Umysł jest swoim własnym panem i sam potrafi niebem uczynić piekło i piekłem niebo - John Milton
Oto bowiem Królestwo Boże jest pośród was. - Łk 17, 21b
Od kiedy Pan polubił ludzi, wszyscy polubili ich równie mocno i naturalnie. Od kiedy stał się człowiekiem, wszyscy, którzy nie wpadli na to wcześniej, jak Rafał, polubili bycie ludzkim. Nigdy tak dosłownie jak Pan, nigdy tak doskonale, ale zawsze z jakąś próbą naśladownictwa. Problemem było dobranie jakiejkolwiek płci, skoro nie posiadali żadnej, ale w myśl zasady "Nie wiesz, co zrobić - zrób to, co Pan", wszystkie dyskusje i dywagacje skończyły się na prostym przyjęciu jednej znanej wszem i wobec wersji - "mężów w białych szatach", który to kolor był najprostszy do uzyskania i utrzymania, po żmudnych próbach stworzenia ludzkopodobnego wyglądu, gdy nie ma się ciała, materii, a nawet stanu skupienia.
Chyba, że znów - było się Rafałem i kochało wszystkie tęczowe kolory z naciskiem na czerwień i zieleń, nie tracąc przy tym miłego uśmiechu palestyńskiego chłopaka.
Metatron nie czuła się dobrze jako mężczyzna, ale w skórze kobiety było jeszcze gorzej. Wiedziała dobrze, że nie musi podążać za żadnymi modami, ale chęć upodabniania się do najbardziej kochanej osoby, działała nie tylko na ludzi.
Wielokrotnie przesiadywała w kościołach i kaplicach najróżniejszych obrządków. Urzekające były przedstawienia jezydów, którzy nie rozumieli nic, ale pamiętali jeszcze jej imię i nawet przedstawiali w wielu formach, w tym jako człowieka. Godzinami siedziała przed swoim wizerunkiem, przed tym marnym, nieudolnym malowidłem, dziwnie boleśnie szczęśliwa, że tak można ją ukazać. Jako człowieka, jak Pana, jak to, co Pan najbardziej kochał.
Dawno już tam nie była, choć wizerunek cały czas nie zacierał się w jej umyśle i pod pozornymi powiekami. Przed namiastką źrenic prezentowało się za to coś innego, Ktoś inny.
Inny, inny, inny jest Pan - wołali serafini i chyba tylko oni próbowali to rozumieć.
Wielka ikona Pana jako Trójcy Aniołów napełniała Metatrona namiastką szczęścia i pełnym żalu bólem. To nigdy nie miało miejsca. Nigdy. Inny, inny, inny był Pan.
Spojrzenie na krucyfiks. Taki był.
Metatron spuściła wzrok na swoje prawie istniejące kolana, a gdy podniosła oczy, Pan przychodził w złotym cyborium w dłoniach zamyślonego kapłana. O tak, taki też był...
Ikona jaśniała złotem. Tylko taki nie był. Nigdy.
Dzień w dzień długie godziny Metatron przesiadywała przed Panem, usiłując zrozumieć, zaakceptować i pokochać swoją odrębność. Coś, co do Wcielenia było naturalne i dobre, teraz wydawało się marnością i pyłem. Na co piękno, na co wiedza, na co moc, skoro Pan wybrał cudze piękno? Czy nie mógł pozostać inny, inny, inny? Tylko inny?
Tysiące myśli przewijały się przez umysł Metatrona. Cały czas spędzała w tym samym miejscu - przed Panem - jak na anioła przystało, przed ikoną, którą wyobraźnia chciała wynieść do rzeczywistości. Ciągle w tej samej niematerialnej skórze, w tym samym nieistniejącym swetrze, dzień i noc próbowała dostrzec jakiś sens w tym szaleństwie, dostrzegalny być może tylko z perspektywy człowieka, która aniołowi wcale się nie podobała.
Nie było uwielbienia, blasku, chwały, nie było wiecznego wołania serafinów. Tęskniła, każdą drobiną esencji, każdą komórką swojego pseudociała. Ale tu Pan był również, nie mniej realny czy kochający niż w niebiańskich gloriach, więc problem był po stronie Metatrona. W związku z czym Metatron zamierzała tu siedzieć - przed Panem - aż zrozumie.
- Tu jesteś! - jasny głos zawołał jej to prawie do ucha.
Wzdrygnęła się w nowo wykształconym odruchu, by po chwili móc ujrzeć roześmianą twarz inkarnacji Jozjela. Uśmiechnęła się blado, odwzajemniając jozjelowy wyszczerz. Był ledwo muśnięty kształtem, jak prześwietlony witraż, wciąż jeszcze nie do końca wyrwany z jasności Raju. Uśmiech szczęścia, uśmiech przeszłości, przenikanie sfer, które dawno nawet nie dotykały starszego z aniołów.
- Jestem... Jestem przecież na swoim miejscu.
Jozjel usiadła w ławce przed Metatronem, patrząc chwilę w złoto cyborium. Gdy odwróciła głowę, jej orzechowe oczy promieniały radością i spokojem. Klepnęła Metatrona w ramię.
- To cały ty, Metatronie. Zakochany do reszty, całe dnie z Panem, już nawet świata poza Nim nie widzisz. Opuścić Niebiosa, by siedzieć w tej marnej kapliczce, nie widząc nikogo oprócz Pana - cały ty... Wszyscy wiedzieliśmy, że znajdziesz jakiś sposób, coś szczególnego, by przewyższyć nas w miłości. I oto siedzisz tu odosobniony, równie piękny jak ludzcy mistycy, jedyny z nas zdolny do takiego wyrzeczenia. Na pewno rozmawiacie teraz cały czas, tylko we dwóch, Metatron i Pan...
Wylewane szeroko zdania anioła zataczały kręgi, jasne spirale, nienaturalne dla ludzkich słów.
- Nie - szepnęła cicho starsza, przerywając słowotok Jozjela. Chwilowo nazwałaby go Jazgot-el.
"Równie piękny jak ludzie", wyrwane z kontekstu, obijało się jej o uszy. "Równie piękny". Musiała tu wytrwać. Musiała być równie piękna, dla Pana, musiała wytrzymać.
- Co "nie"? - spytała wytrącona Jozjel.
- Nie rozmawiamy... Ja mówię, On tylko na mnie patrzy.
Wstyd, coś niezrozumiałego - nie słyszeć tego głosu, którym rozbrzmiewały Niebiosa.
- Ale odwiedza cię, prawda? Wiesz, że z tobą jest?
Kolejne głupie pytanie.
- Pan? Dawno Go u mnie nie było...
- Dawno Go nie widziałeś?
- Widzę przecież, cały czas... - machnęła dłonią w kierunku cyborium - Ale nie było Go...
Jozjel pokręciła głową.
- Nie rozumiem, ale może po prostu rozumiesz więcej, więcej niż ja mogę znieść. Może to dlatego. Mam z Nim kontakt cały czas, więc zapewniam cię, On cały czas woła...
Metatron pokiwała na przytaknięcie, nie odzywając się słowem. Naturalnie Jozjel zaczęła mówić dalej, tłumaczyć jej nieustannie ile się dało, tak jak nieustannie pocieszali Pana w tych wszystkich gorzkich chwilach.
Dotknęła jej warkocza, ciemnego i szorstkiego, z mocno kręconych włosów, który przewieszał się przez ramię Metatrona, spadając aż na podołek. Miał fakturę, giętkość, ciężar prawdziwych splecionych ciasno loków, jakich mężczyzna o wyglądzie przyjętym przez starszego anioła mógłby się dorobić w tym właśnie wieku. Był idealny. Był jakby z materii.
- Jesteś tyle doskonalszy ode mnie - szepnęła - i tyle bardziej ludzki. Może to dar? Może zabrnąłeś już tak daleko?
Spojrzenia - szare i brązowe - skrzyżowały się na moment. Ileż miłości w tych młodych oczach, ileż troski o mężczyznę w szerokim białym swetrze, słuchającego bez wtrącania się i bez woli rozumienia czegokolwiek.
Dwie wąskie ręce ujęły jego twarz, w jednym z gestów, których ludzie wstydzili się od dawna.
- Może czujesz to co Pan? Albo to co Jego ludzie? Może aż tyle otrzymałeś z upodobnienia?
Młodsza najwyraźniej wierzyła w to coraz mocniej. Przechyliła się przez oparcie ławki, by objąć ramionami Metatrona. W ich sferach czułość zawsze była na miejscu. Naturalnym odruchem wydało się odwzajemnienie uścisku Jozjela, zanurzenie w jej potarganych, półmaterialnych włosach, mimowolne otarcie o kłujący od trzydniowego zarostu podbródek.
- Jesteś dla mnie piękny. Kocham cię, Metatronie. I nasz Pan kocha cię bardzo.
Wiedziała. Zawsze wiedziała, przy tysięcznych deklaracjach zawsze wiedziała, że tak rzeczywiście jest. Sam ten fakt utrzymywał jej życie, jej istnienie. Ale pomimo tysiąc pierwszego zapewnienia, nie bolało mniej, nie było mniej samotnie. Wciąż bolało za bardzo.
- Też cię kocham - odpowiedziała jak zawsze.
- No - skomentowała Jozjel, odsuwając się z szerokim uśmiechem - to wszystko w porządku. Jesteś wspaniały i tego się trzymaj. Idę, bo wzywają.
Metatron pokiwała głową.
Kroki Jozjela oddaliły się powoli, w drzwiach jeszcze raz krzyknęła "wspaniały jesteś, pamiętaj" i odeszła, jak najbardziej po ludzku i na własnych nogach.
- A mnie nie wzywasz? - szepnęła Metatron w stronę cyborium ukrytego w złocie i rozświetleniu ołtarza. - Nie chcesz mnie wezwać?
Był tam, tak bezsprzecznie, jak zawsze wpatrujący się z tą uważną miłością tyle lepszą od anielskiej - to Metatron zawsze umiała rozpoznać. Ale milczał. Dnie i noce milczał, nie odpowiadając na żadne pytanie.
Myśl uciekła do Jozjela, która zawsze miała swoją odpowiedź, swoje potwierdzenie, swoje zapewnienia od Pana. Czyli niebo istniało, tuż obok. Niebo istniało tutaj. Jozjel przebywała w nim cały czas, a Metatronowi pozostawało cieszyć się jej szczęściem, co zresztą czyniła, bezwiednie, z wrodzoną umiejętnością.
Splotła ręce w modlitewnym geście i oparła je na miejscu, którego dotykała młodsza, by móc ją objąć. Po drugiej stronie ławki, po drugiej stronie braterskiego uścisku, ogromna cisza w umyśle Metatrona przypominała jej o istnieniu piekła.
część 2:
Link
część 3:
Link