Krystyna Habrat
NAJMNIEJSZY KAWAŁEK PODŁOGI
„Cichym ludziom świat miejsca żałuje.” Norwid.
Obie zapłonione i spłakane przycupnęły na brzeżkach krzeseł, które im wskazano. Wokół rozsiedli się ci, którzy mają je osądzić. Zwołana na poczekaniu komisja dyscyplinarna. Tu, w biurze projektów, gdzie panowali dobrze zarabiający i zadowoleni z siebie, a uprzejmi panowie, nigdy nie była taka potrzebna. Dziś z trudem dogrzebano się nieaktualnego już jej składu.
Korpała częstuje papierosami, Drążek spieszy z ogniem, Makońska bierze papierosa wykwintnym gestem, Ewa nie pali. Winowajczynie, przestraszone, kręcą głowami przecząco.
Korpała chrząka, obleka twarz w marsa i przedstawia pokrótce dzisiejsze wydarzenie – bójkę w hali maszyn piszących. Pracuje tam pięć pań, ale tylko te dwie bez przerwy się swarzą. Dzisiaj poszły w ruch linijki. Tego już za wiele!
Nabrzmiałymi płaczem głosami zaczynają się obie tłumaczyć, oskarżać jedna drugą, czerwone ze wstydu i złości.
- Ona mi bez przerwy dogryza.
- To właśnie mnie ona nie daje żyć.
Regina demonstruje ślad linijki na ramieniu. Wszyscy przyglądają się i kręcą głowami niepewni, czy naprawdę co widać.
Tymczasem ta, która uderzyła, Weronika, kurczy się, wciąga jeszcze bardziej głowę w ramiona, że tylko sterczy jej wydatny nos, niczym dziób wielkiego ptaszyska. Czarne włosy, zwykle proste jak badyle, dziś całe w lokach, a na szyi olbrzymie purpurowe korale. Pierwszy raz je założyła do nowej sukienki w kwiatki. Była też wczoraj u fryzjera. Wszystko nadaremno.
Weronika ma trzydzieści lat. Mieszka w starej kamienicy. Okna pokoju i kuchni wychodzą na hałaśliwą ulicę. Mieszkanie wymaga ustawicznych remontów. Po kolei odmawiają posłuszeństwa krany, rury, lampy, zatyka się zlew, skrzypią drzwi. Zimą musi wstać przed świtem, by napalić w piecach, a do wieczora tak się wychładza, że chodzi poowijana w swetry i chusty. Czasem rozpala po powrocie z biura, ale wtedy lęka się zatrucia czadem, jak przydarzyło się starszym ludziom z sąsiedztwa. Ledwo ich odratowano.
Obiady jada w stołówce zakładowej. W domu, nieustannie głodna, kroi co chwilę chleb i smaruje czymkolwiek albo - zła na siebie grubą i nieruchawą - nie chce nawet zajrzeć do kuchni. I tak jest coraz grubsza. Każdego dnia ściera z mebli kurz, froteruje podłogę. Potem staje w oknie. Przez otwarty lufcik wdziera się hałas i trujące spaliny, aż trudno wytrzymać. Za każdym razem stwierdza też, że farba na ramach okiennych się łuszczy i czas najwyższy je pomalować. Nie ma pojęcia, jak się do tego zabrać, gdzie kupić farbę i jaką. Ulicą śmigają samochody, przemijają przechodnie. Nieopodal rachityczna robinia trwa uparcie na skrawku zdeptanej ziemi bez jednej trawki. Przypomina Weronice jej własny żywot.
Weronika wychyla się przez lufcik i patrzy w lewo. Widzi fragment okazałych schodów. To kino: „Ballada”. Już wchodzą tam ludzie. Nie musi patrzeć na zegarek. Wie, że kończy sprzątanie przed szóstą i wtedy nadciąga publiczność. Szybko się ubiera i dołącza. Nie sprawdza, co grają. Program zna na pamięć. Mogłaby dni tygodnia nazywać tytułami filmów. Bilet kupuje, wracając z biura. Kiedy film grają dłużej w następne dni chodzi na zakupy, robi pranie, ogląda telewizję. Ale wyłącza aparat na widok rozgadanych polityków. Gdyby choć byli przystojni jak ci w kinie.
