Lindzie Evans poświęcam
Jutrzenko, tyle dziś w tobie światła, co we mnie. Kot płakał nim wczoraj w studnie naszych oczu. Tlisz się resztkami nadziei i sam już nie wiem czy tej polany bardziej nie rozjaśnia śnieg, na którym leżę. Włosy przymarzły mi do niego, zakorzeniły się w zimną noc. Mam w dłoni nóż, ale przecież ich nie odetnę żeby wstać. Leżę, rozgałęziony myślami w niebo, pieszczony twoim delikatnym uśmiechem.
Zamarzam, Jutrzenko.
A tyle siły było w nas, pamiętasz? Wiem, że bywało krucho. Wiem, ale wystarczyło poszarpać się z wilkami, zagrać z nimi w „zabij mnie albo ja ciebie” i już było dobrze. Znów krew pulsowała w skroniach, oczy błyszczały zuchwałością i mogłem śmiać się w twarz malarzom pustki. Pamiętasz ich? Teraz tu nie przychodzą, nikt już tu nie zagląda. Żaden Szakal ani Monet. Ani ta zdzira, która co rusz mnie wyciągała z głębokiego mułu i krzyczała wściekle: „Oddychaj, oddychaj!”
Sama sobie oddychaj. My, Jutrzenko, potrafiliśmy przebiec całą noc jednym tchem, prawda? I jeszcze zostało tyle, żeby porannej bryzie strzelić w pysk.
Nie ma chętnych na ostrze miecza, zamarła ta kraina, gdzie serca wrzeszczały do siebie w bitewnej radości. Czasem jakaś ponura sowa stuknie dziobem w klawiaturę laptopa, iskra przeskoczy z suchym trzaskiem na linii wysokiego napięcia – to wszystko.
Zamarzam, czuję jak mięśnie sztywnieją. Tylko wzrok pozostaje bystry, widzę wyraźnie jak gaśniesz. Widzę tę nędzną żebraczkę za srebrnym, bukowym pniem. Podpiera się swoją kosą, staruszka i czeka cierpliwie, mamle pokrętne, cybernetyczne modlitwy bezzębnymi ustami.
A jeszcze wczoraj młoda i piękna, drżąca, rozwiana i ciepła mleczną piersią, wpatrzona w moją twarz rozszerzonymi źrenicami, nie mogła zaczerpnąć powietrza, kiedy żelaznym uściskiem obejmowałem jej talię w szalonym tańcu na wrzosowisku.
Zagraj nam jeszcze, Wichrze! Zaśpiewaj, Szczęku Oręża! Pohulajmy w zapamiętaniu, w prymitywnej miłości do upadłego, aż nasze umysły omdleją ze strachu przed sobą nawzajem!
Ileż to razy się działo, Jutrzenko? Ile razy słyszałaś bicie jej serca w każdym, kto stanął na mojej drodze? Jej namiętne spojrzenia spadały na mnie strzałami internetowych łuczników, wyzierały z oczu warczącej wadery, pieściły pazurami Wielkiej Niedźwiedzicy. Im dłużej nie mogła mnie zmóc, tym bardziej pragnęła mi oddać całą siebie. Kroiła na małe kawałki swą nieśmiertelność i każdy dzień karmiła jej ochłapem.
A my – w szuwarach myśli, w szeptach, w migotaniu twojego blasku na kroplach rosy – odpływaliśmy na lustrzane wody zatoki, gdzie dzień i noc nic nie znaczą. Gdzie tylko Absolut mruczy jak gigantyczny serwer, poza tym nie ma nic.
Tam przykładałaś mi opatrunki z wiary, okłady cierpliwości i zabliźniałaś moje rany siostrzanymi pocałunkami. Ty i ja mieliśmy żyć wiecznie.
Będę pamiętał o tym do końca, jeszcze przez chwilę, może dwie. Dopóki tli się w tobie nadzieja.
Lecz tak mi zimno, tak zimno. Zamarzam, Jutrzenko. Żegnaj, kochana siostro.
Pies to ruchał.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
andro · dnia 13.12.2010 09:28 · Czytań: 1374 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: