Siedemdziesięcioletnia Georgine Sanseigne malowała swój ostatni obraz. Promienie zakradające się do pokoju przez zasłonięte wpół okno oświetlały białą twarz młodego mężczyzny, którego Georgine usiłowała namalować od ponad miesiąca. To dzieło miało być zwieńczeniem całej jej twórczości, całego życia. Ów mężczyzna był jego ważniejszym elementem, toteż codziennie poświęcała mu kilka godzin, pieszcząc jego białą cerę cienkim pędzlem.
- Skąd mam wiedzieć, co czujesz? – pytała go. Mężczyzna milczał.
Tego dnia, gdy już wydawało jej się, że jego błękitne oczy nabierają wyrazu, z transu wyrwał ją przeszywający dzwonek do drzwi. Podwójnie przeszywający, biorąc pod uwagę fakt, że emerytura powinna była przyjść dopiero szesnastego.
Był poniedziałek, trzeciego grudnia dziewięćdziesiątego roku.
- Dzień dobry – przywitała listonosza z serdecznym uśmiechem.
- Przepraszam, że panią nachodzę – zaczął od razu tłumaczyć się młody listonosz, inny niż ten, który co miesiąc przynosił pannie Sanseigne kopertę z należną emeryturą. – Jakieś porządki na poczcie. Zalega trochę tych starych listów, wie pani, odsyłanych bez adresu zwrotnego. Więc kazali nam dostarczyć je jeszcze raz. No i tak się składa, że mam tu trochę – tu pomachał plikiem związanych kopert – korespondencji z lat czterdziestych. La Rue Verte 12, mieszkanie 7. Ale takiego tu nie ma. Pani jest ostatnie.
- Hmm – mruknęła zaintrygowana Georgine, bacznie obserwując ruchy warg młodego listonosza.
- A czy mieszkał tu ktoś o nazwisku – chłopak zmrużył oczy, próbując odszyfrować pochyłe pismo sprzed pięćdziesięciu lat – Anabelle… Gignac?
- Nikt taki tu nie mieszkał. Ale mogę popytać.
Jednak to nazwisko coś jej mówiło.
- Może pani – zgodził się listonosz, nadal przyglądając się nazwisku adresata. – A co mi tam, takiego numeru i tak tu nie ma. – Wręczył jej stosik pożółkłych i zakurzonych kopert.
Mademoiselle Anabelle Gignac
La Rue Verte 12 / 7
Lyon, France
Przyglądała się uważnie tym kilku słowom nakreślonym charakterystycznym, pochyłym pismem na sztywnej kopercie. Jakby znała je, z najodleglejszych wspomnień, które od dawna spoczywały nietykane w najodleglejszych zakątkach umysłu.
- Oho! Widzę, że dobrze trafiłem! – stwierdził zadowolony z wykonania zadania listonosz, widząc skupioną twarz panny Sanseigne. – W imieniu Poczty Francuskiej najmocniej przepraszam za… eee… dość znaczące opóźnienie.
I odszedł, zostawiając Georgine wpatrującą się tępo w pochyłe pismo Xaviera Gignac.
20 maja 1940
Chere Anabelle,
gdy mieliśmy po kilka, góra kilkanaście lat, rodzice zabierali nas na wieś do dziadków. Potrafiliśmy siedzieć na drzewie godzinami, wymyślając kolejne historie o tym, jak okazaliśmy się jedynymi ocalałymi po katastrofie, która spustoszyła świat.
Teraz wiem, że ja jej nie przeżyję. Jestem tam, gdzie jej epicentrum. Siedzę teraz, w prawdzie pod drzewem, ale czuję się jak owego wrześniowego dnia, gdy kilka godzn spędziliśmy na starej jabłoni, wgryzając się w jej dojrzałe, czerwone owoce. Siedzę tu i wiem, że nie mogę wejść wyżej, by schronić się przed śmiertelną falą, jakiej wówczas się obawialiśmy. Choć to też jest fala. Fala nienawiści do drugiego człowieka.
Czekamy na nią cierpliwie. Mało kto mówi cokolwiek. Siedzimy w milczeniu, czekając na rzeź. Mamy karabiny. Mamy zabijać. Oczywiście tych, którzy sami czekają na rzeź. Tych, którzy mają zabijać nas.
Drzewa powinny być zielone, polany obsypane kolorowymi gwiazdkami, ale jest szaro. Gorzej niż na fotografii, bo nawet one są bardziej kolorowe. To wszystko naprawdę jest… martwe. Martwe gałęzie i pnie, liście przywiędłe, jakby przeczuwały nadchodzące niebezpieczeństwo. W powietrzu narasta niepokój, napędzany myślami przestraszonych żołnierzy, takich jak ja. Boimy się, wszyscy tak samo.
Jutro będziemy już w Verdun, może uda mi się znaleźć jakąś skrzynkę.
Xavier
Georgine siedziała na podłodze, roztrzęsiona, jak w momencie, gdy dowiedziała się, że zaczyna się wojna. Choć nie wiedziała wtedy do końca, czym wojna tak naprawdę jest, słowa takie jak „Niemcy”, „front”, „Hitler” wywoływały w jej brzuchu nieprzyjemny ucisk, którego nie była w stanie się pozbyć tak naprawdę do samego jej zakończenia – choć i po nim, jakiś czas, odczuwała nutkę niepokoju, wyglądając co ranka przez okno i widząc spustoszone ulice miasta, które w dzieciństwie tak bardzo tętniło życiem.
Pamiętała Xaviera Gignac. To dziwne, bo właśnie zdała sobie sprawę, ile osób, które znała przed rozpoczęciem wojny, zniknęło w trakcie jej trwania. I że wtedy tego nie zauważała. To normalne – ludzie byli, nagle znikali. Mało kto zwracał uwagę. Człowiek żył własnym strachem.
Przypomniała sobie również małą Anabelle. Młodszą siostrę Xaviera, którą zazwyczaj widziała tylko z daleka. Nie wiedzieć czemu, zawsze znikała. Xavier mówił, że to nieśmiałość nie pozwala jej wyjść na światło dzienne, że boi się świata. Sąsiedzi mieli swoje własne teorie.
- Upośledzona jakaś, mówię wam.
- Nie zdziwiłabym się, jakby ta cała Stephanie Gignac znęcała się nad swoim biednym dzieckiem.
- A może trzyma ją pod kluczem, bo mała widziała, jak Stephenie puszcza się z tym Hiszpanem spod czwórki?
- Szmaci się, to ma.
Georgine siedziała w miejscu przez dłuższą chwilę, próbując sobie przypomnieć, co podziało się z rodziną Gignac. Pamiętała jedynie ową wiosnę, gdy spędzała z Xavierem całe dnie. A potem zniknął, obiecując oczywiście, że będzie pisał.
Nigdy nie napisał.
Prychnęła pod nosem, uświadamiając sobie, jak ulotne są słowa. A może to zazdrość? Kilka listów adresowanych do Anabelle, nie do Georgine. Żadnego słowa do przyjaciółki z dziecięcych lat. Stos listów do siostry, którą sam ukrywał.
Chwilę później zdała sobie sprawę z wypowiedzianych w myślach słów. Mentalnie splunęła.
Siedzieli na szarych, kamiennych schodach. Naprzeciwko siebie – jasnowłosy, młody mężczyzna opierał się o żelazną barierkę, a piękna dziewczyna o warkoczu sięgającym za łopatki - pod ścianą, białą od niedawno położonego tynku. Oboje zdawali sobie sprawę, że tej nocy widzą się po raz ostatni.
- Gigi, o czym myślisz? – spytał młodzieniec.
Georgine, o naturze naiwnej marzycielki, myślała o przyszłości. Myślała o tym, gdzie, z kim i jak będzie wyglądała. Często, wbrew własnemu rozsądkowi, widziała w niej Xaviera – tego samego, który siedział teraz przed nią, patrząc w jej, z jakiegoś powodu smutne, oczy. Zastanawiała się, ilu lat dożyje – i czy w ogóle doczeka się końca wojny. Bała się, choć nie wiedziała jeszcze, czego. Wkrótce miała się dowiedzieć.
- O tym, że nie chcę, żebyś wyjeżdżał – odpowiedziała, poniekąd zgodnie z prawdą.
- Ja też nie chcę. Będę pisał – obiecał od razu. – Ale proszę… zaopiekuj się Anabelle. Zostanie zupełnie sama.
Georgine przytaknęła, nie chcąc drążyć tematu. Rozmowa o ucieczce Stephenie Gignac z Hiszpanem spod czwórki byłaby tak samo niezręczna dla obu rozmówców.
- Lubi siedzieć na strychu. Poniekąd urządziła sobie tam własne mieszkanko…
Siedzieli tak do rana, godziny siódmej, gdy Xavier zarzucił na plecy spakowany wcześniej sac à dos i zniknął, wsiadłszy do ciemnozielonej furgonetki.
- On nigdy nie napisał. A ja nie zaopiekowałam się Anabelle – stwierdziła, czując jak wstyd rozsadza jej czaszkę.
Nie było czasu. Każdy poranek był darem, dzień oczekiwaniem na wieści od Xaviera, a wieczory kończyły się niespodziewanie szybko, przy kubku lub czterech gorącej herbaty, mającej za zadanie ukoić nerwy.
Z czasem poranek i dzień również zamieniły się w noc, a imię Xaviera odpłynęło w najdalsze zakątki umysłu, by wyjrzeć na światło dzienne pięćdziesiąt lat później.
- Może wciąż tam jest? – rzuciła zupełnie luźną myśl i nie zastanawiając się ani chwili dłużej wyszła z mieszkania, kierując się na strych po tych samych, szarych schodach, na których kiedyś siedziała razem z Xavierem.
Próbowała pchnąć drzwi, ale te ani drgnęły. Na wyschniętym drewnie dostrzegła ledwie widoczną siódemkę, wyrytą przez kogoś wiele lat temu. Mimowolnie wzruszyła się. Wsunęła plik listów przez szparę pod drzwiami i wróciła do mieszkania, gdzie w milczeniu osunęła się na stary fotel, pozwalając łzom spłynąć po policzkach.
- Gigi, co będziesz robić, jak dorośniesz? – spytał jasnowłosy chłopiec, siadając na schodach obok swojej koleżanki.
- Zamieszkam w dużej kamienicy, koniecznie z balkonem i żelazną balustradą.
Georgine Sanseigne zasnęła na fotelu w swoim ciasnym mieszkanku, w którym pięćdziesiąt lat temu postanowiła zamknąć swoje życie.
Następny dzień był jak każdy. Słońce świeciło niżej, a Georgine była bliżej śmierci o kolejne dwadzieścia cztery godziny. Promienie wkradały się do mieszkania przez szczeliny w zasłonach oświetlając białą twarz mężczyzny z obrazu.
Na wycieraczce leżał stosik listów, dokładnie taki sam, jaki wczoraj wsunęła na strych. Zaintrygowana podniosła koperty.
Mademoiselle Georgine Sanseigne
La Rue Verte 12 / 6
Lyon, France
10 czerwca 1940
Ma belle Gigi,
gdy dostaniesz ten list, będę zbyt daleko, by móc spotkać się po raz ostatni, lecz nie na tyle, bym przestał o Tobie myśleć. Nie ma takiej odległości, która by nas rozdzieliła. Serce zostawiłem w Lyonie.
Jutro umrę. Będę czekał na schodach do nieba.
Ton Xavier
To był dzień, kiedy twarz mężczyzny z obrazu zyskała na wyrazie, a w jego oczach zatańczyły dwie ciężkie łzy tęsknoty.