos ciociobabci z offu):
Jak ty siedzisz! Dziewczynka nie powinna tak siedzieć!
Z: No, właśnie. Dziewczynka nie mogła też bić się, chodzić dużymi krokami i, kurwa mać, przeklinać. Nawet jak weszłam w podstawówce na drzewo, to nauczycielka, ściągając mnie z niego, wyraziła zdziwienie, że dziewczynka -
(głos nauczycielki z offu):
No, wiesz, dziewczynka?
Z: A ja, ach, wzruszam sama siebie, bo poza nieistotnymi momentami
(głos dziecka z offu):
Maaaamo, kup mi Barbie!
Z(z irytacją): naprawdę, nieistotnymi!
(głos dziecka z offu):
Maaaaaaamo, ja nie chcę spodni!
Z: wzięłam na swoje skoliotyczne barki ciężar walki o miejsce kobiety w społeczeństwie.
(głos z offu):
Wstydź się, masz tyle uwag, co chłopcy!
Z: Więc z dumą zapełniałam nimi dzienniczek.
(głos z offu):
Dziewczynki nie krzyczą
Z:Więc krzyczalam
(głos z offu):
Kobieta musi być piękna
Z: Więc chodziłam w workach (na ścianie wyświetlany jest slajd zaniedbanej, wyjątkowo brzydko i aseksualnie ubranej nastolatki z nadwagą) (patrzy na zdjęcie): hm… no, tutaj troszkę przesadziłam.
W pewnym momencie to już nie wiedziałam, czy chcę pokazać, że kobiety nie są gorsze od mężczyzn, czy może chodzi mi o to, żeby udowodnić, że to ja nie jestem gorsza od mężczyzn, a więc lepsza od kobiet. Moje hasła wtedy… taaa… to było: „Jestem człowiekiem”, „kobieca solidarność”, „płacę za siebie”. Taaaak. (pokaz slajdów, sceny palenia staników, gorsetów, sufrażystki, ostatni: kobiece nogi, które dawno nie widziały żyletki)
Z: No, nie, nogi goliłam prawie zawsze!
Z: A potem pewnego dnia jakoś inaczej popatrzyłam na reklamę perfum. I na następną. I na okładki gazet. I na billboardy.
(na płótnie pokaz slajdów stylizowanych na reklamy/prawdziwych plakatów z billboardów)
Zupełnie, jakbym dotychczas nie dotyczyły mnie, a teraz nagle zaczęły dotyczyć. I nagle te długonogie, gładkoskóre kociaki zwaliły mi się na głowę, jak tablice prawa mojżeszowego, chociaż może nieco bardziej miękkie. Ale tylko nieco. Oszołomiona, nawet nie próbowałam się wygrzebać z lawiny pięknych ciał, nienagannych paznokci i błyszczących włosów. Zrozumiałam, że prawo do życia mają tylko boginki z krainy wiecznej młodości. A że, niestety, ja byłam tylko nielegalnym imigrantem z krainy zwyczajności, mogłam tylko próbować się kamuflować.
Zajęło mi to ładnych parę lat z życia. Najpierw zmodyfikowałam jedno z podstawowych praw dialektyki. Ilość przechodzi w jakość, ale im mniej tym lepiej. Poznałam wtedy fajową koleżankę, miała na imię Anka i pomagała mi walczyć z niskimi żądzami mojego żołądka. I z wszystkimi, którzy mi przeszkadzali w byciu perfekcyjną.
(głosy z offu):
-Na obiad jest rosół
-Czy ty przypadkiem nie jesz za mało?
Z: Nie było łatwo, zapewniam was. Ale ja byłam zdeterminowana, a Anka miała mnóstwo superpomysłów. Rządziłyśmy.
Aż w pewne święta (ale nie w wigilię, kiedy jeszcze szacowałam kalorie w opłatku) zdradziłam naszą przyjaźń i się napchałam słodyczy. Anka spojrzała na mnie z pogardą i powiedziała, że chyba do siebie nie pasujemy, ale jakby co, to zna taką lamerkę na B., która mnie chętnie przygarnie. Jeszcze trochę pokręciłam się w kółko, czepiając nóg Anki, łkając w objęciach B, aż segregując zdjęcia zauważyłam, że jako chudzielec wcale nie jestem ładna. I trochę sobie odpuściłam kwestię ilości.
Kociaki, tygrysice, pumy z okładek dalej jednak otwierały błyszczące usta do niemego krzyku, wyginały się kusząco i pokazywały światu idealne pupy, podczas gdy moja pupa… nie pokazałabym jej nawet pielęgniarce. Jestem bystra, więc szybko zauważyłam, że większość pum trzyma w ręku jakąś tubkę superkremu za jedyne 99,99. Pobiegłam więc za białym królikiem. Po wypłacie wpadałam do drogerii, chwytałam koszyk i zmiatałam z półek wszystko, jak leci. A potem do końca miesiąca żywiłam się karmą mojego psa.
A w ogóle, czy nie uważacie, że kobiety powinny zarabiać więcej od mężczyzn? Tak, wiecie, ustawowo. Albo dostawać dodatek za dysmorfofobię. Porównajmy wydatki: Facet: 1. maszynki do golenia. 2. pianka do golenia. 3. żel do ciała i włosów. Kobieta: 1. maszynki do golenia. 2. pianka do golenia. 3. żel do ciała. 4. szampon. 5. odżywka. 6. mleczko. 7. tonik. 8. płyn do demakijażu oczu. 9. krem na dzień. 10. krem na noc. 11. krem pod oczy. 12. serum do biustu. 12. krem wyszczuplający. Nie, to nie było 12, tylko 13. Odpuszczę sobie numerację, ok.? Więc dalej: Krem na cellulitis. Na rozstępy. Cała paleta cieni do powiek. Szminka błyszcząca na randkę. Matowa, ale trwała na wyjścia służbowe. Błyszczyk. Olejek ochronny. Odżywka do rzęs. I, cholera, czekolada i chusteczki do nosa, dużo czekolady i dużo chusteczek, jak to wszystko nie chce działać.

No i idę sobie pewnego dnia ulicą, wszystkie kremy, sremy nałożone, brzuch wciągnięty, biust do przodu, szpilki cisną, szyby wystawowe odbijają mnie łaskawie (jestem niemal pumą) i nagle –
Patrzę, a pod blokiem stoi cieć. Starawy, zarośnięty, z mięśniem piwnym na pół kilometra. W niebieskim kombinezonie. I patrzy na świat boży z miną jego właściciela. I przygląda mi się aprobująco, przeciągle, nieco obleśnie.
A ja myślę, jak to tak?!!!!!!!!!!!!!!! Przecież, gdyby ten cieć był kobietą, nie stałby sobie tak na widoku, jak go Pan Bóg stworzył i nie szczerzył do mnie spróchniałych zębów, tylko przemykałby bokiem i to po zachodzie słońca. A może po prostu ja wyglądam tak źle jak on i…
(głos z offu): Powiatowy zespół ds. orzekania o niepełnosprawności orzeka, że ze względu na dysmorfofobię kobiecą jest pani niepełnosprawna w stopniu znacznym.
Z: I wiecie co? Ten cieć z brzuchem okazał się moją iluminacją. To nie było tak od razu. Najpierw poczułam zdumienie i oburzenie, że on z tym brzuchem i zakazaną gębą i tak wygląda na zadowolonego z siebie, a do tego gapi się na mnie w taki sposób, jakby… jakby nie widział, że w ogóle nie należy do mojej ligi!
A potem wróciłam do domu, usiadłam w kuchni, zrobiłam sobie w moim ukochanym ekspresiku latte z odtłuszczonym mlekiem (zawsze z odtłuszczonym, chociaż kocham 3,2, ale dieta) i zaczęłam myśleć. Facet domowy był właśnie wyjechał, miałam spokój i ciszę, mogłam myśleć. Trwało to jedną latte i cztery herbatki odchudzające, po czym doszłam do pewnych konkluzji, wkurzyłam się, wywaliłam pudełko z resztą herbatek do śmieci i zrobiłam sobie kogel-mogel z pięciu jajek, z satysfakcją powstrzymując mój mózg od liczenia kalorii. Przez tę dietetyczną latte i cztery herbatki myślałam o wielu osobach: o ciociobabci i nauczycielkach, które najlepiej wiedziały, co „dziewczynka powinna”, o twórcach bzdurnych różowych, barbiowatych reklam dla dziewczynek i sto razy gorszych reklam dla dorosłych kobiet.
O mamie, co to z popłochem zareagowała na moją informację, że pierwszy raz dostałam okres. Zaczęła mówić ściszonym głosem, używając omówień i obchodząc temat jak pies jeża, a ja od razu zrozumiałam, że zrobiłam coś nie tak.
O tacie, który, jak mama wyjeżdżała do sanatorium, ani razu nie przygotował kolacji ani nie zrobił prania, bo to było takie naturalne, że to moje zadanie. Którego nigdy nie interesowało, jakie są moje poglądy na jakikolwiek poważny temat i dopiero, kiedy skończyłam ekonomię, z oporami spytał mnie o zdanie na temat jakichś instrumentów finansowych. Kiedy udzieliłam mu konkretnej odpowiedzi… Zdumienie w jego oczach – bezcenne.
O pewnym doktorku, który nie widział, że ja jedna interesuję się wykładanym przez niego przedmiotem, tylko zawisał nade mną co wykład jak podstarzała mucha nad drożdżówką i nazywał mnie publicznie „kochaniem”. Po trzech wykładach spytałam publicznie: czy mógłby pan przestać? A on nie wiedział o co mi chodzi. Na egzaminie zadał mi żenujące pytanie-
(głos z offu): Proszę powiedzieć, jak się nazywa przedmiot, z którego zaraz wstawię pani piątkę?
Z: i komplementował workowaty golf, w który się na tę okazję ubrałam. Myślałam, że mi w nim wypali wzrokiem dziurę na wysokości biustu.
Myślałam o moich chłopakach, dla których byłam przede wszystkim „śliczna” i „seksowna” i jeszcze się, głupia, cieszyłam, że jestem „śliczna” i „seksowna” i bałam, co będzie, jak kiedyś przestanę. Myślałam o moich koleżankach, z którymi na powitanie obowiązkowo mówiłyśmy sobie: dobrze wyglądasz! I wymieniałyśmy się radami na to, jak spowolnić to słowo na „s”. Myślałam o tym, ile razy ja, miła, wykształcona, inteligentna, zaradna kobieta martwiłam się, że mam rozstępy i cellulitis i z jakim przerażeniem przywitałam pierwszy siwy włos: stres był tak silny, że dziwię się, że do reszty nie osiwiałam. Naturalnie, od razu go wyrwałam, potem się rozpłakałam, potem przemyłam oczy płynem micelarnym, żeby łzy nie zniszczyły delikatnej skóry pod oczami, potem wklepałam odpowiedni krem, a potem spędziłam 3 godziny na forach dla podobnych – przepraszam was, siostry – zmanipulowanych idiotek. Myślałam o tej baterii kremów na półce w łazience, o tym codziennym badaniu, czy zmarszczek nie widać, czy aby mogę tak wyjść i pokazać się światu. Jak gdyby świat na mnie patrzył. A’propos zmarszczek, kiedy zauważyłam pierwszą, to dostałam regularnej histerii. Z tłuczeniem talerzy (oczywiście, tych nie od kompletu) i wszystkimi możliwymi szykanami. Potem przemyłam oczy płynem micelarnym, bo… sami już wiecie, dlaczego i rzuciłam się na fora… wiecie, jakie. O czym jeszcze myślałam, nad tą latte i czterema herbatkami odchudzającymi? Właśnie o tych gorzkich herbatkach i tej latte z wstrętnymi mlecznymi sikami, za to bez kakao; i wszystkich innych ograniczeniach, które uwierają mnie jak ciasny gorset. I myślałam sobie, że może i nie ja sama sobie ten gorset nałożyłam, ale za to własnoręcznie go sobie zaciskam. I kusząca wydała mi się nagle wolność. Bardzo ostrożnie przyjrzałam się wizji siebie samej, cięższej o 5 kilogramów, z kilkoma siwymi, niepofarbowanymi włosami, z dodatkowymi zmarszczkami, w wygodnych butach i luźnym ubraniu. I uciekłam z przerażeniem. Ale potem wróciłam, zaciekawiona. I zobaczyłam, że ta nowa jest wyluzowana. Że nic jej nie uciska, nie gniecie. Że, jak ma ochotę, to zje drożdżówkę. I że pije latte Z PEŁNYM MLEKIEM!!! (Nie wiem, czy ten argument nie miał decydującego znaczenia.) Zdałam sobie sprawę z tego, że ona nie chodzi do pracy z torebką tylko z plecakiem, w tych swoich wygodnych butach, a nie na wydłużających nogę szpilkach. I że nie jest w tym ani trochę seksowna, a przynajmniej nie upewniają jej w tym ani witryny, ani gwizdy robotników. No, może, jak włoży jakąś interesującą bluzkę, to jeszcze, ale generalnie, męskie spojrzenia wędrują do pum i produktów pumopodobnych. I nagle pomyślałam: no, to co? i postanowiłam spróbować. Moje „no, to co?” nie było w pełni wyzwolonym „no, to co?” z owłosionymi łydkami. Było to „no, to co?” kobiety nie obawiającej się zbytnio o swoją wartość rynkową, kobiety pozostającej w dwuletnim związku, kobiety pewnej przywiązania swojego partnera.
„No, to co?” miało miejsce pod koniec czwartej herbatki. Po koglu-moglu, wypełniona energią kilku łyżek cukru, pobiegłam do największego lustra w mieszkaniu. Patrzyłam w nie i poznawałam się, pierwszy raz poznawałam samą siebie, pierwszy raz spojrzałam na siebie życzliwie, jak na kogoś, kogo chce się polubić, a nie jak nauczycielka na tępego ucznia. Rozebrałam się nawet. Patrzyłam na to wszystko - brzydkie piersi, ładny brzuch, myszate włosy, za małe usta, garbaty nos, zgrabne łydki - i to nie było już ani ładne, ani brzydkie, było moje. Czułam się trochę jakbym była dzieckiem, a trochę, jakbym patrzyła na kogoś, kogo kocham. To było absolutnie niesamowite.
W nocy oczywiście bolał mnie brzuch - latte, herbatki, cukier, jajka - ale ten wieczór był wart tej ceny...
Po tym wieczorze z "No, to co?" mój bunt zhardział i zaczął szukać nowych terenów ekspansji. Nie szukał długo. Zaczął się znęcać nad moim związkiem.
W mojej rodzinie w domu wszystko robiły kobiety. Mężczyźni, niezależnie od tego, jak długo pracowali i czy zarabiali więcej, czy nie, w domu nie robili NIC. Obiecałam sobie święcie, że mój związek będzie wyglądał inaczej! Obiecałam sobie to jeszcze w momencie, gdy naiwnie wierzyłam, że będzie to tylko jeden związek, jeden na całe życie. Wyszło troszkę inaczej - w wieku 33 lat jestem po 5 związkach, które rozwinęły się do etapu pomieszkiwania albo mieszkania ze sobą.
I dotąd byłam niesamowicie dumna z tego, że oni - no, wiecie, faceci - mi POMAGALI. A teraz nagle dotarło do mnie, że "pomaganie" to nie jest partnerstwo. Bo pracując zawodowo i wnosząc do wspólnej kasy mniej więcej tyle, co oni, jednocześnie organizowałam, ciągnęłam i pchałam nasze codzienne życie. Ja gotowałam - oni mi pomagali. Jeśli któryś z "nich" zmywał czasem naczynia albo co jakiś czas coś ugotował, czy, nie daj Boże, prasował swoje koszule (nie tykając moich) uważałam, że żyję w najbardziej partnerskim związku na świecie. Poza tym prasowałam, prałam, sprzątałam. Organizowałam NAM wakacje, sylwestry i wyjścia do wspolnych znajomych, zawiadywałam kupnem prezentów dla ich rodziców. Chodziłam do weterynarza z naszymi wspólnymi zwierzętami. Byłam kucharką, praczką, sprzątaczką, kaowcem i cholernym pracownikiem zoo! I z wdzięcznością przyjmowałam POMOC. Dziękowałam za nią. A oni mi z reguły nie dziękowali za te zupy, drugie i desery, koszulki polo porządnie złożone w szafie i nabłyszczoną podłogę. A teraz doszłam do wniosku, że jestem już tym zmęczona. Że dość mam tego napięcia i naprężenia, stresu, samotnych starań, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik. Ubrania wyprane w proszku utrwalającym kolory i wyprasowane. Kolacja przygotowana według przepisu Magdy Gessler i podana na stole nakrytym zgodnie z najnowszym numerem "Czterech Kątów". Rodzice, ciotki i kuzyni obu stron na czas obdarowani przemyślanymi prezentami. A ja bez chwili czasu naprawdę dla siebie, bezustannie pędząca z wywieszonym jęzorem, jak chomik na karuzeli. Jak taki niedorozwinięty chomik, do którego nie dotarło, że może z niej zejść.
Nie jestem żadnym geniuszem, ale przewyższam intelektualnie chomika, zwłaszcza przygłupiego. Więc zeszłam. Znaczy, z tej karuzeli.
(na płótnie film – „karuzela” z biegnącym na niej chomikiem. Potem hamująca, pusta karuzela na placu zabaw. Skrzypienie nienaoliwionego mechanizmu)
No i jak ten mój piękny wrócił z wojaży, to przeżył całkiem usprawiedliwiony szok. Przywitałam go nawet entuzjastycznie - złość na niego przeszła mi już pierwszego wieczora, bo o co tu się złościć, skoro sama od początku związku radośnie wzięłam na swoje barki i dom, i zwierzęta, i jego, i nasze rodziny? Stachanówka! I on też ucieszył się na mój widok i pewnie jeszcze nie zauważył, że to już nowa ja. Dopiero potem, kiedy grzebał w swojej szafie i czegoś tam nie znalazł, spytał:
(glos z offu)- Nie robiłaś prania?
Z: - A ja odpowiedziałam po prostu: - Nie – i wtedy spoważniał.
(glos z offu)- Coś się stało?
Z: - Nie, po prostu nie miałam czasu - odpowiedziałam, bo rzeczywiście nie miałam czasu, od trzech dni byłam kompletnie pochłonięta odkrywaniem zupełnie nowego życia i zupełnie nowej siebie. To było naprawdę fascynujące, nagle się nie przejmować tym, co myślą inni i próbować różnych zachowań, eksperymentować na sobie i na otoczeniu. Okazało się, że tyle rzeczy NIE MUSZĘ, że w zasadzie nic nie muszę. Odkryłam, że mogę ubrać się jak wamp albo jak lump, uśmiechać się do ludzi na ulicy albo ich ignorować, sprzątnąć albo żyć w bałaganie, zamówić w kawiarni sok marchewkowy albo wielki kawałek tortu. Dobrze wam radzę, spróbujcie tak same. Tak, do was mówię. Do ciebie! I do ciebie! i do pani też! Chociaż na tydzień zróbcie sobie wakacje od "muszę" i "powinnam"! Bo być może mamy tylko jedno życie, tylko jedną szansę na to, żeby tańczyć na deszczu, pić wino w parku, śmiać się naprawdę głośno i brzydko. Tylko te kilka lat, żeby robić to, na co naprawdę mamy ochotę, a co nie podoba się innym. Więc może nie warto przeżyć ich robiąc przez większość czasu to, na co ochoty nie mamy... Oczywiście, otoczenie będzie próbowało was przywołać do porządku, ale nie możecie się tym przejmować i pozwolić się sprowadzić do parteru.
Mnie też próbowano przemówić do rozumu. Na początku to przeszkadzało, teraz już tego nie zauważam.
(głosy z offu:)
-Coś się dzieje? Zaniedbałaś się ostatnio...
Z: to moje zatroskane koleżanki
- Ta Zośka strasznie zbrzydła, nie?
Z: a to moje zatroskane koleżanki, kiedy nie zauważą, że jestem obok.
-Co ty tak dużo jesz, znowu masz tę swoją bulimię?
- Tak się troszczył o mnie mój facet. I jeszcze moje ulubione, w tym samym wykonaniu:
-Słuchaj, dlaczego ty ostatnio nie pierzesz?
Z:- Przecież piorę czasem, kochanie. Ale wiesz, tak mi przyszło do głowy, że TY wcale nie pierzesz...
Nawet długo wytrzymał - byliśmy ze sobą jeszcze pół roku, po czym skorzystał z oferty firmy konkurencyjnej. Tylko że ja już przestałam konkurować na tym rynku... No, oczywiście, zabolało , ale byłam już kimś innym, z innymi pragnieniami i celami niż on, z innymi wartościami i potrzebami. Chyba po prostu staliśmy się tak różni, że nie mogliśmy się już kochać? Nie wiem. Wstrząs wywołany jego odejściem był przelotny - przez moment rzeczywiście uważałam, że przez własną głupotę zniszczyłam sobie życie, i że to, czego potrzebuję to on, a nie moje nowe życie. Ale ten moment szybko minął. Pewnie można było jeszcze coś ratować, sklejać, tłumaczyć, szukać kompromisów. Ale czułam, że nie warto. I że tak naprawdę wcale tego nie chcę.
Bo wtedy byłam już silna i byle burza nie mogła mnie zniszczyć, byle zdrada obniżyć mojej samooceny, a byle facet zmienić moich poglądów. I wiedziałam już, czego chcę.
Życie stało przede mną jak ogromny tort hiszpański, a ja miałam na nie taki apetyt!
Na wypadek, gdybyście się zastanawiały - tak, to makijaż. A pod tą sukienką mam push-up, który po prostu robi cuda. Czasem lubię się poczuć kobieco, nawet dosyć często. Ale nie czuję już potrzeby udowadniania sobie i całemu światu, że zasługuję na to, żeby istnieć - ani w ogóle niczego. Czuję się wolna, wolna, wolna…
(na płótnie wyświetlany jest krótki film; kobieta nurkuje w morzu albo jeziorze. Cała energia i radość wakacji.) W tym czasie - exit.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
fanny · dnia 15.08.2010 10:10 · Czytań: 6250 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Komentarze
zawsze dnia 16.08.2010 16:45
Witaj, Fanny! Na początku rzucały mi się w oczy pewne niedociągnięcia, które jednak, z czasem, przestały przeszkadzać - zaczytałam się nie na żarty. Bardzo ciekawy i wciągający jest. Wiesz, jest jednak taki problem - jak na monodram, jest trochę przydługi. Mówię to z perspektywy osoby, która, swojego czasu, lubiła się w to bawić. To znaczy - pewnie dla zawodowych aktorów to nie kłopot, ale dla ludzi, dla których scena jest wytchnieniem od codzienności - na pewno. Przy tym zupełnie nie ma didaskaliów, poza informacjami o slajdach i głosach z offu. To przeszkadza. Bo wyjdzie na to, że monodram ktoś przeniesie do kategorii zwanej u nas "Wywiedzionym ze słowa". Ruch to bardzo, bardzo ważny element sceniczny. Tu byłoby zbyt statycznie, ekspresję można wydobyć jedynie z głosu. Dlatego może lepiej czasami retrospekcję zastąpić tym, co dzieje się teraz - niech dziewczyna odegra scenę ze swojej przeszłości, a nie ją opowiada. Wtedy obejrzymy przynajmniej namiastkę wydarzenia teatralnego. Dobrze byłoby wspomnieć coś o wyglądzie zewnętrznym, ubraniu aktorki. Pozdrawiam! Trzymam kciuki za kolejne teksty.
fanny dnia 16.08.2010 18:03
dzięki, pustko, za miłe słowa i uwagi :) Tak naprawdę, myślałam, że tekst jest za krótki, jak na monodram ;) przyznaję, że nie mam podbudowy teoretycznej - po prostu widziałam parę monodramów w teatrze Polonia i na tej podstawie wywnioskowałam, na czym to polega, może błędnie ;)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
28/04/2024 16:30
Mnie też miło Pięknooka, że zauważyłaś. »
ajw
28/04/2024 10:25
Kajzunio- bardzo mi miło. Dziękuję za Twój komentarz :) »
ajw
28/04/2024 10:23
mede_o - jak miło, że wciąż jesteś. Wzruszyłaś mnie :)»
Kazjuno
28/04/2024 08:51
Duży szacun OWSIANKO! Opowiadanie przesycone humanitaryzmem… »
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
ShoutBox
  • mike17
  • 28/04/2024 20:32
  • Mało nas zostało, komentujących. Masz rację, Kaziu. Ale co począć skoro ludzie nie mają woli uczestniczenia?
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty