Tata Adasia przekonał się, że można przewidzieć przyszłość. I wcale nie trzeba do tego być nawiedzonym czy naćpanym prorokiem, albo bełkoczącym zawiłe rymy Nostradamusem. Wystarczy połączyć wiedzę, spostrzegawczość, przenikliwość, logikę rozumowania. Nie zaszkodzi przyprawić danie intuicją i tą przysłowiową odrobiną szczęścia – i już mamy przepis na czarodziejską kulę.
Czy ma coś do rzeczy szczegół, że kucharz był geniuszem? Może i ma, bo trudno zaprzeczyć, że to na ogół pomaga. Dowody geniuszu Herberta Marshalla McLuhana Tata Adasia obserwuje codziennie, włączając CNN lub logując się do Internetu. Nie słyszy, co prawda, świergolenia ptasząt i szumu wiatru w zbożu, ale za to błotko lepiące się do butów i smród obornika nie pozostawiają złudzeń. Gumiaki czas obuć. Panie i Panowie, witajcie w naszej wiosce.
Tata Adasia byłby skłonny zaryzykować tezę, że dla rozwoju mediów i społecznej komunikacji koncepcja globalnej wioski jest w pewnym sensie tym, czym teoria Einsteina dla rozwoju nauki i postępu technicznego. Czyli wszystko zależy, jaki się z tego zrobi użytek. Tak to bywa z epokowymi odkryciami - mogą objaśniać skomplikowaną naturę świata, ale i mogą posłużyć do zrobienia wielkiego „bum!!!”. Globalizacja życia na jedynej zamieszkałej przez ludzką rasę planecie jest faktem, choć Tata Adasia wcale nie jest z tego faktu dumny. Mniej jawi mu się ona jako pomnik potęgi ludzkiego rozumu, a bardziej jako kolejna bomba, której już nie potrafimy rozbroić.
Tata Adasia dostrzega, że postęp techniki nie zmienił naszych charakterów ani zakorzenionych przez wieki nawyków. Co najwyżej je spotęgował. Na przykład nawyk podglądania i komentowania życia bliźnich. Siedlisko plotek przeniosło się z magla i warzywniaka do telewizora i komputera, a uczynną, dobrze poinformowaną, ale i na wskroś Tacie Adasia znaną, sąsiadkę zastąpiło grono nie mniej uczynnych, lecz zakonspirowanych w elektronicznych trzewiach sieci redaktorów, moderatorów i internautów. Przedmiot plotek bardziej "światowy" się zrobił, co ponoć o skoku cywilizacyjnym ma zaświadczać. Drzewiej mógł Tata Adasia (gdyby tylko chciał) zajrzeć za firanki do Nowaków spod czwórki, teraz zagląda (chce czy nie) pod kołderkę sławnej artystce Madonnie. Kiedyś mogła Mama Adasia co najwyżej posłuchać o sukni, w jakiej Nowakowa zameldowała się w kościele, teraz tonie w powodzi analiz garderoby tabunu gwiazd na pogrzebie Michała Jacksona. Ot, cywilizacja, panie dzieju.
Media ostatnio tylko z plotek żyją - widać takie jest zapotrzebowanie. Tata Adasia zauważył, że nawet wojny i zamachy zeszły jakoś na dalszy plan, osłuchały się ludziom i opatrzyły i już tak nie kręcą jak niegdyś. Obecnie życie towarzyskie tak zwanych celebrytów jest na pierwszym planie. Co tam towarzyskie - nie bójmy się słów twierdzi Tata Adasia - wszak o życie seksualne tu chodzi, ze wszystkimi detalami. Plotka skacze z kontynentu na kontynent z prędkością fali elektromagnetycznej i obiega kulę ziemską nieporównanie szybciej niż dawniej na piechotę wszystkie chałupy we wsi.
Globalizacja, mocium panie, czyli cywilizacja "talk show-ów", "big brother-ów" i "telewizji 24h". I reklam, oczywiście, bo wszystkie telewizyjne punkty programu są już tylko pretekstem do ich serwowania.
Nie samą reklamą człowiek wszak żyje. W przerwach między blokami reklam wolno Tacie Adasia podziwiać różne atrakcyjne do bólu, a jednocześnie finezyjne i wysublimowane sitcomy i teleturnieje. Jedne i drugie są żywcem zerżnięte ze swoich odpowiedników amerykańskich, bo licencję na program telewizyjny czy serial kupuje się dziś jak licencję na proszek do prania. I ani się Tata Adasia obejrzy, jak nasze młode pokolenie, zapijając colą chipsy i gapiąc się w telewizor, zrealizuje marzenie swoich ojców i dziadów o american way of life. A ta ich way of life polega na tym, że wszystko dostajesz podane na tacy i masz tylko za to zapłacić. Myślenie w tym procesie nie jest bynajmniej czynnością szczególnie pożądaną. Bo i po co? Współczesna kultura to hurtownia gotowych konfekcji, powielanych wzorów. Hollywood i inne świątynie masowej wyobraźni wyobraziły już wszystko dla konsumenta i ładnie mu to spakowały w gotowe pakiety na wszelakie okazje. Wystarczy sięgnąć do szafy. Na tej półce kochający tatuś, a ten model obok to tatuś nadopiekuńczy. A tu zazdrosny kochanek, tam surowy szef, jeszcze dalej gorliwy ochroniarz, za nim roztargniony intelektualista, a na końcu syn marnotrawny. Na innej półce krytyczna teściowa i czekająca żona obok porzuconej dziewczyny, zapracowanej kelnerki i zakochanej marzycielki. Gotowe postawy, gesty, miny, spojrzenia. Gotowe teksty. Czy ktoś już wcześniej nie sugerował, że życie jest teatrem? Tylko wziąć i grać. Co dziś zagramy, kochanie? - mogłaby, stojąc przed otwartą szafą, zapytać Mama Adasia, gdyby była kobietą globalną.
W teatrze z największą widownią, tą telewizyjną, scenariuszami i reżyserią zajmują się spece od marketingu. Tu liczą się tylko wskaźniki oglądalności, a zatem nic nie może zależeć od elementów tak nieprzewidywalnych jak, dajmy na to, artystyczna wizja, lub tak niedookreślonych i ulotnych jak dobry smak. W imię bożka oglądalności przełamywano w na ekranie jedne za drugim tabu i granice przyzwoitości. Czy zostały jeszcze jakieś granice, których nikt nie odważy się przekroczyć? - wydaje się Tacie Adasia pytaniem retorycznym.
Każdy ma coś do ukrycia z wyjątkiem mnie i mojej małpy śpiewał John Lennon w roku 1966. Wiedział co śpiewa, wszak był jednym z pierwszych celebrytów na naszej planecie. Tłuszcza oczekuje, że artysta odsłoni nieodsłonięte. Twórca będzie doceniony, jeśli zdradzi to, co przyzwoitość nakazywałaby mu skrzętnie ukrywać przed wścibskim okiem sąsiadów. I jak tu religia upaść nie ma, skoro zakłada spowiedź grzechów intymną, w majestacie konfesjonału, z tajemnicy poszanowaniem? - duma Tata Adasia. Dziś w modzie spowiedź publiczna przed kamerami, więc dalejże wymyśl, celebryto, coś szybko, najlepiej pikantnego i zepsutego do szpiku kości. Bo jak do sprzedania nic nie posiadasz, to wszechmogący wodzirej nie zaprosi cię więcej do studia – a to już brzmi jak wyrok.
A wodzirej w takim programie władzę ma absolutną niczym Dżyngis Chan. Władza jego z namaszczenia bogini Mamony pochodzi i tak długo trwać będzie, jak długo słupki oglądalności jego programu na słupki innych programów z góry spoglądać będą. I taki wodzirej sam w sławie celebryckiej się pławi i codziennie do lustra szepcze: lustereczko, powiedz przecie, czyje słupki są największe w świecie.
Tata Adasia konstatuje też, że celebrytami zostali (i niecne „szołmeńskie” obyczaje wodzirejów przejęli) dziennikarze niegdyś poważnych programów, zwanych do niedawna informacyjnymi. Dziś różnica między programem informacyjnym a talk show jest tak zamazana, że przeciętnemu telewidzowi trudno byłoby je odróżnić - w tym celu programy informacyjne mają teraz na dole ekranu takie charakterystyczne paski z ukazującymi się newsami.
Tata Adasia pamięta, jak za komuny mówili: telewizja kłamie. To było nawet wygodne, bo ona była jedna. Tata Adasia posłuchał i wiedział, co nie jest prawdą. A teraz co? Telewizji, panie dzieju, dziesiątki i każda łże na swoją nutę. Nazywają to czwartą władzą. Pewnie dlatego, że cokolwiek, by im człowiek nie powiedział, to oni i tak swoją wersję w eter puszczą.
Zniesmaczony telewizją, przerzucił się Tata Adasia na Internet. Ten, młodszy brat prasy i telewizji, szybko nadrabia zaległości i uczy się jak nosić marynarkę władzy. Od telewizji różni się zwłaszcza stopniem tak zwanej interaktywności. I kiedy w nim Tata Adasia interaktywnie buszuje, widzi jak na dłoni: ubogie, ograniczone słownictwo i brak poszanowania dla zasad ojczystego języka, nieumiejętność prowadzenia sporów i trzymania nerwów na wodzy, tendencję do stosowania stereotypów i etykiet, argumentowanie ad personam i skłonność do obrażania lub poniżania osób o innych poglądach.
Prawdopodobnie twórcy Internetu nie całkiem tak wyobrażali sobie jego rozwój. W ich założeniach, jak się wydaje, miała to być platforma umożliwiająca swobodną wymianę idei i informacji. Chyba zabrakło im wyobraźni, by przewidzieć, że najczęściej odwiedzanymi stronami będą te z pornografią. Dziecinnie naiwne, zdaniem Taty Adasia, były imaginacje, że Internet stanie się enklawą ludzi światłych, kulturalnych i tolerancyjnych. Naiwne, bo skoro ludzie cechujący się takimi przymiotami w globalnej skali stanowią zdecydowanie mniejszość, to niby dlaczego mieliby tak skutecznie zdominować Internet. Tylko dlatego, że są mądrzejsi? A może dlatego, że ci głupsi są za głupi, by zrobić z Internetu użytek? Marzenie ściętej głowy. Tata Adasia zgadza się, że głupcy, chamy i menele powinni trzymać się od Internetu z daleka, zadowalając się okupowaniem swojego miejsca w życiu pod przysłowiową budką z piwem. Ten pomysł obarczony jest jednak zasadniczą wadą - jest nieaplikowalny. Nie istnieje żadna intelektualna ani etyczna bariera ograniczająca uczestnictwo w sieci. Może dlatego Internet nie stał się zgodnie z intencjami jego twórców współczesną Biblioteką Aleksandryjską, krynicą mądrości promieniującą na całą galaktykę. Z wierzchu bardziej przypomina Tacie Adasia potomstwo Wieży Babel z Sodomą i Gomorą.
Stanisław Lem, który jako autorytet w sferze prognostyki postępu cywilizacyjnego wiązał, jak wielu innych, duże nadzieje z Internetem, wyrażał już w latach dziewięćdziesiątych swoje rozczarowanie jego rozwojem, zwłaszcza tym, że stał się on wielkim śmietnikiem, w którym trudno odsiać ziarno od plew. Jedna z zalet sieci, mianowicie, to że informacja raz zapisana nie ginie, okazuje się być po czasie także jedną z bardziej istotnych wad. Wartościowe i pożyteczne dane giną w powodzi bezużytecznego śmiecia.
Świetnym przykładem na to, jak można za pomocą Internetu wpuścić ludzkość w maliny, jest przypadek studenta, który oszukał wszystkich, cytując zmyślone słowa kompozytora Maurice’a Jarre’a na łożu śmierci. Zacytowały go, podając jako wiarygodną wiadomość, dziesiątki agencji i setki gazet, włącznie z najbardziej poważanymi i opiniotwórczymi. Gość stał się sławny, choć pewnie nie był to ten typ sławy, o jakim marzyła jego mama. Ale zawsze, jednego dnia mówiła o nim średniej wielkości planeta w Układzie Słonecznym. I Tata Adasia oczyma wyobraźni widzi tabuny młodzieńców kombinujących teraz jak go przebić.
Choć się Tata Adasia tu i tam zastrzega, to jednak przywyka do tej globalizacji i pomału się uodparnia. Byle co już teraz go nie zaszokuje - wyrósł z tego. W latach sześćdziesiątych fascynował go film „Mondo cane” (Pieski świat), w którym pokazano dziwactwa nakręcone pod różną szerokością i długością geograficzną. Dziwny jest ten świat chciało mu się śpiewać za Niemenem. W Azji, na ten przykład, to psy sobie jedli, na ulicy, tak po prostu. Dziś to małe miki, danie z psa mógł sobie Tata Adasia zjeść w centrum Warszawy - nazywało się wieprzowiną po tonkińsku.
Nie tyle Tata Adasia zagląda co tam w tym pieskim czy nie pieskim świecie słychać, ile świat pakuje się mu do mieszkania w całej swej okazałości. Włazi telewizorem, komputerem, telefonem, tylko patrzeć aż z lodówki, mikrofali albo pralki wychynie. By się z tym światem panoszącym po obejściu dogadać wartałoby języki obce choć trochę znać. Z tym u nas w narodzie ciągle nie najlepiej. Jest, co prawda, taka szkoła porozumiewania się, która mówi, że jak się cierpliwie, wyraźnie i powoli powtarza, to tępy cudzoziemiec w końcu musi zrozumieć. I dla zobrazowania tej teorii Tata Adasia przytacza osobiście przeżyty praktyczny przykład:
Opowieść o gołębicy i kurach
Mówią, że w Grecji, gdzie byś kamieniem nie rzucił, to w knajpę trafisz. Ściślej mówiąc, akcja dzieje się w Macedonii. Na knajpę w tej chwili nie ma co liczyć, jesteśmy w pracy, w roboczych ciuchach i jesteśmy głodni. Żołądki mówią nam, że już pora drugiego śniadania.
Są ze mną w pracy we dwójkę. Przyjechali niedawno z Poznania. Małżeństwo, trzydziestolatkowie. Słowa po grecku nie znają, za wyjątkiem kalimera i krio nero, tego się zdążyli nauczyć, zdolne bestie. Zawsze razem, nierozłączki, tata z mamą. W sumie nie ma się co dziwić. Pewnie też bym tu żony samej na moment nie zostawił. I to nie ze względu na miejscowych, do rzymskich czy lombardzkich „casanovów” im daleko. Ale naszych, wyposzczonych junaków tyle, co drzew w sadzie. Wyposzczonych, bo Greczynka się z Polakiem nie umówi nawet na wspólny niewinny spacer - wieś by ją zagryzła. Oczywiście pozostaje burdel, ale daleko, w mieście i chyba uchlać by się najpierw trzeba. No to ten Leszek, chłopaczysko bidne swojej kobitki pilnuje dniem i nocą. Danuśka jej. Niebrzydka, niczego sobie, ale pyskata - i jak to mówią - w pretensjach. „Bułkę przez bibułkę”- mówi o niej Rysiek z przekąsem, mocno akcentując dystyngowane „ę”. Kolonia szybko ochrzciła ją jako „Gołębicę”, zgadnijcie dlaczego. Choć nie blondynka, włosy ciemne, ładnie przystrzyżone. W tym stadle to ona nosi spodnie.
- Jesteśmy głodni – oświadcza mi zdecydowanie.
- Będzie śniadanie – informuję ich o tym, co już sami wiedzą.
- Kiedy? – chce wiedzieć Danuśka.
- Patron zdecyduje, jedzenie jest toyocie, jak będzie przerwa, to zjemy.
- A co będzie?
- Pewnie to co zawsze: sałatka, ser, chleb.
- Ja bym chciała jajka. - Nie można jej odmówić charakteru, wie kobieta, czego chce.
- Pewnie nie przewidział. Musisz zamówić – mówię z twarzą Bustera Keatona.
Pracujemy dalej w milczeniu. Milczenie nie trwa zbyt długo.
- Ty go znasz? To powiedz mu coś – nagabuje mnie.
- Spokojnie, tu nie pogania się szefów, to nie Polska – żartuję.
- Ty sobie kpisz, a my tu głodujemy – nie popuszcza Gołębica.
- Danusia, daj spokój – próbuje Leszek.
- Ty się nie wtrącaj – strofuje go żona. – Dwóch was jest, a ja muszę sama o siebie dbać.
Leszek spogląda na mnie bezradnie. Gołębica odstawia wiadro, wyciera ręce w wyjętą z kieszonki chustkę. Energicznym krokiem maszeruje w kierunku właściciela nieruchomo spoczywającego w cieniu.
- My głodni – informuje go zdecydowanie.
Grek obdarza ją spojrzeniem i jest to jedyna reakcja na wygłoszony komunikat. Nie podejrzewa jeszcze co go czeka. Ja też nie. A Gołębica niestropiona kontynuuje wkładając w wystąpienie więcej serca i pasji.
- My głodni, jeść! – Sugestywne gesty wskazują oniemiałemu Grekowi, którędy pożywienie dostaje się do wnętrza ciała człowieka i jaką wędruje drogą do żołądka.
- Głodni, jedzenie, je-dze-nie, te-raz! – Ponieważ Grek nadal w milczeniu obserwuje ten występ, Danuśka dochodzi do wniosku, że należy mówić wyraźniej i bardziej sugestywnie. Byłaby świetną przedszkolanką. Chciałbym się powstrzymać ze względu na Leszka, przyzwoity chłopak, ale nie mogę, nie wyrabiam – skręca mnie ze śmiechu.
Jajko, Jaj-ko, Jaj-ko! – Ręce opisują kształt pożądanego wiktuału. Grek ze spokojem godnym potomka Demostenesa przygląda jej się spoza trzymanego w ustach papierosa, a Gołębica przystępuje do ostatecznego natarcia.
- JAJ-KO!, KU-RA!, KO! … KO! … KO!
Nie we wszystkich widać chałupach tej globalnej wiochy po noszymu godojom. Nauczony doświadczeniem Tata Adasia swoje dzieci od małego do nauki języków zaganiał. Żeby nie musiały się pocieszać jak ta panienka z poczty, z którą cudzoziemiec bezskutecznie próbował dogadać się w trzech językach. Kiedy zrezygnowany odchodzi, koleżanka rzuca filozoficznie:
- Widzisz? Gdybyś się języków uczyła to byś sobie z przystojniakiem pogadała.
- Tak? A on trzy znał. I co? Pogadał sobie?
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Inne artykuły tego autora: