Księżyc jasnym światłem malował na płótnie nocy obraz płynącej zakolami rzeki, wypełniającej stromy, ale szeroki wąwóz. Na jednym z jego brzegów, tuż nad urwiskiem, jakby wykuty w skale, stał na podobieństwo czuwającego wartownika Zamek. Podzielony na trzy kondygnacje, jarzył się blaskiem ognisk wartowniczych i nielicznych, rozświetlonych okien. W jednej z komnat na górnym poziomie warowni, gdzie mieściły się sypialnie wielmożnych państwa oraz służby im bliskiej, siedział na pięknym fotelu miejscowy Wesołek. Zamyślony, bezwiednie bawiąc się swoim błazeńskim berłem z wyrzeźbioną pokraczną i szyderczą głową, spoglądał na płomienie w kominku, trzaskające ciepło i migotliwie. Kolorowy strój, w którym zwykł prezentować się przed wielmożami leżał na łóżku, obok niego spoczywała ośla czapka z trzema rogami. Na twarzy mężczyzny próżno było szukać charakterystycznego uśmiechu, którego maskę zdjął podobnie jak szatę. Nie miał powodów do radości, był wprawdzie błaznem i jako taki zawsze mógł więcej niż inni. Dziś jednak, zabawiając wielmożnego pana, właściciela gościnnej dla niego warowni, pozwolił sobie na kilka niewybrednych dowcipów dotyczących jego nowej oblubienicy, która, wedle wszelkich podań, miała być osobą niezwykle mało wyrozumiałą, jeśli chodzi o jej własną osobę. Wesołek nie mógł znaleźć dla siebie usprawiedliwienia, już dawno nauczył się, że jeśli idzie o rozśmieszanie – nie ma znaczenia co jest naprawdę śmieszne, tylko to, kto żartów słucha. Zwłaszcza, jeśli dotyczą one osób posiadających jakiekolwiek silne argumenty, pokroju władzy tudzież solidnej drewnianej pałki.
Ponure rozmyślania przerwało pukanie do drzwi. Gdy tylko rozbrzmiało pierwsze uderzenie, Wesołek zmartwiał. Gość nie czekał na zaproszenie i śmiało wszedł do komnaty. Przed błaznem ukazał się osobiście powód jego trosk i frasunków. Piękna, czarnowłosa kobieta, ubrana mimo późnej pory w suknię balową, sprezentowaną niedawno przez wielmożnego Pana na Zamku. W jednym ręku trzymała świecę oświetlającą drogę po mrocznych korytarzach, w drugiej zaś niosła puchar, który z uśmiechem postawiła na dębowym stoliku. Wytworny mebel oddzielał kobietę od Wesołka. Błazen miał wieloletnie doświadczenie dworskie i doskonale wiedział co się wydarzy, mimo to z bierną obojętnością i aprobatą skazańca podniósł pięknie rzeźbiony, srebrny kielich i, nachyliwszy nad nim głowę, powąchał uważnie. Oprócz intensywnego i słodkiego zapachu miodu do jego nozdrzy dobiegła także delikatna nutka goryczy, którą bezbłędnie zidentyfikował jako tojad.
Faworyta zbliżyła się do Błazna, trzymając przed sobą świecę, i z okrutnym uśmiechem zajęła miejsce w fotelu naprzeciwko. Chciała widzieć, jak staje się Panią życia i śmierci, wymierzając karę człowiekowi, który dopuścił się jej obrazy. Miał czelność zakpić nie tylko z jej wyglądu, ale i pochodzenia, a co więcej, zasugerować, że oto Ona, oblubienica samego Pana na Zamku jest osobą z natury tchórzliwą i godną pożałowania. Błazen, spoglądający ze smutkiem na siedzącą naprzeciwko niego piękną postać o łagodnych rysach twarzy, myślał o tym, jak ogromny drzemie w niej strach. Przerażający, chwytający bezlitośnie za gardło i dławiący spokój ducha. Jak potężny musi być to niepokój, skoro jedynym nań lekarstwem pozostaje zniszczenie. Zrobiło mu się żal tej tchórzliwej osoby, upojonej fikcyjną władzą, mogącą zniknąć w każdej chwili. Cieszył się również, że nie będzie musiał oglądać jej rządów na Zamku, wiedział bowiem, iż jest tylko figurą, której upadek rozpocznie lawinę podobnych.
Zajrzał więc Wesołek w śliczne, brązowe oczy swego długowłosego i powabnego kata, chcąc przeniknąć jego myśli, dostrzec bitwę wątpliwości lub też zniewolone sumienie. Nie zobaczył jednak ani pyłu unoszącego się nad polem walki, ani wron krążących nad więzieniem. Z oczu tych wyglądało jedynie oczekiwanie.
Wesołek podniósł puchar do ust i w momencie, gdy miał już przechylić czarę, spojrzał raz jeszcze na Faworytę, którą dziś proroczo i z rubasznym śmiechem nazwał karpacką wiedźmą. Sprawiał wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, z ust jego zamiast słów popłynął jednak oddech, mocne dmuchnięcie, które rozwiało chybocący się płomień stojącej na stole świecy. Gdy ogień zgasł, srebrny puchar wypadł z bezwładnych rąk Błazna i potoczył się po kamiennej posadzce komnaty.
Miesięczny blask nieprzerwanie oświetlał wąwóz i zbocza pobliskich gór, na których spętane chłodem i mrokiem nocy, spały gałęzie tojadu.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Smutny Czlowiek · dnia 11.12.2011 19:41 · Czytań: 2254 · Średnia ocena: 5 · Komentarzy: 7
Inne artykuły tego autora: