Moja mała apokalipsa - Jennifer Black
Proza » Obyczajowe » Moja mała apokalipsa
A A A
Więc cóż. Jestem tu absolutnie nowa... mam 13 lat (jakiś absurd, wiem) ale kiedyś trzeba zacząć. Wstawię więc moje ostatnie opowiadanie... nieszczególnie lubię je osobiście, acz jak już wspominałam: początek musi być. Niech będzie po prostu taki.

Nie będę udawała
że znam tę bajkę
o dziurze w podłodze
przez którą zabrałeś miłość
i serce
nie będę
Bo wiem że wszystko podatne zniszczeniu
i że to nie jest bajka


Queen Ethelburgar17;s College miało swoje uroki. Jakby na to nie patrzeć, połowę swojego dotychczasowego życia, spędziłam w jednym z internatów tamtej placówki. Przytulne miejsce, wyposażone w bardzo przydatne rekwizyty, na przykład lodówkę zdatną do przechowywania jogurtów, jabłek, marchwi i ogólnie tego typu rzeczy. Hole z kanapami. Dzieci wpadające nam raz po raz pod nogi. Przeciętny college, nie da się ukryć. Zawsze cieszył się dobrą sławą, podobno nawet poziom nauczania był bardzo wysoki. Sama nie wiem. Najchętniej zapomniałabym o tym miejscu i wy także pragnęlibyście tego, będąc w mojej skórze.
Moja osoba wyjątkowo pasowała do tej szkoły. Byłam przeciętną dziewczyną, myślę, że takowych już co najmniej kilka widzieliście. Ludzie często zwracali się do mnie o pomoc, miałam kilku dobrych przyjaciół. Byłam powszechnie uznawana za dobrą uczennicę. Tak, pamiętam bardzo dobrze te czasy. Może dzisiaj wspominałabym je z rozrzewnieniem, siedziałabym całymi dniami pochylając się nad zdjęciami dawnych znajomych, spotykałabym się z innymi absolwentami na kawie w Blue Fly. Norny* zgotowały mi jednak zgoła inne perypetie życiowe i niech je licho za to weźmie.
Choć czuję wyrzuty sumienia, jest mi przykro, jestem obojętna i zamknięta na wszystko. Jestem idiosynkratyczna i irrelewantna. I bardzo mi z tym dobrze.
Zniszczyłam całe swoje życie i prawdopodobnie tak zostanie. Nikt mi nie pomoże, bo nikt mi nie chce pomóc. Stałam się autarkiczna.
Większość opisywanych przez ludzi dramatów zaczyna się tak niewinnie... Moja historia nigdy niewinną nie była.
I ja także nigdy nie byłam niewinna.


Queen Ethelburgar17;s College, rok 1997


Nienawidzę pierwszego miesiąca nauki. We wrześniu profesorowie zawsze udają takich pozytywnie nastawionych. Te ich pseudo dowcipne gadki na temat kolejnych najwspanialszych wakacji ich życia... Nieszczere uśmiechy, zapewnienia i obietnice, że cały rok spędzimy pod znakiem optymizmu. No a po paru tygodniach ktoś zawsze musi wylądować na dywaniku u dyrektora i rzeź niewiniątek rozpoczyna się na nowo.
Początki zawsze są przykre, choć w moim przypadku odnosi się to nie tyle do początku, co do całokształtu. Nie mam pojęcia, czy to, co mnie prześladuje i nie daje mi spokoju, to pech, Bóg, przeznaczenie, czy też moja własna głupota. Z jednej strony to pierwsze. Tak jakoś się dziwnie składa, że za każdym razem muszę być o coś niesłusznie obwiniana, zawsze znajdę się w niewłaściwym czasie, w niewłaściwym miejscu. Na Wszechmogącego także mogę ponarzekać. Dlaczego pozwolił na rozwód moich rodziców i na śmierć mojej małej Yvonne, mojej ukochanej siostrzyczki? Nawet On nie ma prawa pozbawiać mnie najbliższych sercu rzeczy. Przeznaczenie? Nie, nie wierzę w takie dyrdymały. Zaś wszelkie moje wady i przywary... brak zdrowego rozsądku w to wliczając... hm, tak, to rzeczywiście może być to. Jestem osobą o bardzo złożonej psychice, nad którą trudno jest mi zapanować. Zazwyczaj staram się pozostać pozornie opanowana i śmiertelnie poważna. Tylko w środku, głębiej, gdzie nikt nie może tego dostrzec, czai się zwykły tchórz. Upierdliwy natręt. Z powodu takiego, nie innego stylu bycia, moje imię zaczęło zdobić rozmaite szkolne przysłowia i anegdoty, jak na przykład: rZa jeden uśmiech Jennifer Angel, oddałbym własne życier1;, albo rTylko ktoś, kto nie boi się samego Boga, nie lęka się także Jennifer Angelr1;. Przypięto do mnie także całe multum łatek. Dla niektórych jestem kłamcą, nadpobudliwą dziewuchą, a dla innych sztywną, nieciekawą i nudną postacią. Dla wszystkich kimś budzącym grozę, roztaczam wokół siebie ponurą aurę. To pewnie z racji mojego odpychającego wyglądu. Jestem wysoką, dość szczupłą dziewczyną. Kości policzkowe niemal przebijają moją trupiobladą skórę. Na twarz opadają mi czarne niczym smoła włosy, sięgające ziemi. Do tego wykrochmalona biała koszula i bury krawat. Nic dodać, nic ująć - jestem paskudna. Nic więc dziwnego, że lwia część ludzi ze szkoły omijała mnie szerokim łukiem. Ale, jak już wspomniałam, udało mi się zdobyć kilku naprawdę dobrych przyjaciół. Aż żal serce ściska, kiedy sobie to uświadamiam: oni naprawdę mi ufali. Sharon Meadowes.
Złota dziewczyna. Właściwie, kobieta. Zawsze taka dojrzała, wyrozumiała, przy tym inteligentna i niebrzydka. To, że się poznałyśmy, to czysty przypadek. Ot, jedno spotkanie w pociągu. Wybierałyśmy się w to samo miejsce na ferie zimowe i tak jakoś wyszło. Podziwiałam ją za jej anielską cierpliwość, szczerze. Niezmiernie ją szanowałam, właściwie, jak się tak głębiej nad tym zastanowić, Sharon była mi jak siostra. Zastąpiła mi moją kochaną Yvonne. Tego jej nigdy nie zapomnę. Bywały takie chwile... dni, tygodnie, a nawet miesiące, kiedy przeżywałam okres zwątpienia we własne możliwości, traciłam wiarę w zmianę na lepsze. Wtedy ona siadała przy mnie, kładła mi rękę na ramieniu i trwała tak, dopóki nie uznałam, że czuję się lepiej. Nic nie musiała mówić, ja nie musiałam niczego tłumaczyć. Zawsze porozumiewałyśmy się niewerbalnie. To utwierdzało mnie w przekonaniu, że byłyśmy prawdziwymi przyjaciółkami. Oczywiście, nie gardziłam też przedstawicielami płci brzydkiej. Miałam trzech nieodłącznych kompanów. James Walter chociażby. Fotograf amator. Nie wyobrażałam sobie szkoły bez niego i uganiających się za nim fanek. Ja jakoś nigdy nie zauważyłam, żeby był specjalnie atrakcyjny... zwłaszcza, kiedy zaczynał opowiadać kawały. Żałosne, żenujące i kompromitujące. Ale miał pewne cechy, których wielu ludzi nie reprezentuje, jak na przykład lojalność i wierność. Szkoda tylko, że co krok pakował się w tarapaty. Ma się rozumieć wraz ze swym nieodłącznym partnerem, Scottem Thomsonem. Uroczy był z niego romantyk, artysta malarz. Jak na swoją spokojną naturę, był dość zawadiacki, miał pokręcone pomysły i często odwiedzał dyrektorski gabinet. Do dziś trzymam swój portret, który namalował mi pewnego upalnego popołudnia... Nie wiem co się z nim teraz dzieje, ale mam nadzieję, że nie zmarnował swojego talentu. Ani życia. W sumie, powinien sobie poradzić, nawet jeśli nie był orłem w szkole. Zarówno jemu, jak i Jamesowi, pomagał Roger Wilson. Czyli sympatyczny kujon. Zupełnie zwykły chłopak, chorujący przewlekle na jakieś paskudztwo. Najpoważniejszy z całej trójki, jeszcze do dzisiaj pamiętam rozmowy z nim. Takie do granic możliwości poważne, zawsze obierał przyziemne tematy, dawał jasne i właściwie niepodważalne argumenty, nie znosił kłótni. Sharon, James, Scott i Roger. Pokaźna paczka znajomych. Oni wszyscy zastępowali mi rodzeństwo. Wszyscy potajemnie zmówili się, konspirowali, mając dobre intencje. Pragnęli mojego szczęścia. Wiem o tym, choć im zdawało się, że działają dyskretnie. Dzięki nim wytrzymałam imponująco długi okres czasu w colleger17;u. Profesorowie przestawali być już najgorszą powakacyjną zmorą.

Bałaganiarstwo i niepunktualność miałam we krwi. Mój internat wyglądał jak po przejściu tornada. Moje sprzątanie polegało właściwie na tym, że wyobrażałam sobie, że jestem Harrym Potterem, czy czymś w jego rodzaju i układam wszystkie przedmioty siłą woli. Lecz, jak to miała w zwyczaju mówić profesor Belaqua, jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz, no i z tym stwierdzeniem trafiła akurat w dziesiątkę.
Byłam w trakcie szukania zeszytu od biologii, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Świetnie. - Za chwilę będę gotowa! - wrzasnęłam wyczołgując się spod zagraconego łóżka. Moje spojrzenie zatrzymało się na moment na tarczy ściennego zegara.
- Masz trzy minuty, więc lepiej by było, gdybyś była gotowa teraz. - Sharon zdążyła powiedzieć ledwie jedno zdanie, a zegar zaczął wybijać ósmą. - Mam iść i powiedzieć, że leżysz w gorączce, czy poświęcić się dla ciebie?
- Nie, nie... już jestem... - otworzyłam z impetem drzwi, zarzucając sobie torbę na ramię. - Przepraszam, mój zeszyt od biologii... - zakluczyłam powoli internat - Przepadł, jak w zeszłym tygodniu podręcznik do fizyki. - przyjaciółka spojrzała na mnie z politowaniem. Mogłaby chociaż raz wyrazić współczucie, albo udać, że się tym przejmuje... Wczoraj ślęczałam do czwartej dwanaście nad zadaniem semestralnym. Docenił to nawet Scott i nie przepisywał tego żywcem ode mnie. Nie odezwałam się już więcej, dopóki Sharon nie odważyła się zapytać, jak wytłumaczymy swoje spóźnienie.
- Trzeba było iść beze mnie, nie miałabyś takiego problemu... - burknęłam tylko, przeglądając torbę w nadziei, że znajdę w niej gdzieś zagubiony zeszyt wraz z zadaniem.
- Oczywiście. - sarknęła Sharon - Jeśli tak bardzo ci na tym zależy, po prostu powiedz, to się odczepię. - Nie miałam ochoty jej odpowiadać, zdenerwowała mnie kobieta. Nadal szłam więc w milczeniu przeklinając w myślach wszystko, co mi do nich wleciało. Jakoś tak się złożyło, że do sali lekcyjnej profesor Belaqua doszłam bez szwanku. Aż mi się chce śmiać. Właściwie, to nie tylko dlatego, że nie ucierpiałam fizycznie czy psychicznie, ale z tego powodu, że lekcje angielskiego prowadziła ta właśnie profesor. Nie ta stara siekiera McNeil, która miłowała się w chemii i co czwartek dzieliła się z nami swoimi pasjami. Miała swojego pupilka w klasie, ma się rozumieć, kujon Edward, ideał studenta. No i oczywiście, na mnie się uwzięła. Od kiedy tylko dowiedziała się, że moi rodzice są po rozwodzie, a ja zmieniłam styl na z lekka gotycki, zaczęła robić wszystko, żeby tylko zepsuć mi humor. W połączeniu z jej cynicznymi uśmiechami daje to efekt wręcz opłakany i tragiczny. Tak, taka jest McNeil, która chyba nigdy nie słyszała o prawach i obowiązkach nauczyciela w czasie całej swej trzydziestoletniej kadencji. Pani profesor Yvaine Belaqua to zupełnie inna osobowość. Po pierwsze, jest czterdzieści lat młodsza i ma świetnie podejście do młodzieży. Poza tym, osobiście darzę ją wielką sympatią, jest wspaniałą kobietą, dwa lata temu, kiedy kończyłam piętnastkę, pomogła mi wyjść z depresji i za to jej chwała. No i była jedyną osobą w gronie pedagogicznym, która mnie szczerze lubiła.
Z zadziwiającą, niewłaściwą mi lekkością, przekroczyłam próg sali i wraz z Sharon weszłam do pomieszczenia.
- Dzień dobry, przepraszamy za spóźnienie... - wypaliła moja przyjaciółka, dając mi lekką sójkę w bok. No tak, zupełnie zapomniałam języka w gębie. Wzruszyłam tylko ramionami i wyplułam gumę do kosza, bo nie chciałam zrobić przykrości profesorce przez okazywanie jej braku szacunku żuciem gumy na lekcji. Zajęłam swoje stałe miejsce na końcu sali i pomachałam do chłopaków. James, bardzo niedyskretnie dosunął swoje krzesło do mojego stolika, a Scott, jeszcze mniej poufnie rzucił we mnie kredą. Uśmiechnęłam się tylko pod nosem i na życzenie nauczycielki, wpisałam do zeszytu numer lekcji, temat i treść notatki.

Lekcje mijały u nas właśnie w ten sposób. Ja się zawsze spóźniałam, tłumaczyła mnie Sharon, zajęcia spędzałam na rozmowach z Rogerem, a przerwy na spisywaniu zadań domowych. Zwykła szkolna rutyna. Może to ona sprawiła, że stałam się niezwykła. Niewątpliwie, moja wewnętrzna przemiana nie była kwestią kilku dni. To zaczęło się... jakoś przed świętami Bożego Narodzenia, pamiętnego roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego.

Queen Ethelburgar17;s College, zima roku 1997

Spojrzałam z dezaprobatą na swój zeszycik zapisany jakimiś poemacikami i wierszami. Nie lubiłam tworzyć, ale robiłam to. To pozwalało mi pozbyć się z siebie tych pejoratywnych emocji.
Zatrzymałam się dłużej na jednym z wierszy i starałam się zrozumieć samą siebie. Zupełnie nie domyślałam się własnych refleksji. To chyba nie za dobrze świadczy o stanie mojej psychiki. Westchnęłam i pochyliłam się nad zadaniem domowym z fizyki.
- Jen... - poczułam jak Scott kładzie mi dłoń na ramieniu - Jen... możesz na chwilę oderwać się od tych zeszytów? - zerknęłam na niemalejącą górę książek wznoszącą się obok mnie. Zagryzłam wargi.
- Nie. - szepnęłam w końcu - Czy jestem w tej chwili tak nieodzowna? Tlenu wam nie starcza? - chłopak przysiadł się do mnie i przewertował podręcznik od fizyki. Zignorowałam to, a po chwili kątem oka dostrzegłam, jak Scott wyjmuje z książki jakiś zeszyt.
- To biologia. - mruknął kładąc mi zagubiony przed miesiącem przedmiot przed nos - Widocznie nauki profesor Fleetcher zaniedbujesz tak samo jak przyjaciół. - położył mi rękę na plecach, co właściwie równało się określeniu objęcia. Nie spodobał mi się ten gest, tak samo jak nie spodobał mi się ton Scotta, jego słowa i grymas zniecierpliwienia na jego twarzy. - Jen, uczysz się tematu, z którego sprawdzian mieliśmy w październiku. - zamarłam na chwilę. Tyle myśli wpadło mi naraz do głowy, miałam nieodpartą ochotę wrzasnąć. Zamknęłam zeszyt i odłożyłam długopis patrząc się tępo w przestrzeń. Czy ja już naprawdę oszalałam?
- Na ocenie mi zależy - warknęłam. Częściowo była to chyba prawda. Scott uniósł wysoko brwi i zaśmiał się głośno, przesiadając się na moje biurko.
- A gdzie twoja stała postawa? Zasada studenta? Zakuć, zdać, zapomnieć? Gdzie to twoje pożyjemy, zobaczymy? Jen, nie przegrzewaj mózgu, protezy jeszcze nie wynaleźli... - przeszyłam go wzrokiem. Wyglądał na rzeczywiście, z lekka zawiedzionego.
- Nie chcę oblać chemii. Przecież wiesz, że jesteście dla mnie najważniejsi...
- Jennifer, zaklinam... każdego dnia po lekcjach zagrzebujesz się w książkach! - zastygł na chwilę, po czym zeskoczył z biurka, ukucnął przy mnie i ujął moją twarz w swoją dużą, ciepłą dłoń. Popatrzyłam mu prosto w jego wielkie, stalowoszare oczy, w których ujrzałam cień wyrzutu.
- To nie moja wina. - jęknęłam. - Ja po prostu muszę to wszystko zdać... Ale przyjdę zaraz... ja tylko... dokończę pracę semestralną... - miałam dosyć tego przeszywającego spojrzenia, więc odepchnęłam przyjaciela z lekka i pochyliłam się nad podręcznikami do historii. Scott westchnął i usiadł na kanapie.
- Czy znowu coś się stało, Jen? Jeżeli ktoś cię zranił, zawsze możesz iść do psychologa, no a...
- Czy wy wszyscy podejrzewacie u mnie schizofrenię? - wycedziłam mnąc róg zeszytu. - Mnie nie jest potrzebny psycholog, Scott... Mam się bardzo dobrze. Czy mam rozumieć, że nie chcecie zostawiać mnie samej jedynie ze względu na wasze obawy o stan mojego zdrowia psychicznego? - napisałam kilka wyrwanych z kontekstu zdań na marginesie i włączyłam lampkę biurkową, chociaż słońce świeciło jeszcze całkiem przyzwoicie.
- Nawet jeżeli tak jest, nie powinnaś mieć nic przeciwko temu. - ton chłopaka sprawiał wrażenie wręcz beztroskiego. - To przecież przyjacielska pomoc, nie? - przez dłuższą chwilę zapadła bardzo niezręczna cisza. - Jen, chodź, walimy się pigułami. Mogę się założyć, że znasz to wszystko na pamięć... - wyrwał mi z rąk podręczniki i wyciągnął z mojej szafy płaszcz. Rzucił mi go i sam zaczął nakładać na siebie kolejne warstwy ubrania. Z nieco ostentacyjną letargią, zaczęłam wkładać na siebie okrycie i zawiązywać szalik. Czy Scott mówił prawdę? Czy ja naprawdę wariuję? Tak bardzo zaniedbałam przyjaciół przez ten cały czas, który zmarnowałam... tak, teraz już wiem, że był to czas zmarnowany... na naukę? Sama w to nie mogłam uwierzyć. Mechanicznie sięgnęłam po klucze i wypchnęłam Scotta za drzwi. Chłopak, wyraźnie z siebie zadowolony oparł się o ścianę.
- Świeżo malowane - oznajmiłam ze stoickim spokojem i śmiejąc się, zbiegłam na dół. Poprawiłam sobie czapkę na głowie. Dość tego, jeśli za rok mam zacząć samodzielne życie, to chociaż mając kogoś bliskiego przy boku. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza po rękawiczki. Znalazłam przy okazji kilka dawno uznanych za zagubione przedmiotów: bilet do kina, piętnaście funtów i kartkę urodzinową dla Sharon sprzed kilku lat. Odczytując niezwykle liryczne życzenia, opuściłam pomieszczenie wychodząc na ostry mróz. Dzieci zdążyły ulepić już sporo bałwanów, niektóre doprawdy arcydzieła. Zatrzymałam się na moment. Pod moimi nogami leżała różowa czapeczka z pomponem, najwyraźniej czyjaś zguba. Nie myśląc długo, schyliłam się i schowałam ją sobie do kieszeni, tak na wszelki wypadek. W rogu boiska dostrzegłam grupkę szkolnych metalowców z mojego roku. Dwa lata temu zaproponowali mi karierę wokalistki w swoim zespole gotycko - metalowym, bardzo dobrze to pamiętam. Właściwie, ja nie miałam nic przeciwko temu, tylko Sharon prawie zemdlała jak jej o tym powiedziałam i z uwagi na jej zdrowie, odmówiłam. Przyznam, że nawet tego żałuję. Czasem tylko udaje mi się przemycić im kilka tekstów, na które strasznie się napalają, bo żaden z nich nie potrafi sklecić czegoś porządniejszego od rDeath rules! I feel death!r1;. Posłałam im szybki uśmiech i rozejrzałam się za przyjaciółmi. W pewnej chwili, uświadomiłam sobie, jak bardzo chciałabym porozmawiać z naszym prymusem, Rogerem. Gdyby pomógł mi z tym wszystkim, wyglądałoby to pewnie inaczej... a ja bez nerwów zdałabym maturę.
- Orientacja! - usłyszałam za sobą okrzyk Jamesa, a po chwili poczułam silne uderzenie w głowę. Śnieg wsypał mi się za koszulę, co nie było przyjemnym przeżyciem, obróciłam się więc, żeby wymierzyć dowcipnisiowi fangę w nos. - Spokojnie skarbie, spokojnie... - zarechotał chłopak, przytrzymawszy moją rękę. Zamilkł na moment obracając się za jakąś wysoką, długonogą blondynką. Kopnęłam go lekko. - No już dobrze... chyba uznałem właśnie, że mój związek z Charlotte nie ma sensu... - mruknął pod nosem i puścił moją dłoń. - Nie idź zbyt blisko mnie, Jen, muszę prezentować się jako wolny strzelec... - zdjął czapkę i zamaszystym gestem zmierzwił sobie włosy. - No, to jak, w którym wieku rządzili Aztekowie i Rzymianie?
- Jim, Aztekowie... i Rzymianie... to zupełnie...
- Nie, nie, nic nie mów, ja wiem. Wiek trzydziesty przed naszą erą. - zerknął na blondynkę, czy aby nie podziwia jego umiejętności w zakresie nauki o dziejach świata. - A teraz do rzeczy. Jennifer... sprawy mają się tak. Ja, Scott, Roger i ma się rozumieć nasza słodka Sharon, postanowiliśmy... Boże, jakie to trudne słowo... postanowiliśmy poświęcić się specjalnie dla ciebie i tylko dla ciebie i zostać w szkole na święta. - założył sobie z powrotem czapkę na głowę i ciaśniej owinął szalem. Mogłam mu powiedzieć szczerze, co o tym myślę, ale mimo wszystko, użyłam dyplomacji.
- Och, to cudowne. - bąknęłam. - A wasi rodzice nie mieli nic przeciwko temu?
- Oni... to znaczy rodzice moi i reszty... oni rozumieją świetnie twoją sytuację. Jeżeli oczywiście nie masz nic przeciwko mieszania się w swoje sprawy... - przystanął raptownie i rozejrzał się dookoła. Blondynka niemal całkowicie go ignorując, oddalała się w stronę szkoły. - Więc jeżeli nie masz nic przeciwko... to ja pójdę sobie... - odwrócił się na pięcie i popędził w stronę swojej nowej ofiary. Zawsze to samo. Chyba zaczynam popadać w rutynę, albo jeszcze gorzej - odkrywać, że już w nią popadłam. Jeszcze trochę i zacznę wierzyć stereotypom. Zawsze im byłam przeciwna, często denerwowały mnie do tego stopnia, że musiałam zacząć o nich pisać, aby się uspokoić, a jak już mówiłam, nie przepadałam za tworzeniem czegokolwiek. Możliwe, że to wina tego automatyzmu, który wysysa ze mnie wszelkie ambicje i dobre chęci. Może powinnam zacząć jakoś urozmaicać sobie życie? Skok na bungee brzmi dość kusząco.
Zaczęłam mimowolnie drżeć z zimna, na policzki wstąpiły mi rumieńce, a mróz bezlitośnie szczypał mój nos. Znowu usłyszałam wołanie. Zaczynam czuć się niezwykle popularna.
- Jennifer, wszędzie cię szukaliśmy! - Roger pomachał mi tą ręką, w której akurat nie dzierżył żadnej książki i podszedł do mnie przyspieszając kroku - Jakieś problemy? - Boże, jak ja nienawidziłam tego pytania. Kiedy ktokolwiek z moich przyjaciół, pani dyrektor lub profesor Belaqua stawał przede mną, patrzył mi w oczy i zatroskanym tonem pytał się czy mam jakieś problemy.
- Właściwie to tak, owszem. - mruknęłam - Mam kłopoty ze stresem, nauką i szkolną rutyną. Co pan psycholog może poradzić? Wzmożony wysiłek umysłowy? - na wargach chłopaka zatańczył lekki uśmiech.
- Może skok na bungee? - no, a nie mówiłam? Zaśmiałam się krótko. Przespacerowaliśmy tak kilka razy całe boisko, aż w końcu przylepił się do nas Scott. Jego kurtka była do połowy wysmarowana zieloną farbą. Przysłuchiwał się naszej rozmowie, a kiedy zaczęło mu się nieco nudzić, pochylił się i szepnął mi do ucha, że porozmawiamy w moim internacie. Ulotnił się tak szybko, jak się pojawił.
- Roger, dzięki, odzyskałam wiarę w siebie... - paskudne kłamstwo - Ale mam jeszcze zaległości z chemii... skoczę już do pokoju i pouczę się jeszcze trochę. - pożegnałam się prędko z przyjacielem i pobiegłam do internatu. Sama nie wiem dlaczego, ale kiedy tylko tam się znalazłam, uprzątnęłam całe biurko, a nawet wyciągnęłam wszystkie komiksy spod łóżka. Usiadłam na posłaniu i zastanowiłam się chwilę. Scott to nie dyrektor, a poza tym śmieci jeszcze gorzej ode mnie. Ale czy właśnie dlatego wciągnęłam na siebie czysty sweterek i czarne obcisłe dżinsy? Śmiem wątpić. Byłam w trakcie przetrząsania trzeciej szuflady, kiedy usłyszałam pukanie do drzwi. Wzdrygnęłam się, autentycznie się wzdrygnęłam. Położyłam drżącą rękę na klamce. Z jakiej racji czułam motyle w brzuchu? Znałam się ze Scottem od dwunastu lat. Chyba zaczynam wariować. Może to rzeczywiście schizofrenia? Otworzyłam drzwi i spojrzałam na chłopaka. Nie zdjął nawet tej opaskudzonej kurtki.
- O... Jen... czy dzisiaj są moje urodziny? - ściągnęłam usta i wpuściłam go do środka.
- Niezupełnie. - patrzyłam jak Scott rozwala się bezczelnie na moim łóżku nawet nie zdjąwszy butów. - Z jaką sprawą właściwie przychodzisz? - przeglądnął jeden z komiksów Neila Gaimana, wziął głęboki wdech i wypalił w końcu:
- Jen, ja chciałem tylko poważnie porozmawiać... ogólnie, o tym, co się z tobą dzieje. Jeśli nie jest to jakieś tabu, to pragnąłbym pogadać parę minut.
- Jakiś konkretny powód? - spytałam kwaśno.
- Tak. - podparł się na łokciach - Nie tylko Sharon się o ciebie martwi. Ja również. - och, jakież to wzruszające. Udając wielce zainteresowaną usiadłam na obrotowym krześle i podłożyłam sobie ręce pod brodę. - Boję się, że ten stres i nawał pracy... okropnie źle to wszystko odbierasz, Jen. Chcę ci pomóc.
- Miło mi. - wymamrotałam i przełamałam w ręce ołówek. Czy ja taką zgrywałam, czy ja naprawdę wyglądałam na osobę chorą psychicznie? - Więc zostaw mnie. Chcę się pouczyć. Mój mózg zakoduje pewne informacje dopiero wtedy, kiedy będę je usilnie powtarzała przez kilka tygodni, więc daj mi trochę spokoju. - sięgnęłam po szklankę z wodą. Część napoju wylądowała na moim swetrze.
- Czemu jesteś taka niedostępna? Po jakiego grzyba starasz się pozostać niezrozumiana przez świat, niedoceniana przez nauczycieli, poszkodowana przez siłę wyższą!? To jest właśnie twój problem, dziewczyno! Izolujesz się! Nie możesz spędzić całego życia za prętami klatki, którą sama sobie wyimaginowałaś, którą sama sobie sprawiłaś na własne życzenie! Jen, jesteśmy twoimi przyjaciółmi! Nie jesteś sama! Jesteś po prostu słaba! I chcesz, żeby tak zostało! Nie szukaj jakichkolwiek usprawiedliwień, nie jesteś samowystarczalna, nikt nie jest! - stał teraz nade mną i wydzierał mi się w twarz. Obrzuciłam go pogardliwym spojrzeniem.
- Taki styl życia mi odpowiada. - żachnęłam się, choć miałam świadomość, po czyjej stronie leży racja.
- No właśnie nie! Takie życie odpowiada pustelnikom i pingwinom! - zerknęłam na niego i parsknęłam śmiechem.
- A co do tego mają pingwiny? - teraz i on zachichotał. Spojrzeliśmy po sobie i zaczęliśmy śmiać się jeszcze głośniej. W końcu Scott oparł swoje dłonie na moich ramionach, a jego oddech się wyrównał.
- Och, Scott... - to się dopiero nazywał przyjaciel. Chciałam powiedzieć coś jeszcze, ale kiedy uniosłam głowę zorientowałam się, jak niebezpiecznie blisko znajdował się chłopak. Zamarłam z przerażenia i delikatnie usiłowałam go od siebie odsunąć. - Scott... starczy... o pingwinach porozmawiasz na geografii... Scott!!! - musiałam wrzasnąć, no po prostu musiałam. Odskoczył ode mnie jak oparzony i nieco zdezorientowany, ale po chwili na jego twarzy znów zagościł uśmiech.
- Widzisz Jen... Nie mogłabyś żyć w odosobnieniu... - zarzucił na siebie kurtkę i uśmiechając się do siebie podszedł do drzwi. - Aha, no tak, jeszcze jedno... - odwrócił się do mnie i oparł się o framugę - Spróbuj czasem docenić to, co masz. Często masz z tym problem, nie? Uważasz, że twoje życie jest mało urozmaicone? Przemyśl to jeszcze raz. Oczywiście... nie odbieraj tego, jako kazania w kościele. Na razie... - zniknął w drzwiach. Zapomniałam nawet krzyknąć za nim, że framugę także odmalowywali. Co on powiedział? Coś o pingwinach, tyle pamiętam. O pustelnikach, kościele i izolacji. Byłam sparaliżowana. Jego oddech... był tak ciepły...

Boże Narodzenie faktycznie spędziłam w gronie najbliższych mi osób. Starałam się nieco rdocenić to, co było nam daner1; ale nie jestem osobiście przekonana do swoich postępów. Nadal zżerał mnie przedmaturalny stres i ta lekka depresja związana z rutyną. Przerażał mnie mój pesymizm. Przerażała mnie Sharon, która dostała świątecznej gorączki i przerażał mnie Scott.
Rozkoszowałam się czasem wolnym i tą cudowną, niepowtarzalną atmosferą. W Boże Narodzenie czułam, że mam w sobie coś pozytywnego, coś co siedzi gdzieś w głębi mojego jestestwa. Z wielką, zupełnie mi właściwą niecierpliwością czekałam Wigilii. Wszystkie zakupy miałam za sobą i zresztą bardzo dobrze. W Yorku trzeba się nieźle napocić, żeby wyjść bez połamanych kończyn z galerii handlowych w okresie świąt. Moje samopoczucie nieco się poprawiło, chyba nawet opuścił mnie makiawelizm. Podręczniki schowałam... no, dobrze, prawda jest taka, że je wepchnęłam pod łóżko. W przeddzień Wigilii dostałam nawet kartkę od ojca, która także skończyła pośród grud kurzu i stert rupieci. Ja sama pofatygowałam się o życzenia dla profesor Belaqua, która na Boże Narodzenie wyjeżdżała zwykle do rodziny, do Francji. Ach, no i ozdobiłam pięknie i przecudnie, choinkę w swoim internacie. Domyślnie, przy zgaszeniu świateł, miała się... rmienić trzema koloramir1;... ale mój plan zawiódł i drzewko nie mieni się niczym.
Wigilia dla uczniów pozostających na czas świąt w szkole (czyli zwykle jedynie dla mnie) odbywała się na holu, obwieszonym kiczowatymi ozdobami, różowo-niebieskimi bombkami, plastikowymi girlandami et catera, et catera... Choć, musze przyznać, wieczorem robiło się całkiem nastrojowo. Z grona pedagogicznego zostawała zazwyczaj pani wicedyrektor Blossom, wdowa od sześciu lat, woźny Charles i... no i to by było wszystko. Ja ożywiałam wieczór grą na gitarze, a pan Charles ścieraniem wszystkiego po wszystkich pozostawiając wszelakie przedmioty nieskazitelnymi. W tym roku spodziewałam się jakichś wariacji w związku z obecnością czwórki przyjaciół.
No i liczyłam, ze zmieszczę się jeszcze w jakiś ładny ciuch. Biały sweter odpada, z taką plamą na dekolcie... żółta sukienka? Będę wyglądać jak kura. Dres? Bardzo sprytne. Kiedy wpadnę w desperację odważę się na ten krok. W końcu pozostałam przy tunice i dżinsach. Przynajmniej będzie naturalnie. W ostatniej chwili przypomniało mi się, że należy zaopatrzyć się w prezenty, więc musiałam wracać się jeszcze kilka razy, zanim wreszcie zagrzałam miejsce przy nakrytym stole.
- Spokojnych Świąt! - zarechotał James wchodząc do holu wraz z całą resztą. Uśmiechnęłam się lekko. Odczekałam ze spokojem, aż wszyscy umilkną i zajmą miejsca, uścisnęłam dłoń pani Blossom i Charlesowi, no i z racji braku chętnych, odczytałam fragment Pisma Świętego. Zacięłam się chyba piętnaście razy, bo za każdym razem, gdy sięgam po Biblię, przypomina mi się moja młodsza siostrzyczka, Yvonne. Gdyby żyła, obchodziłaby w pierwszy dzień Świąt swoje dwunaste urodziny. Sięgnęłam po opłatek i poczułam paskudną gulę w gardle. Składanie życzeń nie trwało długo, z czego się niezmiernie ucieszyłam. Nie lubię całować się ze wszystkimi dookoła mówiąc przy tym rwszystkiego dobregor1; i uśmiechając się sztucznie. To konsternujące i żenujące. Śpiewanie kolęd też nie jest najlepszym pomysłem, jeżeli robi się to w towarzystwie takiego zgreda jak nasz woźny i takiego antytalentu muzycznego jak Jim. W ogóle, cały czas czułam się jakoś niezbyt dobrze i w końcu wszem i wobec oznajmiłam, że wyjdę na dwór odetchnąć świeżym powietrzem, bo kręci mi się w głowie.
To był świetny wybór. Usiadłam na śniegu i spojrzałam w gwiazdy. Po kilku minutach zorientowałam się, że ktoś stoi za mną i nuci sobie rIr17;m dreaming of the white Christmas...r1;. Odwróciłam się raptownie i ujrzałam nad sobą uśmiechniętą twarz Scotta. Trzymał dwa kieliszki i coś, co musiało być winem i w niewiadomy mi sposób znalazło się za murami colleger17;u. Chłopak usiadł koło mnie i napełnił obydwie szklanki.
- To jak, wypijemy za tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąte siódme urodziny Chrystusa? - wzięłam kieliszek z jego ręki i kiwnęłam głową. Winszowaliśmy Chrystusowi w milczeniu, aż w końcu Scott stwierdził, że robi się zimno.
- Poczekaj... - zgasiłam go. Miałam ochotę popatrzeć jeszcze troszeczkę w niebo.
- Widzisz ty coś w tych gwiazdach, czy jak? - zapytał, jakby od niechcenia i przysunął się do mnie drżąc z lekka. Zaśmiałam się cicho.
- Nie. Ale są takie piękne... wierzysz, że spełniają marzenia? - zwróciłam się w jego stronę. Uniósł wzrok ku górze, zastygł na moment, po czym spojrzał mi głęboko w oczy. Nagle zapragnęłam znaleźć się z powrotem w holu i wymienić kilka zdań z Sharon. Był zdecydowanie za blisko.
- Hm... niczego nie można wykluczyć... jak to się mówi... per aspera ad astra... czy coś w ten deseń, nieprawdaż?
- Ładnie powiedziane - bąknęłam i uśmiechnęłam się niemrawo.
- Nie wiem dlaczego zwykło się tak mawiać... ale uśmiech, to połowa pocałunku, Jennifer. - kieliszek wypadł mi ze śliskiej od potu dłoni i zabarwił śnieg szkarłatem. Po raz pierwszy w życiu żałowałam, że na nocnym niebie widnieje tyle gwiazd, które miały zwyczaj bezczelnego podglądania ludzi.

Zdałam próbną maturę. No tak, oto prawdziwy powód do szczęścia i skakania pod niebo. Miałam dług wdzięczności wobec Rogera, który poświęcił mnóstwo czasu na wpajanie mi zasad rozwiązywania równań. I przestałam boczyć się na Boga, który najwidoczniej chciał mi wszystko jak najszybciej wynagrodzić i dał mi w prezencie Scotta. To dopiero prawdziwy skarb. Nawet jeśli rzuca się nieco w oczy z racji zabrudzonej zieloną farbą kurtki. To on uczył mnie doceniać każdą chwilę, zaraził mnie swoim mottem carpe diem. A w każdym razie tak mi się wydawało, bo jak już wszystkich uprzedzałam - ta historia jest bardziej skomplikowana i kiedy ją spisuję, jestem pewna, że nigdy tak naprawdę nie doceniałam niczego, co tak boleśnie odbiło się na moim życiu. Moje prawdziwe problemy zaczęły się wtedy, kiedy przeciągnęłam strunę w swoim rchwytaniu dniar1;, a potem wszystko poszło z górki. Przepraszam, idę się wypłakać.

Tamtego felernego dnia spędzałam czas na zakupach wraz z Sharon. Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni, Blue Fly, kiedy zaczął się mój koszmar.
- Sharon... - jęknęłam odkładając filiżankę z kawą. - Sharon... skoczmy do apteki, coś mi jeździ po żołądku... - chwyciłam się za brzuch i odsunęłam od siebie kawę. Przyjaciółka spojrzała na mnie spode łba, ale poprosiła szybko o rachunek i pomogła mi zebrać wszystkie torby.
- Wrażliwa ostatnio się zrobiłaś, powinnaś się uodpornić na stres, Jen. - powiedziała z uśmiechem. Doczłapałyśmy się jakoś do najbliższej apteki, co nie było łatwym zadaniem. Farmaceutka wyszczerzyła się do nas zza szybki i zapytała co podać, na co odpowiedziałam nieszczególnie inteligentnym reeer1;. Sharon westchnęła i zajęła moje miejsce w kolejce, jednak nie zdążyła nic powiedzieć, a wziął mnie taki skurcz, że upadłam bez tchu na podłogę. Sharon pisnęła cicho i wypuściła torby z rąk. Uklękła przy mnie i obejrzała mnie dokładnie.
- Jen... ty krwawisz... - wyszeptała przerażona patrząc z lękiem na moją białą spódnicę. - Jen... jak się czujesz? Jen, spójrz na mnie! - obróciłam głowę w jej stronę. Odczuwałam potworne osłabienie. Po chwili usłyszałam głos farmaceutki.
- Pogotowie będzie tu za trzy minuty, proszę się uspokoić. - drżącą ręką ujęłam dłoń Sharon. - Czy ja umrę? - przyjaciółka uśmiechnęła się do mnie i pokręciła głową. To były najdłuższe trzy minuty mojego życia.
Całkowitą przytomność umysłu odzyskałam w szpitalu. Przerażało mnie to miejsce, sterylnie białe pościele, zakratowane okna, nagie ściany. Wzdrygnęłam się, gdy poczułam jak Sharon kładzie mi dłoń na ramieniu. Na jej twarzy nie było śladu uśmiechu.
- I co? Aż tak źle? - wyjąkałam. - Jak Boga kocham, byłam przekonana, że to bóle menstruacyjne...- zerknęłam na przyjaciółkę. Coś niepokojącego czaiło się w jej oczach. - Sharon? - dziewczyna westchnęła i spuściła wzrok.
- Jen, nie zabijaj mnie. - wyszeptała kręcąc młynka kciukami. - Pohamuj na chwilę emocje, dobrze? - przeszyła mnie smutnym, błagalnym wzrokiem. Kiwnęłam głową zupełnie zbita z tropu. Sharon zaczęła się trząść. - Jennifer... ty... ale proszę, nie rzucaj się na mnie z nożem... - przełknęła ślinę - To był dla mnie wielki cios... ja... kiedy lekarze wydali werdykt... nie wiedziałam co o tym myśleć. Jesteś w ciąży, Jen. - nie patrzyła na mnie. Uniosłam się na łokciach, zmierzyłam ją wzrokiem i wybuchłam śmiechem.
- Nie ze mną te numery, Sharon. - rzekłam pogodnie. - Prima Aprilis dopiero za miesiąc. - dziewczyna uniosła wzrok. W jej oczach szkliły się łzy.
- Jen, proszę, uspokój się! Zawsze chciałaś, żebym była z tobą szczera, więc jestem! - w jej głosie brzmiał jakby gorzki wyrzut. - I nie morduj mnie, ani...
- Scott... - wymamrotałam i usilnie próbowałam przywołać w pamięci wydarzenia z poprzednich miesięcy. - To nie może być prawdą przecież... ale... to jest...
- Błagam, o takich rzeczach myśli się wcześniej! - głos Sharon zaczął gwałtownie drżeć.
- Jak on mógł mi to zrobić...
- Jen, na Boga, nie wygaduj bzdur! Proszę, spróbuj się z tym pogodzić! Nie możesz teraz tego tak zostawić! Przed tobą matura! Nowe życie, przed tobą... och, i powiedz mu o wszystkim... - Sharon wygrzebała z kieszeni chusteczkę i wydmuchała nos. - Będzie dobrze, kochana... - opadłam ciężko na poduszki. Nie mogłam uwierzyć w ani jedno słowo przyjaciółki. Ta historia skojarzyła mi się z komedią romantyczną, która oglądałam jakiś czas temu. Jakoś nie mogłam zażartować z własnego przypadku.

Do colleger17;u wróciłyśmy wieczorem, obydwie tak samo wstrząśnięte i zrozpaczone. Miałam zanieść jakieś pismo do dyrektorki, kwitek dla szkolnej pielęgniarki i psychologa. Drżałam na całym ciele, nie potrafiłam wykrzesać z siebie jakiejkolwiek emocji: smutku, złości. Jedynie pusta rozpacz. Zapewniłam przyjaciółkę, że sobie poradzę i udałam się do internatu, modląc się w duchu, by nie napotkać kogoś niepożądanego z gatunku Scotta. Zamknęłam drzwi na klucz i stanęłam jak wryta. Myśli ślizgały się między moimi szarymi komórkami, żadna nie chciała się uspokoić. Kiedy to się stało? Co ja zrobię z nauką? Jak to wytłumaczyć Scottowi? Czy ja go tak na sto procent kocham? Jak sobie ułożyć to wszystko? Co ze studiami? Otarłam machinalnie łzę z policzka i usiadłam na swoim obrotowym krześle. To mnie przerosło. Zwyczajnie, bezsprzecznie i po prostu mnie przerosło, ot co.
Całą noc myślałam gorączkowo jak wyjść z opresji. Tak jakoś wyszło, że nawet przez chwilę nie pomyślałam o tym, żeby poszukać wsparcia u rozumnej profesor Belaqua, lojalnej Sharon czy kochającego Scotta. To pewnie z powodu ogarniającej mnie desperacji zdecydowałam się zasięgnąć języka zupełnie gdzie indziej.


Sharon zamydliłam oczy jakąś gadką, że wszystko wyjaśnię Scottowi jak tylko się pozbieram, a do nauki wezmę się, gdy sobie to jakoś poukładam. Fakty były jednak takie, że przez kolejne dwa tygodnie było ze mną coraz gorzej, a każde spotkanie ze Scottem było jak katusze. Nadszedł dzień, kiedy postanowiłam z tym skończyć.
Arvin był liderem tej gotyckiej grupki, o której już kiedyś wspominałam. Miał trzy kolczyki w nosie, siedem w skroniach, po sześć w każdym uchu i jednego w języku. Chodził obwieszony łańcuchami i kolczatkami. Włosy miał przydługie, przefarbowane na kruczą czerń. Jego specjalnością była gra na gitarze basowej i ukrywanie się przed pedagogiem szkolnym w obawie o swoje miejsce w colleger17;u. Och, jestem pewna, że polubilibyście go. Do niego zwróciłam się z prośbą o radę. On od razu mnie zrozumiał, a ja nawet przez chwilę nie zastanowiłam się, czy przypadkiem nie ufam bardziej swojej Sharon. Wiedział, czego potrzebuję, by ułatwić sobie szybszą naukę, zapomnieć o problemach i wyrwać się jakoś z depresji.
Małe pudełeczko amfetaminy nosiłam zawsze w rękawie, co było nie tyle wygodne, co po prostu bezpieczne. Moje życie stało się jaśniejsze, a stres zniknął. No i Sharon się rozpogodziła widząc, jak poprawia mi się samopoczucie, więc raczej nie miałam na co narzekać.

Maturę zdałam bez problemu. Czułam się coraz pewniej i coraz częściej sięgałam po swój rzłoty środekr1;. Scott nadal żył w błogiej niewiedzy, ale kiedy pojawiały się jakieś wyrzuty sumienia, wiedziałam już co robić. Był taki czas, kiedy Sharon czepiała się uporczywie mojego wyglądu. A to schudłam, a to zbladłam, a to przygasłam. Ciągle podziwiała mojego ukochanego, że tak spokojnie przyjął wszystko do wiadomości, nie narobił żadnego zamieszania, a ja śmiałam się z niej w duchu. Stałam się potworem. Wszystko komplikowało się wraz ze zbliżającym się końcem roku szkolnego, a co za tym idzie, końcem edukacji w colleger17;u.

Ostatnie dni nauki są jeszcze gorsze od początku roku szkolnego. Profesorowie chodzą smętni i zgryźliwi, lekcje się dłużą, upały doskwierają. Wszyscy rozprawiają o kierunku studiów, na jaki mają zamiar się wybrać. Ja jeszcze do niedawna uważałam, że wybiorę się na filologię. Roger startuje na matematykę, James prawo i zarządzanie, Scott obstaje przy sztuce, a Sharon przy historii. Jakież to słodkie. Ja będę zmuszona odczekać do grudnia. Wtedy spodziewam się rozwiązania.

W przeddzień dwudziestego pierwszego czerwca umówiłam się z przyjaciółmi na ostatnie spotkanie w Blue Fly. To było nasze ukochane miejsce w całym Yorku. Zajęliśmy razem pół lokalu, wszyscy klienci jakoś nagle uświadomili sobie, że zostawili coś w domu i kawiarnia szybko opustoszała. Kelnerzy patrzyli po nas z nieukrywaną dezaprobatą, ale nieco rozchmurzyli się, kiedy odebrali od nas zamówienie. Byłam przekonana, że nic nie popsuje mi dobrego humoru, dopóki Sharon nie zabrała głosu po wypiciu czwartego shaker17;a.
- Och, Scott... Jen... tak się cieszę, że jakoś to między sobą ustaliliście... i że wasze uczucie przetrwało taką próbę. Jestem dumna z was obojga. - obdarzyła wszystkich promiennym uśmiechem. Scott zamrugał gwałtownie, James uniósł brwi, Roger podrapał się po głowie, a ja zakrztusiłam się śliną.
- Jen... mogę wiedzieć, o czym ona bredzi? - nie mogłam wytrzymać spojrzenia Scotta. Uświadomiłam sobie w tamtej chwili, że go najprościej w świecie oszukałam. Sharon spojrzała na mnie wymownie.
- Nic mu nie mówiłaś? - jej oczy rozszerzyły się nagle - On o niczym nie wie!? - pokręciłam nieznacznie głową. Sharon opadła na krzesło. - Jennifer...
- Nie mogłam wyczuć momentu... przepraszam... - wydukałam patrząc się w pusty pucharek po lodach.
- Ale... o co tak... dokładnie chodzi? - zapytał zupełnie zdezorientowany Scott patrząc to na mnie, to na Sharon. Nie mogłam wydusić z siebie ani słowa. Moja przyjaciółka była jednak bezlitosna.
- Jennifer od paru miesięcy jest w ciąży. Byłam przekonana, że cię o tym poinformowała. - wypaliła. Chłopak niemalże podskoczył.
- Jen... Dlaczego... czy ty się mnie bałaś? Czy sądziłaś, że cię zostawię? - nic nie powiedziałam. Nie mogłam wytrzymać tego napięcia, musiałam jak najszybciej zażyć coś na uspokojenie. Dyskretnie wydobyłam z rękawa maleńkie pudełeczko. - Czy coś między nami nie grało? Czułaś się zagrożona? Jen, powiedz cokolwiek... - szybkim gestem wpakowałam sobie całą zawartość do ust. - Jennifer? - przełknęłam głośno i zatrzęsłam się mimowolnie. Sharon przeszyła mnie wzrokiem.
- Ja... pójdę... już... zmęczona jestem. - przyjaciółka przytrzymała mnie i bez ostrzeżenia zaczęła grzebać mi we wszystkich kieszeniach, rzuciła się na moją bluzę, aż w końcu pożądany przedmiot wypadł z kryjówki i potoczył się po posadzce. Dziewczyna podleciała do niego i pochwyciła go w ręce.
- Jen... co to jest?
- Na stres...
- Ach tak... - pokiwała głową ze zrozumieniem. - Roger, co to jest? - rzuciła moją własność Rogerowi, który z nieukrywanym zdumieniem przyglądał się narkotykom. Strach mnie zupełnie sparaliżował.
- Domyślam się, że jakaś niekoniecznie legalna używka. Kokaina? Amfetamina? - poczułam na sobie jego świdrujący wzrok. Scott momentalnie zbladł.
- Jennifer, kochanie, dlaczego nic nam nie powiedziałaś? - zwrócił się do mnie, a kiedy odważyłam się spojrzeć mu w oczy, dostrzegłam coś, co sprawiło, że straciłam czucie w całym ciele. On... płakał... - Przecież rozmawialiśmy o tym... tłumaczyliśmy sobie... nie byłaś sama... nie musiałaś tego robić... mogłaś... och, Jen... - spuścił wzrok i westchnął głęboko. Jamesa całkowicie obezwładniało. Sharon nie potrafiła ukryć wściekłości.
- Jen! Jesteś dorosła! Jak mogłaś zrobić coś takiego!? Nie po to byliśmy z tobą przez ten cały czas... A ty? Nie czujesz wyrzutów sumienia!? I co z twoim dzieckiem!?
- Przestań krzyczeć... proszę. - jęknęłam. Kelner zaczął sprzątać nasz stół i z jawną ciekawością przysłuchiwał się naszej wymianie zdań.
- Nie, nie przestanę! I myślisz, że co teraz będzie!?
- Pójdę do domu i odpocznę... - syknęłam tylko i wyszłam z lokalu trzaskając drzwiami. Miałam to wszystko w nosie.

No a teraz już nie mam. Wszystko mi się pomieszało. Świadomie odrzuciłam przyjaciół, porzuciłam Scotta, sąd odebrał mi prawa do opieki nad dzieckiem. Po tym incydencie nikt już nigdy się do mnie nie zwrócił.
To wcale nie jest tak, że ja tego chcę. Pragnę się wyleczyć, udać się na odwyk, zmienić swoje życie. Ale to nie takie proste. Można to porównać do Pijaka, bohatera mojej ukochanej książki, rMały Książęr1;. Dlaczego pijesz? Bo chcę zapomnieć. O czym chcesz zapomnieć? Że się wstydzę. Czego się wstydzisz? Że piję. Dlaczego biorę? Bo mam wyrzuty sumienia. Dlaczego mam te wyrzuty? Bo biorę.
Straciłam wszystko i nikt mi już pewnie tego nie odda. Sama nie wiem co o tym myśleć.
Pragnę tylko tego, by wszyscy wzięli to sobie do serca jako przestrogę. Moje życie było zwykłe. Nudne. Ale miało sens. Bezmyślnie sama ten sens sobie odebrałam.


A dnie spędzam zazwyczaj na patrzeniu się w różową czapkę z pomponem.



Zakwitły jabłonie po drugiej stronie jeziora
przyglądają się swemu rozmazanemu odbiciu
chore na zazdrość
wobec płaczącej wierzby rozpraszającej światło
one jedne potrafią dostrzec suche szczęście
które dawno zmarło w tym kraju

Zakwitły jabłonie
Zakwitły maki
Ach! ja także pragnę zakwitnąć
po swojej stronie jeziora gdzie w odbiciu można dostrzec płaczącą wierzbę



Ot, taka mała apokalipsa.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
Jennifer Black · dnia 28.03.2008 16:03 · Czytań: 1183 · Średnia ocena: 2,33 · Komentarzy: 4
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
lina_91 dnia 30.03.2008 12:46 Ocena: Bardzo dobre
Pierwsza sprawa to formatowanie. Druga - akapity. Strasznie ich brak. Poza tym jestem na tak. Ze dwa zdania chyba mnie wściekły, ale ponieważ ćwiczę panowanie nad sobą, zdążyłam się opanować, zanim dobrnęłam do końca :D. Mówię: "dobrnęłam", bo choć czyta się dobrze, zbicie tekstu nieco to utrudnia. Tak trochę na zachętę, masz pięć, może nieco na wyrost, ale co tam.
fantasja dnia 30.03.2008 13:27 Ocena: Słabe
Fragmenty infantylne oddzielone fragmentami toffi-cukierkowatym z lukrową polewą bezkresnej naiwności, to chyba zjawisko typowe dla pewnego przedziału wieku.
Lina....ja również panuję nad sobą ale twoje prymitywne ....(Poza tym jestem na tak)....zabija mnie!
lina_91 dnia 30.03.2008 13:32 Ocena: Bardzo dobre
Mogę być prymitywna, byłam już tępa, głupia, żałosna, teraz mogę być tępa. Niewielka różnica. Tyle tylko, że nie chwytam, czego Ty chcesz od mojego komentarza.
Usunięty dnia 30.03.2008 14:08 Ocena: Przeciętne
ja wziełam głęboki wdech, skrzyżowałam palce i skupiłam się na jednej, relaksującej myśli przez dłuższy czas:D po przeczytaniu takiej dawki denerwującego tekstu...to sie przydaje.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:65
Najnowszy:Janusz Rosek