W dzień moich ósmych urodzin nie odwiedziła mnie żadna koleżanka, ponieważ całą wioskę okrył gruby na pół metra, śnieżny dywan. Wtedy odkryłam, że moją profesją jest zmyślanie opowiastek, które posiadają siłę pocieszenia lub odbierania ludziom nadziei. Wieczorem, rozplatając przed lustrem dwa chude warkoczyki, zobaczyłam w nim pracowitego, starego rolnika, który pieczołowicie pielęgnuje, znajdujące się pod szklanym dachem, pomidory. Najpierw są one zielone i trzeba walczyć z groźnie porastającymi je chwastami, by mogły dojrzeć. A gdy już przybiorą postać krwistych, soczystych bombek, nie mogę się oprzeć pokusie wygryzienia ich drogocennego, lepkiego miąższu. Najedzona, wręcz przejedzona, wypluwam ich resztki, a wraz z nimi miliony poślinionych pestek, w których ukrywają się śliczne, małe baśnie. Znają je wszystkie dzieci z naszej szkoły.
Historia o skarbie mojego prapradziadka znalazła największe grono słuchaczy, ponieważ mój prapradziadek był wielkim, bardzo bogatym księciem. Stąd i moje nazwisko, Król, mówi samo przez się, iż pochodzę z dawnego królewskiego rodu. (Był to argument nie do podważenia, tym bardziej odbiorcy opowieści byli nią zainteresowani).
Mój przodek zbudował gigantyczny pałac w naszej wsi, tuż nieopodal kotliny pięciu stawów. Prapradziadek władał stadninami koni oraz kuźniami w południowej Polsce. Całym krajem zaś, rządził Stary Król, najbliższy kuzyn prapradziadka, który nieraz namawiał go, aby pomógł mu sprawować władzę w państwie. Dziadek jednak nie czuł się dobrze na tarasach miejskich dworów. Gdzieś w niezbadanych głębinach jego duszy zakotwiczył swoją łódź kochający wiejskie zacisze chłop, o nazwisku Król, który w wolnym czasie spacerował po lesie, jeździł konno lub łowił ryby w rzece Piszon. Były to czasy bardzo odległe, kiedy to najbogatsi arystokraci posiadali od kilku do kilkunastu żon. Mój przodek żył z sześcioma małżonkami, ale tak naprawdę adorował tylko jedną - najmłodszą i najpiękniejszą z wszystkich pań Król - Luizę. Gdy przyszedł czas, który oznajmiał prapradziadkowi, że i on, jak inni ludzie, musi umrzeć, wezwał do swojej sypialni Luizę. Chciał bowiem, aby jego majątek: brylanty, diamenty, złote korony, otrzymała w spadku tylko Luiza, ponieważ pozostałe żony były chciwe i złe. Luiza natomiast miała w sobie tyle cnót, że nie sposób było ich zliczyć. Po konwersacji z małżonką dziadek uświadomił sobie, że jego oblubienica nie może otrzymać skarbu, ponieważ inne żony z zazdrości zamordowałyby ją w podziemnych lochach pałacu. Aby temu zapobiec, uknuł spisek. Życzył sobie bowiem, aby fortuna została w rękach wyłącznie potomków jego i Luizy. Napisał tajny list. Była to mapa do skarbu. List nie był zapisany w języku polskim. Prapradziadek wraz z ukochaną stworzyli nowy dialekt, który po jego śmierci poznały tylko ich dzieci, a później wnuki i prawnuki. Magia owego listu przejawiała się również tym, że mój przodek ujawnił w nim swoje zdolności przewidywania przyszłości, które otrzymał od Czarnoksiężnika z Północy. Była to nagroda za odwagę i męstwo, jakimi dziadek wykazał się podczas podróży po Europie. Gdy samotnie przemierzał gęste puszcze, napotkał na drodze lisa z błękitnym ogonem - pióropuszem, który wpadł w pułapkę. Nie wahając się ani chwili, uwolnił cierpiące zwierzę z żelaznych szponów śmiercionośnej maszyny, a następnie rozpędził całą zgraję zbójów, czyhających w pobliskich krzakach. Jak się później okazało, lis z błękitną kitą był pupilem władcy czarowników - Czarnoksiężnika z Północy. Ten zaś, w podzięce, obdarował dzielnego rycerza umiejętnością przewidywania przyszłości. Tym oto sposobem, gdy na łożu śmierci dziadek spisywał tajny plan, wiedział, że w dalekiej przyszłości, jego praprawnuczką będę ja; Adrianna Król. Był również świadomy, że w miejscu jego kuźni zostanie zbudowana remiza strażacka, a za nią, pośrodku pastwiska; pompa wodna. Tam właśnie mój przodek zakopał skarb.
Słuchacze mojej opowieści zamarli. Wykorzystałam moment ciszy, aby ukazać publiczności list prapradziadka. Mapa była napisana, jak się potem dowiedziałam, po rosyjsku. Poprzedniego dnia poprosiłam tatę, aby zanotował dla mnie cokolwiek w obcym języku.
Z ogromnym zaangażowaniem zaczęłam rozszyfrowywać dziwaczne znaczki i… Nikt nie miał wątpliwości. Prapradziadek żył naprawdę, a jego majątek został zakopany pod pompą!
Wszyscy zdali sobie sprawę, że naszym wspólnym obowiązkiem jest wykopanie skarbu, najlepiej o zmroku, kiedy śpi cała wieś. Obiecałam każdemu rówieśnikowi z osobna, iż mimo tego, że jestem jedyną dziedziczką skarbu, podzielę się bogactwem: złotymi koronami, brylantami oraz szmaragdami wielkości szkolnego globusa. Ustaliliśmy, że z nikim nie będziemy o tym rozmawiać, a sekretne spotkanie miało się odbyć następnego dnia przy pompie o 23.30. Każdy z nas miał przynieść łopatę.
O tym, że historyjka o prapradziadku miała ciąg dalszy, dowiedziałam się jakieś dwanaście lat później. Podczas majowego festynu spotkałam jedną z koleżanek niedoszłej drużyny zdobywców skarbu. Było gwarno i nadzwyczaj wesoło. Kapela, składająca się z trzech muzykantów, wygrywała góralskie przyśpiewki. Światełka wiszące na przywiązanych do słupów brzózkach migotały - rażącymi oczy - kolorami. Cała wieś piła wyskokowe trunki, jadła kiełbaski z grilla, tańczyła i padała na pysk. Dosiadłam się do stolika koleżanki. Wspólnie chichotałyśmy z moich dziecięcych bajek: o UFO, lub o błotnych potworach, wychodzących o północy z rzeki. Wspomnieniom nie było końca, aż do momentu, gdy koleżanka pochyliła się nade mną, aby wyznać od lat skrywaną tajemnicę.
O godzinie 18:00 schowała łopatę w przybudówce. O 23.00 wyszła z domu, dzielnie maszerując z ogromnym sprzętem na ramieniu. Była bardzo podekscytowana. Zapominając o strachu, przeszła przez ciemność ulicy, przy której mieszkała. O 23.15 udało się jej dotrzeć do pompy. Czekając, z drżeniem serca nasłuchiwała dziecięcych kroków. Około 23.45 niedaleko niej schowanej w trawie, przechodziło dwóch pijanych mężczyzn: pan Kowal i świętej pamięci pan Dudek. O 24.00 uświadomiła sobie, że nikt z naszej bandy nie przyjdzie. Przeklinała nas w duszy, nazywając tchórzami i zdrajcami. Zdesperowana i osamotniona zaczęła kopać w ziemi, ale nie było to łatwe. Glina była twarda i sucha, a ona słaba i śpiąca. Niezauważona wróciła do domu. Była zawiedziona i zawstydzona swoją naiwnością…Wtedy zrozumiała, że człowiek, który wierzy w marzenia, musi być zawsze przygotowany na porażkę.
Gdy skończyła mówić, spostrzegłam, że nerwowo oblizuje wargi. Przechyliłam butelkę z wygazowanym piwem i pomyślałam, że nie ma nikogo na całym Bożym świecie, kto mógłby zlizać z jej rumianych policzków, skażone czarną melancholią, łzy.
Wypita wódka czyniła swą powinność. Wszechpotężna ludzka obojętność zastępowała tlen, a jednorazowe napady duszności zawdzięczałyśmy procentom alkoholu krążącym w żyłach. Tumiwisizm zalał moją duszę. Jakiekolwiek wyrzuty sumienia zostały zagłuszone przez mrowienie w karku, które oznajmiało, że nie ma już więcej wódki, abyśmy mogły wznieść toast na cześć dokończonej opowiastki.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Adela · dnia 18.02.2011 09:14 · Czytań: 1125 · Średnia ocena: 4,67 · Komentarzy: 19
Inne artykuły tego autora: