Historia dziadka.
Propozycja była nie do odrzucenia. Możliwość odwiedzenia krainy dzieciństwa, tego milieu, które zostało gdzieś we wspomnieniach nie zdarza się zbyt często, ale, kiedy w końcu trafia się okazja, ciężko jest porzucić codzienną rutynę i ruszyć w drogę. Gdy więc córka zaproponowała mu dwudniowy wyjazd do Lublina i okolicznych wsi, nie wiedział, co powinien zrobić.
Długo siedział przy stole pod wiekowym orzechem, leniwie mieszając łyżką w zupie i rozmyślał nad decyzją, jaką miał podjąć. Wnuczka co jakiś czas wołała go do piaskownicy, gdzie rosła monumentalna wieża. Wtedy wstawał, chwalił dzieło, po czym wracał do spokojnej kontemplacji. Potrzebował jakiegoś czynnika motywującego, czegoś, co przekonałoby go do podjęcia tego wyzwania, ale nie mógł tego w sobie odnaleźć.
***
Lublin się rozwinął, poszedł do przodu. To pierwsze, co przyszło mu na myśl, kiedy srebrne auto mknęło po szerokiej, gładkiej drodze. Większość kamienic, które pamiętał z dzieciństwa wyburzono, zamiast nich wyrosły nowoczesne bloki i biurowce. Odnosił wrażenie, jakby trafił w zupełnie obce mu miejsce.
Mapa skierowała wóz na obrzeża miasta. Wyłysiałe po żniwach pola ciągnęły się za horyzont, niemalże bez końca. Miejscami trafiały się tylko pojedyncze drzewa. Wyglądał przez szybę, oczekując widoku rodzinnej okolicy, odczuwał dziwną radość na myśl, że za kilka minut znów ujrzy swój dom. Podobno dobrych parę lat temu ktoś wykupił grunt. Miał nadzieję, że budynek nadal tam stoi.
– To za tym zakrętem – odezwał się, spuszczając wzrok, by zachować element zaskoczenia. Szara, chropowata tapicerka wydzielała przyjemny zapach, podobny do leśnego. Samochód się zatrzymał.
Ostrożnie pociągnął za klamkę i odepchnął drzwi, po czym rozejrzał się, stając nieruchomo. Spokoju twarzy nie zmącił najmniejszy grymas, kiedy wspomnienia konfrontowały z rzeczywistością, powstrzymał chęć pokręcenia głową.
W miejscu, gdzie kiedyś stał dom, została niewielka kupka gruzu i kamieni; drzewa, dorodne drzewa, które pamiętały czasy jego rodziców, ścięto dawno temu, zostało tylko kilka sosen. Pola, które niegdyś prowadzono tak starannie, teraz zostawiono odłogiem. Jedynie na wąskim pasie ziemi rosły powykrzywiane od suszy, rachityczne pomidory. Resztę terenu zajmowały wysokie trawy, w powietrzu unosiły się okryte puchem nasiona ostu. Tylko znajome cykanie świerszczy i szum maleńkiego strumyka przypominały mu o tym, że kiedyś tu mieszkał. Wszystko się postarzało, znikło.
– Jesteś pewny, że to tutaj? – Elżbieta rozglądała się dokoła z uniesionymi brwiami.
– Tak. – Splótł ręce na plecach.– Nic nie zostało.
Schylił się, podniósł ze sterty gruzu niewielki kamień i dwie szyszki. Włożył do kieszeni wszystko, co zostało ze wspomnień, z domu, mając nadzieję, że zapełni to puste miejsce, które pojawiło się w jego sercu. Po chwili zatrzasnął drzwi samochodu. Czuł się bardzo, bardzo stary.
W radiu puszczali skoczną piosenkę, szyszki radośnie podskakiwały na siedzeniu.
– Nic nie zostało… - mruknął tak cicho, że nikt nie mógł go usłyszeć.