Wiedziała, że tu przyjdzie. I chciała zobaczyć jego reakcję - także to nad czym nie panował, a co wyspecjalizowane oczy kobiety dostrzegały od razu. Merimna lubiła mieć wszystko w zasięgu ręki, a najlepiej pod kontrolą. Najlepiej własną, choć z reguły poczucie kontroli ze strony pana Sorena również ją uspokajało. Tutaj jednak go nie było i nie wydawał się być zainteresowany tym faktem. Obecnie również i jej osobą, miała więc pełną wolność w działaniu.
Zgodnie z przewidywaniami - pan Sator nadchodził. Patrzył w dół, zamyślony, układający zapewne swoje kwestie. Prostą, jednokolorową szatę w odcieniu niemal czarnego fioletu, zamienił na tradycyjną w tym miejscu ceremonialną. Zawsze lubiła patrzeć na te ich odświętne stroje, przeznaczone do oficjalnych spotkań i najwyższej magii, z drobnymi, misternymi haftami i wykonane z drogich tkanin. Klasycznie, bezpretensjonalnie piękne. Nie inaczej prezentował się pan Sator, w swoim ulubionym kolorze, za to z ciemnymi wzorami sigili zamiast kwiatów na całej szacie i z okalającym ramiona srebrzysto-lawendowym wyłogiem w formie pelerynki. Tu już kwiaty były, jak wymagała etykieta. Drobniutkie i zimowe.
Oczy Merimny zauważały każdy detal, odruchowo zazdroszcząc magowi tego "artefaktu". Może i chcieli traktować ją jak kobietę, ale próby strojenia się spełzały na niczym przy każdorazowej wizycie u krawca. Miała nie rozpraszać.
Z bliska dostrzegała zacięty wyraz twarzy maga. Proste szarpnięcie za klamkę, jakby drzwi do świątyni były jednymi z wielu, jakby przechodził z pokoju do pokoju. Byłoby to do niego podobne - ale nie trzasnął.
***
Sator skłonił się lekko. I spojrzał w górę. Monumentalna geoda porastała całą ścianę skały, na której wznosił się zamek, kończąc się gdzieś wysoko, dużo wyżej niż Sator sięgał wzrokiem. Sufit bezsprzecznie istniał i był ponad nim, jednak ostatnie kryształy formacji zacierały się w opadającej w tych rejonach mgle, jakby z drobin kurzu czy światła. Dawno przestał chcieć zrozumieć to zjawisko. Byli od tego inni. W tym momencie miał tylko psi obowiązek porozmawiać z cmentarzyskiem dusz, które od wieków zapełniały Kryształ. Byli silniejsi niż cokolwiek na tym padole, kilkoro znał nawet za życia. Będąc jednym tworem zmieniliby koleje świata, a co dopiero w tak wielkim skupieniu jak to. Dziękował prawom losu, że we wszystkich fundacjach i świątyniach, kimkolwiek się stawali - ścianą kryształów, przejrzystym drzewem czy nieruchomym wodospadem - zawsze uwięzieni byli w jednym i tym samym miejscu. Nierozerwalnie i na wieczność.
Miał zacząć? Nie chcieli czasem spytać go o coś?
Nie czekali długo. Kryształ rozjarzył się cały odrobinę silniej i miejscowo zadźwięczał. Szklany dźwięk. I za nim głos. Młody. I znajomy.
- Nie będziesz tak z nami rozmawiał. Zdejmij z siebie magię.
- Proszę?
- Szata.
Ach, tak. Ukłuło go to, ale nie dość mocno. Skrzywił się lekko i odwrócił na pięcie, kierując się do drzwi.
- Jak sobie życzysz, wrócę w czymś normalnym.
Otworzył drzwi, ale napotkał opór, gdy tylko zbliżył dłoń do otwartego przejścia. Przesunął po niewidzialnej tafli.
- Więzisz mnie? - spytał, jednak bez oskarżenia. Zwykłe pytanie.
- Jak widać - zwykła odpowiedź. - Zdejmij szatę.
Zamknął drzwi, nie odwracając się.
- Ładnie mnie tak bez wstępu rozbierać? - zaśmiał się cicho, zachowując ton pełen szacunku.
Było mu to zupełnie nie w smak, ale w tym pomieszczeniu nie należało się sprzeciwiać Kryształom. Uwięzienie nie było najgorszym, co mogło go spotkać. Rozpiął klamrę peleryny i po odczepieniu w wewnętrznej części, złożył ją na ziemi. Wciąż tyłem do geody rozpinał haftki stroju, by powoli wysunąć się z szaty, zsuwając ją po ramionach do tyłu. Biała, spodnia szata podobna do wierzchniej ale dużo luźniejsza i o kopertowym założeniu materiału pozbawiona była magicznych dodatków. W niej mógł zostać bez wątpienia.
- Wyrzuć za drzwi.
Miał ochotę zakląć lub zaprotestować, ale ugryzł się w język.
Otworzył drzwi po raz drugi i łapiąc obie części stroju za brzeg dotknął niewidzialnej ściany. Materiał przesunął się poza, jego palce uderzyły w przejrzysty mur. Upuścił.
Szelest. Merimna podeszła, zwabiona wyraźnym poruszeniem przy drzwiach. Pan Sator nie wyglądał na kogoś, kto chciałby się tłumaczyć.
- Chodź tu, popilnujesz - machnął dłonią na zwinięte jedwabie. - Nie składaj, nie ruszaj, nie dotykaj. Jeśli chociażby je tkniesz, niezależnie od opinii twojego mistrza, utnę ci obie dłonie.
Nie wyglądał też na kogoś, kto by żartował.
Ametystowe oczy zatrzymały się na Merimnie, ale ona patrzyła niżej. Od obojczyka, zachodząc na dolne partie szyi i dalej w dół przynajmniej do piersi, na ciele pana Satora wypisane były i wyrysowane czy wyryte atramentowe, czarnofioletowe partie znaków. Diagramy magiczne, słowa, wersety, pojedyncze rysunki, drobne litery, skomplikowane sigile - pokrywały go po przeguby i zapewne też po kostki, do których opadała prosta, tradycyjna szata spodnia. Nic dziwnego, że chodził pozakrywany od stóp do sztywnego, stójkowego kołnierza, z rękawami obejmującymi ciasno krańce przedramion.
- Zrozumiałaś?
- Tak, proszę pana - odparła odruchowo.
Przez moment przebiegła jej myśl czy pan Soren ma podobne znaki, ale nie było możliwości sprawdzić. Nie było plotek żeby miał, mówiono tylko o niewygojonej do końca bliźnie na piersi - ale brak serca tłumaczyłby ją doskonale.
Trzask drzwi poderwał Merimnę, wybudzając ją z myśli.
Kryształy zamigotały.
- Wstążka.
***
Merimna podeszła do szaty, przypominając sobie słowa maga. Nie dotykać. Oglądać nie zakazał. Lawendowa podszewka pelerynki była wyraźnie przepikowana. W zwiniętym materiale odznaczały się załamania od zawartości kwadracików. Powszywane amulety, z pewnością podobne do tych, które nosił w warkoczu. Sigile prezentowały się okazale i choć nie umiała rozszyfrować prawie nic, widziała już takie. Ochrony. Albo inne rzeczy nie tylko reprezentacyjne. Szata pana Sorena pozbawiona była tych wszystkich udogodnień, podobnie jak i sam archont nie miał zewnętrznych oznak używania magii. Przynajmniej w widocznej części ciała i ubioru. Spojrzała pod światło i coś ciemnego, w odcieniu identycznym z odcieniem materiału rzuciło się jej w oczy. Włos. Niedługi, z pewnością niewypleciony z warkocza - ale bezsprzecznie satorowy, bo nikt inny nie miał naturalnego fioletu. Musiał go sobie wyrwać przy zakładaniu szaty albo przeplataniu wstążki przed samym wyjściem. Na identycznym kolorze, jaśniejszym niż zwykle, pominął ten detal.
Długie paznokcie Merimny powoli powędrowały nad materiał. Nie dotknąć szaty. Nie poruszyć. Złapała skrawek w końcówki płytek starając się nie upuścić łupu. Powoli przeniosła go na podłogę i ujęła całymi palcami. Nie palił, nie był zatruty, nie urywał rąk. Wyczułaby zagrożenie, ten instynkt wspierany był jej magią. Włos może i był martwy, ale bezsprzecznie należał do pana Satora.
Lubiła być kobietą, z oczami dość zwinnymi by dostrzec zdobycz i dłońmi dość sprawnymi, by móc ją wydobyć zewsząd. Lubiła też być zawsze w centrum zdarzeń, bo prezenty od losu trafiały się przyjemnie często. Ten jednak nie był ostatecznie dla niej - prezent należało dostarczyć.
***
- Proszę - położyła włos na stoliku. - Jest neutralny.
Nie musiała tłumaczyć czyj, wyraźny ciemnośliwkowy odcień mówił sam za siebie. Nie otrzymała też pytania skąd go ma, ani czy Sator wie tudzież się zorientował. Soren miał już wyrobione zdanie o jej umiejętnościach. Nie przewidywał żadnych niedociągnięć czy naruszeń, zwłaszcza jeśli "proszę" wypowiadano było tym ukrywającym dumę tonem. Nie miał też zamiaru okazywać jakiejś własnej dumy z jej zachowania czy wyraźnej aprobaty. Sama już zaaprobowała to w wystarczającym stopniu. Zresztą na roztrząsaniu tej sprawy spędziłaby pewnie dzień.
- Dziękuję - powiedział naturalnie, patrząc na przyniesiony obiekt. - Dobra robota.
Wyjął z pobliskiej szuflady jedną z poziomo ułożonych długich fiolek i po zamknięciu włosa, schował całość do kieszeni.
- Zrobię z niego użytek.
Nie wiedział jeszcze jaki, ale prezent otwierał mu przyszłość. Do czasu przydatności fragmentu Satora, on miał czas się dowiedzieć. Było multum możliwości. I z pewnością któraś z nich spodobałaby mu się szczególnie.
Wyciągnął dłoń znanym gestem i gdy dziewczyna wyciągnęła swoją, poczuła znajome ciepło. Tak to się odbywało, z nimi wszystkimi. Dwukrotne lekkie uderzenie o własną pierś, wysunięcie dłoni, przyjemne ciepło w dłoni odbiorcy i sam odbiór - dłoń przybliżona do serca. Tradycyjny magowski ryt podziękowania i błogosławieństwa. Na tradycyjnie bezpieczną odległość.
Merimna zawsze zastanawiała się jak działa to u pana Sorena. Serca bezsprzecznie nie miał. Ale ciepło na dłoni i w piersi, choć było tylko przejawem tradycji, przeskakiwało naturalnie i niezrozumiale, być może czerpiąc z zupełnie innych rzeczy niż ludzkie skojarzenia. I w magii lubiła to najbardziej.
Odchodząc, zastanawiała się nad jego reakcją - podziękował, ale bez wyraźnej radości. Nie, żeby oczekiwała czegoś bardziej konkretnego. Ale poczucie niedosytu zostało. Być może nie wszystko zrobiła doskonale. Lubił prostotę wykonania, brak niepotrzebnych, zbędnych słów, za które uważał połowę z tego co mówiła, nie dając jej tego wyraźnie odczuć. Jednorazowe "wystarczy" jednak wystarczyło jej na długo w tej kwestii. Być może był to kolejny chybiony prezent i powinna ograniczyć się do uśmiechów i bezgranicznego zaufania.
Archont włożył fiolkę do kredensu, obok innych, podpisując ją wyraźnie językiem, którego nie znał tu nikt. Esencja wielkiego maga Satora, pogromcy i bohatera, którym zdecydowanie nie był. Mógł powierzchownie nazwać go nieostrożnym, ale nikt na tak wysokim stanowisku jak oni do nieostrożności by się nie posunął. Kosztowała zazwyczaj życie. Zresztą, jakoś tu dotarli.
Patrząc na łup odniesiony tak niezasłużenie na wrogu, którym z pewnością miał Sator się stać, Soren myślał o Merimnie. Czy tego chciał? Prezent bez wątpienia trafiony, ale czy powinien oczekiwać go od dziecka?
Miała swoje instynkty, wybierała to, co on wybrałby sam. Decydowała o sobie i bez wątpienia stawała się silnym magiem, w tempie jakie narzucił jej, by nie marnować potencjału. Na to nie mógł sobie pozwolić pod żadnym pretekstem. Jednak wyrachowanie i precyzja, z jaką z pewnością obliczyła wykonanie swoich planów, wcale nie napawało go radością. Nie wychowywał drugiego archonta Sorena. Nie tworzył kolejnego maga zdolnego rozsadzić kraj od środka. Miał mieć swój eksperyment, coś naturalnego, żeby nie rzec ludzkiego. O prostych relacjach i zachowaniach. Obiekt zamknięty w fiolce był bez wątpienia sukcesem Merimny. W miarę rozwoju rozmyślań, stawał się jego porażką.
***
- Jej za drzwi nie wyrzucę - powiedział Sator stanowczo.
Spodziewali się tego chyba.
- Więc zdejmij i połóż przy drzwiach.
Rozplatanie warkocza zajęło chwilę i wcale nie należało do przyjemnych rzeczy. Poczucie własnych włosów opadających na ramiona podobnie. Pozbawiony ochron, w samej szacie spodniej czuł się nagi. A mówiącemu właśnie fragmentowi Kryształów o to chyba chodziło. Ten stan był odpowiednim, by móc go przesłuchiwać. Możliwie daleko posunięta bezbronność i uwięzienie. Niewygoda. Niepokój niezależny od psychiki. Brzmiało znajomo.
- Skórę chyba mogę zatrzymać? - spytał z lekkim, ale wyraźnie zarysowanym przekąsem.
Nie odarli go z magii do końca, jednak bez dodatków zewnętrznych nic niemal mu to nie dawało.
- Możesz - ton był poważny, nie do śmiechu.
"Gra wstępna się skończyła" - pomyślał i miał w tym rację. Bez zbędnych przejść, Kryształy rozdźwięczały się i ten sam wciąż głos, przemieszany z innymi, zaczął zadawać mu pytania.
- Czy pozwoliłeś umrzeć kolejnym mistrzom, wykorzystując ich moce, by podtrzymać swoją magię?
Cisza.
- Czy zabiłeś ich, by zostać jedynym obrońcą i bohaterem?
Cisza.
- Czy wykorzystałeś wojenny zamęt, by zabić na baszcie mistrza Asafa?
Cisza.
- Czy zabiłeś Freya?
- Nie - odpowiedział.
- Czy zamordowałeś swojego ucznia Saruela?
Cisza.
- Czy mogąc uratować zamek działałeś na jego szkodę?
Cisza.
Kamienie zamigotały, jakby wzburzone. Duchy najwyraźniej tłoczyły się w walce o prawo głosu, tak zawsze to sobie wyobrażał. Jasny, dziwnie szklany dźwięk, jakby uderzenia nożem o napełnioną wodą szklankę czy pocieranie kieliszków, wzmógł się, gdy świątynia ponownie przemówiła.
- Sate!
Tylko jedna osoba tak go nazywała, po dziecinnemu. Zadziwiające, że już tu trafiła. Ciekawe czy sama...
- Nie chcesz z nami rozmawiać?!
- Nie.
- To po co tu przyszedłeś?!
- Żeby uniknąć wezwania, ewentualnie ściągnięcia mnie tu siłą. Nie potrzebuję hańby. I może też z ciekawości, co dziś od ciebie usłyszę. Jeśli to wszystko, chciałbym już iść.
W opinii wszystkich uczniów i gości Kryształy zachowywały się, a przynajmniej powinny się zachowywać, jak samomianowane bóstwa. Z biegiem czasu Sator jednak dokładnie widział, jak ludzkie - i to bez sensu ludzkie - potrafiły być, zwłaszcza wobec tych, których za życia znały.
Odwrócił się i ruszył do drzwi.
Wściekłe "Sate!" kazało mu się zatrzymać. Nie odwrócił się jednak. Niemal widział tę czerwoną od złości twarz.
- Masz znaleźć Freya!
- Nie wiem, gdzie jest.
- To się dowiesz. Ostatni widział go Saruel.
- Saruel nie żyje - mimowolne drgnięcie bólu zagrało w jego głosie. Sam już nie wiedział czy to aktorstwo czy rzeczywisty żal.
- Więc go wskrzesisz.
Co za proste stwierdzenie. Pstryknie palcami i wskrzesi. Ale nie mógł udawać, że nie umie. Własnych uczniów miał w pełnej kontroli.
- Czy to wszystko? - powiedział, starając się nie okazać żadnych emocji. Irytujące, prawda?
- Pokłoń się - powiedział Kryształ zimno, z wyraźną złością. Cała geoda, owiana u szczytu jakby drobinkami srebrnego kurzu, świeciła się nieziemskim blaskiem i wciąż budziło to w Satorze jakiś pierwotny zachwyt. Miał nadzieję, że nie jest to widoczne.
Nie potrzebował problemów i kłopotów z jeszcze jednego powodu, zwłaszcza jak długo był w tej sali, pozbawiony do reszty swoich amuletów. Skóra nie chroniłaby go dostatecznie dobrze choćby przed próbami zaduszenia. W grę nie wchodziło nic co mogli odebrać osobiście.
Odwrócił się twarzą do Kryształów, po czym bez słowa ukląkł na ziemi, kładąc na niej ręce złączone czubkami palców, dotknął czołem podłogi, podniósł się, jeszcze raz skłonił w pół, niziutko jak w pierwszej młodości, wyprostował i wyszedł. Wszystko w jednym płynnym ruchu. Robił to tysiące razy. Miał to już we krwi. I poza chyba Pierwszym Primogenem, Kryształ był jedyną istotą, przed którą robił to przez wszystkie czasy z niezmienną, niezachwianą łatwością.
***
Zamknąwszy drzwi, Sator popatrzył na kobietę, dopiero teraz dostrzegając ją wyraźniej niż w przelocie. Ile też mogła mieć lat? Ciało wskazywało na dwadzieścia kilka, zachowanie na tyleż samo czy niewiele więcej. Mogła być jeszcze uczniem, jak pomyślał w pierwszej chwili, może nawet niewybudzonym. Zdolna jakaś?
Maskotka, kochanka, pseudocórka? Uśmiechnął się do siebie widząc primogena, Mechaliela czy Sorena w roli dzielnego posiadacza tej istoty. Instynkt tacierzyński objawiony u któregokolwiek z nich sam w sobie był śmieszny. Na kochankę to nie wyglądało, z przeciętną urodą i szaro-grantową szatą zapiętą pod samą szyję. Należał więc przyjąć dowolną z innych wersji. Wszystkie w sumie byłe takie same.
- Skończyłaś się już na mnie patrzyć? - spytał z łagodną wyższością.
Był świadom swojej swoistości i tego, że przyciąga wzrok. Same oczy z reguły wystarczały, by rozmówca zastygł na moment, a co dopiero gdy próbował rozczytać choćby fragmencik z rytów pokrywających jego ciało.
Wziął z podłogi swoją szatę, starając się nie zrobić tego zbyt gwałtownie. Włosy rozsypały mu się po ramionach, na nie też patrzyła z rozszerzonymi oczami. Odpowiedział spojrzeniem na spojrzenie. Wyglądała na wydelikaconą i ktokolwiek się nią zajmował, chyba ostatnio ją głodził. Raczej nie miała tu życia.
- Dłonie - powiedział cicho.
Zrobiła to odruchowo posłusznie. Czyli własność Sorena albo Mechaliela. Zabawne było, że primogena nikt w tym domu nie słuchał. Po ostatnich roszadach personalnych ostał się on jako bufor między pozostałymi dwoma, żeby nie wybili się w walce o dominację. Utrata kolejnego maga zabiłaby ten dom, a może i kraj.
Złapał spojrzenie dziewczyny i położył na jej dłoniach wstążkę, przytrzymując drobne palce wygięte w dół, żeby nawet nie pomyślała o schwyceniu materiału. Dwa spośród amuletów zatrzymały się dokładnie na wnętrzach dłoni. Mimowolny tik przeszył jej bark, ale trwało to chwilę.
- Ruszałaś moją szatę? - spytał.
- Nie.
Klejnociki we wnętrzach amuletów rozjarzyły się białym blaskiem. Mina dziewczyny pozostała niezmiennie kamienna i nie mógł ocenić czy to tylko strach, czy to, że cały czas prześwietlał ją wzrokiem.
- Twoje szczęście - szepnął, na co odpowiedziało mu cichutkie westchnienie ulgi. - I twojego pana też.
Puścił ręce Merimny i zabrał wstążkę, starając się nie szarpnąć jej amuletami po palcach zbyt gwałtownym ruchem.
Nie była Saruelem, przyzwyczajonym do zdecydowanych zachowań.
Uśmiechnął się możliwie miło do tego żałosnego okazu, pamiętając dobrze za co nie lubi żadnego z przewidywanych właścicieli i odszedł korytarzem, jak szybko się dało.
Długie, szerokie pasma, nierozdzielone do końca z rozplecionego warkocza, spadały luźno na plecy maga w rzadkim widoku. Merimna wiedziała, że go zapamięta, skojarzenie nasunęło się samo. Trzy ciemnośliwkowe faliste nibywęże miały wryć się w jej umysł wraz z plątaniną łuskowych wzorów. Ten obraz miał się już nie powtórzyć. Ale nawet w tak naturalnej perspektywie pan Sator nie wydał się jej choć odrobinę bardziej ludzki.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mariamagdalena · dnia 20.10.2011 08:18 · Czytań: 645 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 18
Inne artykuły tego autora: