Każdy jest z konieczności bohaterem
swej własnej historii życiowej.
(J. Barth)
Opowieść autobiograficzna
Dzień był duszny, parny i nie do wytrzymania. Ludzie snuli się niczym muchy, które ktoś odkleił od lepca, i tak samo jak one, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Po południu spadło parę kropel gorącego niemal deszczu, chmury nieoczekiwanie cofnęły się aż na horyzont i ponownie ukazało się zamglone upałem słońce.
Byłam potwornie przeziębiona, obolała i nie w humorze. Zwłaszcza do braku tego ostatniego miałam wystarczająco dużo powodów, z których najpoważniejszy zawarty był w krótkich i dźwięcznych nazwach: pecunia/money/geld, czyli po prostu – pieniądze. Zwykła, najzwyklejsza forsa. A raczej - zwykły, najzwyklejszy, permanentnie utrzymujący się stan jej braku.
Prawdopodobnie nie ubolewałabym nad tym aż tak bardzo, bo potrzeby mam skromne i z biegiem lat coraz mniej przewraca mi się w głowie, gdyby nie to, że zapragnęłam wydać tom swoich opowiadań i cena, którą musiałabym zapłacić, tylko dlatego nie przyprawiła mnie o atak serca, że była dla mnie równie nierealna i abstrakcyjna jak wakacje na Majorce. Nawet te najtańsze. Świadomość, że niemal cały półroczny dochód poszedłby na spełnienie owej zachcianki, a ja radośnie żyłabym jedynie powietrzem i wodą sprawił, że zaświtała mi bardzo praktyczna myśl o poszukaniu sponsora.
Najlepszym na początek wydał się nasz Dobrotliwy Stwórca, zwłaszcza że Jemu nie musiałam niczego tłumaczyć. Odbyliśmy więc krótką i zwięzłą, choć jednostronną rozmowę, i wynik jej uznałam za całkiem obiecujący. Dodatkowym natchnieniem stał się ponadto sen, który miałam ubiegłej nocy i który, po zasięgnięciu opinii Leksykonu Symboli Marzeń Sennych, także utwierdził mnie w tym przekonaniu.
Bożyczku… – pomyślałam zatem z uczuciem nagłej skruchy. – Ja wiem, że czasem byliśmy ze sobą na bakier, ale po tylu latach...? No, chociażby za te wszystkie pszczoły, ptaki i szczury, które ratowałam… A potem, mimo gorączki, wypełzłam z łóżka, żeby nadać totka.
Mój Ulubiony Góral, który już od dwóch lat pałętał mi się po domu w charakterze rezydenta, ochoczo przyklasnął temu pomysłowi i nawet szybko nabazgrał zestaw liczb, jakie miałam zakreślić w jego imieniu.
– Może tej świnki wystarczy i dla mnie? – rozmarzył się przy tym.
Ale zaraz... dlaczego świnki, prawda?
Otóż wspomniany wyżej Leksykon podawał z całą stanowczością, że „świnię ujrzeć” oznacza szczęście, zwłaszcza na loterii. A mnie przyśniła się właśnie świnia. Była wprawdzie niewielka, ale śliczna, różowa i uśmiechnięta. Bardzo wesoło też postukiwała raciczkami, gdy śpiewając, tańczyłyśmy w kółko. No więc jak mogłam oprzeć się pokusie? Zresztą od czasu, gdy niespodziewanie wygrałam pewną kwotę, inspirowana snem o zawszonej kompletnie Córeczce, moja wiara w prorocze wizje, odsłaniane nam przez podświadomość, wzrosła niepomiernie.
Dlatego też bez słowa schowałam liczby Górala do kieszeni i poprzez lepki, popołudniowy skwar ruszyłam do najbliższego punktu. Bardzo starannie wypełniłam kupon, wręczyłam panience, a ona, aczkolwiek nie bez lekkiego uśmiechu niedowierzania, włożyła go do maszyny. Maszyna wprawdzie nie zdziwiła się, ale i też nie zarejestrowała podanych numerów, co zmusiło panienkę do ręcznego wbicia ich w automat. Cóż, nie pamiętałam, że to mają być kreski, nie krzyżyki.
– Może przepisać? – zaproponowałam polubownie.
Ale panienka, nadal z uśmiechem, pokręciła przecząco głową i po chwili wręczyła mi dowód nadania. Wychodząc, martwiłam się wprawdzie, czy wybrałam właściwe numery, potem jednak doszłam do wniosku, że o to zadba już Nasz Dobrotliwy, i polecając się Jego pamięci, wróciłam szybko do domu.
Jeżeli więc czytacie teraz tę opowieść, to albo jest to niezbity dowód na istnienie Boga, albo zasługa bogatego sponsora, lub też pośmiertne wydanie moich dzieł ufundowane przez lojalną Córkę za odszkodowanie wypłacone przez Towarzystwo Ubezpieczeniowe z tytułu, na przykład, rozjechania mnie przez autobus.
Wszystko co czynicie
niech będzie proste.
(Horacy)
Opowieść autobiograficzna – końcowa
Jeżeli czytacie nadal, winna wam jestem małe wyjaśnienie. Nie wygrałam na loterii. Specyficzne poczucie humoru Naszego Dobroczyńcy pozwoliło wprawdzie, by wyszły wszystkie moje liczby, lecz, jak można było zresztą się spodziewać, na zupełnie innych polach.
Nie mam pretensji i w niczym nie pogorszyło to naszych stosunków. Lubię surrealizm. Poza tym życie nieprzyprawiane od czasu do czasu szczyptą soli attyckiej, byłoby monotonne. A w końcu gramy w ten sposób już od tylu lat, że mogłam się przyzwyczaić. Ponadto, według książki o chiromancji, z moich linii papilarnych wynika, że dostatek spłynie na mnie, lecz dopiero w starszym wieku.
– To już chyba najwyższy czas – powiedział Mój Ulubiony Góral, który nie pomija żadnej okazji, by ubarwić mi życie.
Ponieważ jednak zawsze potrafiłam się zdobyć na optymistyczną cierpliwość (lub cierpliwy optymizm, jak kto woli), mogę jeszcze poczekać. Nie, nie myślcie, że aż tak zależy mi na pieniądzach. To nie to. Zależy mi raczej na tym, co można z nimi zrobić. W dodatku byłoby to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie i jak sądzę, niezmiernie ciekawe.
Amerykański pisarz, James Kirkwood, użył w swojej książce „Dobre chwile, złe chwile” sformułowania: Oparszywieć od forsy. Cóż za wspaniałe, barwne określenie. I niech nikt mi nie wmawia, że nie chciałby dostąpić owego stanu. Byłoby to czystą hipokryzją.
Wprawdzie moralistka tkwiąca we mnie podszeptuje, że człowiek powinien liczyć przede wszystkim na własną pracę, a nie czekać z założonymi rękoma na cuda, tym niemniej, czy ktoś, kto z trudem, mozołem i w pocie czoła dorabiał się przez całe życie majątku, potrafi cieszyć się nim równie beztrosko, lekko i rozrzutnie jak biedak, któremu forsa spadła nagle z nieba? I czy potrafi się nią dzielić? Bo biedak – tak.
Easy come – easy go. To prawda. Ale ile przy tym można mieć radości…
I tu dochodzę do naszej starej, ulubionej gry w życzenia. Mojej i przyjaciół. Coś w rodzaju zabawy w Świętego Mikołaja. Obiecaliśmy sobie kiedyś, dawno temu, że jeżeli ktoś z nas jakimś cudem wygra na loterii, podzieli się z resztą. Chociaż właściwie wcale nie musieliśmy sobie niczego obiecywać. To było zawsze zrozumiałe samo przez się. I tak jest do dzisiaj.
Cóż, nikt jeszcze nie wygrał, ale miła jest myśl, że być może, pewnego dnia, tak się właśnie stanie, a jeszcze milsza, że się ma przyjaciół.
– Co byś zrobił – zapytałam jednego z nich – gdybyś wiedział, że masz jutro umrzeć?
– Wydałbym ucztę jak Petroniusz – odparł bez wahania.
Otóż to.
Wszyscy jutro umrzemy, choć to jutro może się rozciągnąć na miesiące czy na lata.
Więc nie lepiej zacząć dzielić się już dzisiaj? Tym, co się ma. Nawet jeżeli jest to tylko kawałeczek serca, sucha kromka chleba, czy ręka wyciągnięta w porę, żeby ktoś nie upadł.
Moje opowieści to właśnie takie kromki chleba, które chciałabym rozdać przyjaciołom. Tym wszystkim, których przyjaźń wzbogaciła moje życie. I mój strych.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt