jeśli ktoś chce, to daję konteksty, ale można spokojnie czytać bez tego:
Link
Link
Link
--------------------
trzecia część tryptyku Kadosz - Światło Taboru - Malchut
dla Theodora, mojego brata
Hariel czuł podobno każdy upadek, jakby sam był rozdzierany rozłamem. Sandalfon uznawał to za ciekawą koncepcję, nie miał jednak wyrobionego zdania na ten temat. Nie był też dość bezczelny, by spytać o coś tak intymnego. Mógł jednak stwierdzić, że to dość prawdopodobne, w porównaniu z tym, czego doświadczał on sam.
Od kiedy Pan polubił ludzi, wszyscy polubili ich równie mocno i naturalnie.
Sandalfonowi jednak nie przewróciło to naturalnego porządku rzeczy. Bycie archaniołem materii wreszcie zaczynało mieć swoje zalety. Zawsze wiedział, że jest kochany, niezależnie od tego, co mówili inni w różnych dziejowych momentach. Jako ostatni - jak Ewa, był stworzony doskonałym i jako taki wyniesiony do swojej godności. Nawet jeśli materia, którą władał, początkowo przyprawiała wszystkich o skrępowane pomruki, bo co też anioł - niematerialny i nieorganiczny - mógł o niej wiedzieć. Jak mógł mieć z nią cokolwiek wspólnego? Jak mógł tego pragnąć?
Jako najmłodszy ukochał Najmłodszą, co szybko zostało wykorzystane przez Poranną Gwiazdę.
Jako najmłodszy ukochał jej Młodszego Syna, co dało równie opłakane skutki.
Szybko więc przestał zwracać uwagę na ludzi - najmłodszych - ostatnie stworzenia Pana, choć robił to wbrew sobie. Samotność, na którą nieoficjalnie skazany był dotąd jako nieczysty - wbrew wszelkim niebiańskim standardom - postarał się przekuć w jedno z najlepszych doświadczeń istnienia. Nie mając przy sobie innych, zawsze miał Jednego - i w Niego pozostawał wpatrzony. Szybko uznano go za anioła modlitwy.
Zawsze też wiedział, czyim jest bratem, szczególnym i jedynym. Jaśniejące światłem oblicze Metatrona patronowało kolejnym chmurnym dniom, promieniując niebiańskim ciepłem najbliższego z Pańskich stworzeń.
Byli nierozłączni, komplementarni na zasadzie przeciwieństw, nieupadłych jednak a pozostających w boskiej harmonii. Sandalfon wiedział, że jego własne światło jest tylko odbiciem Metatrona. Wiedział też jednak, że promienie jego brata, wypełniające niebiańskie pałace, są jego wyłączną zasługą.
Od kiedy stał się człowiekiem, wszyscy, którzy nie wpadli na to wcześniej, jak Rafał, polubili bycie ludzkim.
Wielki przewrót Wcielenia nie dotknął Sandalfona w żaden z oczekiwanych sposobów. Stworzenie sobie ciała czy przybranie materialnej postaci nie sprawiało mu kłopotu, ani tez nie wydawało mu się ważne czy konieczne. Został stworzony aniołem i jak długo Pan sam utrzymywał go w tej nieorganicznej formie, Sandalfonowi do reszty to odpowiadało. Wszyscy za to zaczęli nagle go szczególnie szanować - i poza ogólną miłością przenikającą glorie - archanioł czuł na sobie wyraźnie setki miłujących spojrzeń, bliźniaczych z tymi, które otaczały Metatrona. Hymny na temat ich dwoistości, która miała wyrażać nowy modus vivendi podzielonych dotąd światów, wydały mu się niezwykle miłe, a uhonorowanie nimi - niezasłużone i onieśmielające. Był jednak wciąż tylko jednym z aniołów i świadomość, dla Kogo rzeczywiście biegną chwały, napawała go delikatną radością, że może przydać się do czegoś takiego - zupełnie nieoczekiwanie.
Zupełnie nieoczekiwanie Metatron zstąpił na ziemię. Naśladownictwo Pana, czy tylko przejaw mocy - Sandalfon nie miał pojęcia, co nim kierowało. Czuł jednak wyraźnie, jak naturalną więzią brat ciągnie go w dół, do siebie samego. Powoli zaczynał rozumieć , co się działo, jak bardzo role się odwróciły. I że ten stan, który odczuwali obaj - przez ludzi nazywany był bólem.
"Równie piękny jak ludzie"
W pierwszej chwili Sandalfon poczuł się starszym bratem. Odpowiedzialnym za Metatrona, nawet jeśli nie chciał odpowiadać za jego stan. Tym razem to on był oświetlającym, nie oświetlanym. A światło zmieniło się w materię. Ścięgna, kości i skóra, miękkie fale kręconych włosów, ich ciężar, zapach i smak - wszystko to było Sandalfonem. Dopiero teraz widział jak materialny był, pomimo swojej natury, i jak wiele brat mógł przeciągnąć na swoją stronę. Nie jęknął nawet, nie skarżył się. Po eonach przebywania w świetle Metatrona, w jedynym szczególnym cieple jego rozświetlonego uśmiechu, archanioł sefiry Malchut mógł wreszcie choć po części spłacać swój wieczny dług. Byli jednym, jednym aniołem rozdzielonym na dwa bieguny. Jak ludzcy bliźniacy - jedną dusza w dwóch miejscach. Niepowtarzalnie wśród aniołów. Dlatego przelewanie się w drugiego nie było dla Sandalfona niczym trudnym czy niewykonalnym. Metatron, w nieświadomości chyba, czerpał z niego z ogromną łatwością istoty starszej i wiele potężniejszej. Wystarczało się nie bronić. Wystarczało z każdą kropelką materii dawać mu swoją miłość. Jak Pan, kochać.
"Dawno Go u mnie nie było..."
Światło Metatrona nie promieniowało w górę. Ale coraz mniej było do oświetlania. Puste części, pozostałości po miejscach które zajmowała przejrzysta powłoka Sandalfona zalewały się momentalnie Światłością Pana, zacierając wszelkie granice anielskiego istnienia. Lub jego braku.
Brakowało mu światła, tego którego blaskiem - odbitym - lecz przecież własnym, promieniował przez całe swoje istnienie. Archanioł kurczył się i malał, ukryty głęboko wśród świateł Chwały. Jednak nie w Niej, jak niegdyś w Metatronie. Bardzo wyraźnie nie w Niej. Kolejne drobinki esencji spadały w dół jak w niebotycznej klepsydrze. Oczy archanioła modlitwy zmrużone z bólu wpatrywały się w Nieustającą Światłość.
Wstyd, coś niezrozumiałego - nie słyszeć tego głosu, którym rozbrzmiewały Niebiosa.
Wszyscy wiedzieli, że Sandalfon, wielki archanioł materii, od czasów Wcielenia dostąpił czegoś szczególnego. Tak jak Pan przemieniał materię za swoich ziemskich czasów, Sandalfon odbijał ten stan w niebiosach. Hymny otaczały go nieustannie, gdy pochłaniało go Światło, gdy Jasność mieszała się z istotą anioła. Cóż za zjednoczenie. Nikt z nich nie miał szans na coś takiego, tym bardziej podziwiali postępujący proces. Archanioł jaśniał coraz bardziej Wiekuistym Światłem, ledwo mogli go dostrzec pośród ogarniających niebo promieni. Rozumieli jasno, co miało miejsce na ich oczach - Sandalfon stawał się Chwałą Pana.
- A mnie nie wzywasz? - szepnęła Metatron w stronę cyborium ukrytego w złocie i rozświetleniu ołtarza.
Oczy Sandalfona, zmrużone lekko, pozostawały wpatrzone w jeden punkt. Ten sam, nieogarniony punkt, w który wpatrywał się jego brat. Patrzeć w jednym kierunku, podobno to na ziemi nazywano miłością.
Musiała być równie piękna, dla Pana, musiała wytrzymać.
Sandalfon uśmiechał się łagodnie wpatrzony w Światło, cieszył się że ma jeszcze oczy, którymi może je zobaczyć. Drobinka po drobince, archanioł modlitwy wiedział, że o to właśnie chodziło. Pozostać tu, dla Metatrona. Zbudować go, idealnego, bo opartego na miłości brata.
Drobinka po drobince, gloria za glorią, nieskończoność przesiewała się w ziemski czas, jak nieustannie szemrzący komboskion.
Sandalfon uśmiechał się łagodnie. Przestawał istnieć. Rozpadał się. Ludzie powiedzieliby, że umierał.
Epilog
który się nie wydarzył
Link