W kinie wszystko piękniejsze. Krajobrazy, wnętrza, mężczyźni i kobiety. Ona sama staje się tam słodką blondynką, jadącą konno przez kanion i rzeczywiście czuje pęd wiatru wokół głowy czy potknięcie konia, co aż dławi jej oddech. Potem tańczy na balu jako czarnowłosa piękność. To ją kochają, jej zazdroszczą. Czasem zabiera wszystko wojna, odchodzą dzieci, mąż.. Ociera łzy i żałuje, że w ciemności nikt nie widzi jej wytwornego gestu i pięknej chusteczki z koronką.
Kiedy opuszcza z tłumem kino, niezupełnie wie, idzie ulicą Nowego Yorku, może Paryża? Światła samochodów przypominają nadciągającą watahę wilków. Rozgląda się nieprzytomnie, na szczęście nogi same niosą ją do własnych drzwi. Zapala światło i znów jest jak na filmie: skopiowany stamtąd różowy abażur, frędzle u zasłon, plątanina bluszczu na ścianie. Stawia przed sobą filiżankę kawy i pije rozmarzona. Zapomina o zimnie w pokoju, plamie wilgoci w kącie, o kapiącym kranie. Trwa jeszcze w filmie, w samym jego środku, jako heroina o platynowych lokach.
Czasem ktoś ironizuje, że tamto w kinie nieprawdziwe, a im piękniejsze, tym bardziej oderwane od życia i kiczowate. Wtedy Weronika się dziwi:
- Przecież to film! Nie może być taki jak życie!
Każdy zanadto zbliżony do życia, ukazujący beznadziejność losu i ludzkie upodlenie przestaje być dla niej filmem. Wtedy krzywi się: „Na co komu oglądanie podobnych brzydactw i smutku?” Dopiero, gdy napatrzy się na płonące wieżowce, tonące statki i wyskakujące znienacka szczęki rekinów, raduje się, że jej los łaskawszy.
Siedząca przy sąsiednim biurku Regina to złośliwe nasienie. Byłoby sprawiedliwe, żeby ta klucha z krostowatą twarzą była brzydsza. Naprawdę to istne czupiradło. A jednak wyszła za mąż. W pół roku po ślubie urządzała chrzciny, ale teraz wytyka Weronice staropanieństwo i bez końca opowiada o swym synku. A jak ma wolne, przyprowadza go do biura. Rzeczywiście ładny. Spogląda na wszystkich poważnie oczkami jak czarne guziczki. Wzbudza chęć, by go ucałować. Koleżanki go tulą, a Weronika myli się przy pisaniu i syczy:
- Ale rwetes! Przez to znów zrobiłam błąd!
Wyrywa gwałtownie kartki z maszyny, mnie wraz z kalkami i ciska z rozmachem do odległego kosza, który dzieli z Reginą, bo przy jej biurku brak miejsca.
- Zazdrościsz mi, co? – śmieje się Regina.
- E tam. Złapałaś męża podstępem...
- Ty nawet tyle nie potrafisz. Nikt nie połasi się na podobną poczwarę.
- A ty koczkodan!
W takim momencie koleżanki muszą je mitygować, bo rozjuszone gotowe wydrapać sobie oczy. Weronika kuli się nad maszyną zrozpaczona. „Tu wszystko odległe od filmu” – myśli. –„Przyziemne”. Po chwili dodaje nowe określenie, które niedawno odkryła w słowniku: trywialne! Na szczęście za godzinę koniec pracy.
Najczęściej pomiędzy kłócące się wkracza Ewa, elegancka, wysoka blondynka, zawsze uśmiechnięta. Jej, jak wszyscy mówią, wiedzie się w życiu. Wyszła za inżyniera, mogłaby nie pracować. Tylko gdzie by miała tyle okazji do obnoszenia nowych kreacji i opowiadania o talentach swej jedynaczki?
Siedząca obok niej Mirka, nazywana „Mróweczką”, rzadko wtrąca się do rozmowy. Malutka, cichutka bez ustanku stuka w klawisze, by jak najwięcej zarobić. Wiecznie z mężem na coś tam ciułają. Na mieszkanie, meble, teraz na samochód, choćby najmniejszy. I wyjazd do Bułgarii.
Do zajmującej biurko przy oknie Makońskiej pogwarki i swary koleżanek zdają się nie docierać. Ma dorosłe dzieci, liczy lata do emerytury. Trochę młodsze koleżanki onieśmiela. Popija raz po raz kawę i pisze szybko, a bezbłędnie, nie patrząc w klawisze. W czwartki pości. Zupełnie nic nie je. Dla utrzymania figury. Mimo to się zaokrągla. Panowie mówią, że apetycznie.
Weronika zajmuje tu najodleglejszy kąt od okna. Gdyby nie kłujące jasnością jarzeniówki, niewiele by widziała. Wchodzący za każdym razem uderzają drzwiami o jej biurko, a ona aż podskakuje i spogląda na nich wzrokiem morderczyni. Kiedyś w przypływie złości wbiła w podłogę gwóźdź przytrzymujący drzwi, lecz szybko się wyłamał. Wszyscy zresztą narzekali. Zwłaszcza panowie z okazałymi brzuchami, jakie tu nazywają zadatkami na dyrektora. Z biedą przeciskali się przez zwężone przejście. Weronika dała w końcu za wygraną. Zaciskała tylko zęby.
Najgorsze było przekonanie, że cały stukot maszyn gromadzi się w jej kącie, jakby to ją bezustannie uderzano po głowie. Otumaniona wpychała w uszy watę, owiązywała głowę chustką, ale wtedy – nie słysząc, co mówią koleżanki – miała wrażenie, że się z niej naigrywają. Wczoraj podawały sobie cukierki, śmiały się. Na szczęście Ewa podeszła z torebką i do niej.
Weronika przybyła do biura ostatnia. Dwa lata temu przyjechała zaopiekować się chorą ciocią i, zachwycona bliskością kina, po jej śmierci została. Pracę znalazła w biurze projektów, gdzie ciocia kiedyś pracowała jako sekretarka samego dyrektora. Dyrektor już inny, ale biuro się rozrasta i jest coraz więcej do przepisywania. Chwilowo wciśnięto jej biurko w kąt koło drzwi. Zarabia nieźle, więc nie śmie domagać się lepszego miejsca. Najpierw nie miała do tego głowy, bo ciocia podupadała i należało całe popołudnia spędzać u niej w szpitalu. W końcu została sama w obcym mieście.
Do rodziców jeździ nieczęsto. Tam brat króluje. Małomiasteczkowy przystojniak. Ma już drugą żonę. Młodszą, ładniejszą. Kobiety tracą dla niego głowy. Ten bawidamek w domu przemienia się w ponurego egoistę. Potrafi dogryźć, że aż w pięty pójdzie. „Przecież to żart” – tłumaczą rodzice, kiedy – nazwana, ni z tego ni z owego, czarną baryłą - zaczyna płakać. Zaśmiewają się z każdego jego słowa. Kraśnieją kiedy on przychodzi. Na wyścigi spełniają każde jego żądanie. A wymagania ma niewąskie. Jak każdy rozpieszczony bęcwałek. Uszczęśliwia ich nimi. Zwykle brakuje mu parę groszy na jakiś ciemny interes. Za każdym razem wpychają mu ukradkiem na odchodne zwitek banknotów. Nie kryją, że jego bardziej kochają. Wprost bałwochwalczo. Cóż, urodziwych los hojniej darzy. Wszystko takim sprzyja i pląsają sobie przez życie zadowoleni.
Tylko jej żal narasta. Nienawidzi ich wszystkich! Nie! Nienawidzić matkę byłby grzech? Spaliłaby się w piekle! Ale piekło jest w niej. Spopiela w samotne wieczory. A brat pewnie nie ma wyrzutów sumienia. Nawet piekła się nie boi.
Panowie, przynoszący materiały do przepisania na maszynie, zwykle wręczają je Ewie. Uśmiechają się przy tym, wdzięczą, błaznują. Wobec Makońskiej tak by nie śmieli. Ewa natomiast promienieje, ale odsyła ich sprawiedliwie do koleżanek. Przed Weroniką stają z ociąganiem i podsuwają kartki w milczeniu. Rzadko przymilają się o pośpiech. Ich też nienawidzi!
W skrytości próbuje upodobnić się do dziewczyn z ekranu. Niestety nos ma za wielki, cerę żółtawą, włosy, jak badyle. Może oczy są ładne, wielkie, lecz trochę wyłupiaste. Nadaremno szuka wskazówek w kobiecych czasopismach, co wieczór kręci włosy na wałki, nakłada więcej pudru, maluje powieki błękitem. Wszystko nadaremno. Na ulicy, w biurze, przemyka wśród niewidzących spojrzeń.
Wreszcie odkryła, że jak nastroszy włosy nad czołem, nos przestaje się uwydatniać. Pełna nadziei kupuje sukienkę w maki. Do niej korale. Duże, czerwone. Zamiast do kina biegnie do fryzjera.
Rano z lustra spojrzało na nią nastroszone ptaszysko z zakrzywionym nosem, jak dziób drapieżnika. Omal nie zapłakała. Pociesza się, że to światło od okna zniekształca. Zwierciadło w łazience pochlebniejsze. Wyrusza do biura pełna oczekiwań.
Skupione nad maszynami koleżanki stukają już z pośpiechem w klawiatury. Nagle w monotonną siekaninę uderzeń wdziera się chrypliwy śpiew Reginy, zmieniającej kartki: „Ten jest mój kawałek podłooogiii...”
- Cicho! - wrzeszczy Weronika. Nie cierpi tego przeboju. Wyczuwa w nim przytyk do swego ciasnego kąta za drzwiami, które nieustannie uderzają w jej biurko.
Regina odwraca się do niej flegmatycznie:
- Patrzcie jakie korale ma nasza Weronika! Niczym rzodkiewy. Z pewnością skusi jakiegoś faceta! Oczywiście głodnego! Bo przez żołądek do serca. Przestanie wówczas żądlić...
Weronice, trwającej jeszcze w uroczystym oczekiwaniu na odmianę losu w efekcie dzisiejszych upiększeń, po tych słowach ciemnieje jej w oczach. Czuje, że zaraz tryśnie jej z policzków krew. Już widzi plamy na sukni. Chwyta linijkę i rzuca się z wściekłością na Reginę. Nic nie widzi. Oczy jej oślepia mgła.
Kiedy Regina zdołała wydukać z płaczem wobec komisji, co powiedziała o koralach Weroniki, żołądku, sercu i żądleniu, tej wyrwało się zdławione westchnienie:
- Wszystko i tak daremne!
Przerażona swym mimowolnym wyznaniem zacisnęła usta dłonią. Tak, przegrała już wszystko. Ręka bezsilnie opadła niżej. Jest ciężka od ogromnego ciężaru, jaki tkwi w jej piersiach. Ciężaru, który ją zaraz zabije! Chce tylko osłonić wstydliwie swoje śmieszne korale przed drwiącymi spojrzeniami... i zrywa je. Sypią się wkoło czerwonymi kulkami. Stukają o podłogę.
Wszyscy rzucają się je zbierać. Korpała na klęczkach nazgarniał ich najwięcej. Pochylona nisko Makońska zauważyła kilka pod biurkiem. Wygrzebuje je Drążek. Ewa szpera linijką pod szafą. Wsypują korale w dłonie zażenowanej Weroniki. Ta opuszcza głowę jeszcze niżej. Siedzi, jak sparaliżowana, a oni wokół pochyleni, przykucnięci, na klęczkach dalej szukają.
Rzucają przy tym propozycje przeniesienia hali maszyn do dwóch pokoi i to większych. Trzeba rozluźnić zatłoczenie. I wyciszyć hałas tylu maszyn. Można wydzielić każde stanowisko ażurowymi półkami i bluszczem. To zmniejszy nerwowe napięcie.
Weronikę dławi radość. W tak urządzonych pokojach byłoby jak na filmie! Już nie czuje się brzydactwem ani sekutnicą, bo ci ważniacy, ta groźna komisja dyscyplinarna, zbierają na klęczkach jej głupie, pretensjonalne, korale, a ona siedzi nad nimi niby królowa. Wzruszona pochyla się obok nich. Czuje się lekko, jakby czegoś jej ubyło. Jakiś ciężar z jej piersi znikł. Palącego żalu i nienawiści, jakie w sobie nosiła. Zmieniło się niewiele, a jakby wszystko.
Korale pozbierane. Chyba w komplecie. Ostatnie podaje lękliwie Regina. Wstają powoli z klęczek. Panowie dyskretnie otrzepują kolana spodni. Panie wygładzają spódnice. Weronika ma chęć ich wszystkich ucałować. Gładzi spoconą dłonią maki na sukience.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Krystyna Habrat · dnia 19.09.2011 18:27 · Czytań: 856 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 12
Inne artykuły tego autora: