Szczyty gór, zasłonięte kotarą burzowych obłoków, pozostawały niewidoczne. To miejsce, objęte, nałożonym przez pierwotny porządek świata, zakazem, było jak magiczny zamek, strzeżony przez zawistnych władców. Ich dziedziny obejmowały zagłębne przepaście, wrące wściekłością chłodu strumienie i majestatyczne warownie skał. Skrzące się igiełkami słońca, opadające z wysokich grani języki lodu i śniegu stanowiły złudną zachętę, wabiły niczym wygodne i szerokie trakty, bezpiecznie prowadzące wprost na wierchy.
Wędrowiec patrzył uważnie na kłębiące się brudno-stalowe chmury, zazdrośnie przysłaniające skaliste wierzchołki Tatr. Pogoda w dolinie była słoneczna i wietrzna. Mężczyzna zapiął ciemny surdut, skrywając pod nim czarną kamizelkę oraz białą koszulę. Do kieszeni beżowych spodni schował gładki kamień, który podniósł sprzed lśniących, wysokich, skórzanych butów. Poprawił materiałowy kaszkiet z przypiętym doń kwiatem wrzosu. Zaciskając dłonie na znalezionym po drodze sękatym kiju, którym podpierał się i badał szlak, odwrócił wzrok od budzących grozę szczytów i spojrzał na wąską ścieżynkę prowadzącą ku tajemnicom górskich ostępów. Wziąwszy głęboki oddech zimnego i rześkiego powietrza, ruszył przed siebie. Ku lasom, halom i graniom - na szczyt.
Wiatr wzmagał się. Piechur z coraz większym trudem stawiał kolejne kroki. Przed sobą widział ciemną i gęstą od zieleni ścianę drzew. Ścieżka nie omijała boru, rozkołysanego w powietrznych potokach magicznego oddechu gór. Mężczyzna zagłębił się w zieloną świątynię, która niczym katedra rozwinęła przed nim swe podwoje i wpuściła do, wypełnionego mistycznym tchnieniem natury, wnętrza. Minąwszy portyk, inkrustowany ostrzami szpilek i snycerskimi płaskorzeźbami kory, znalazł się w otoczonej iglastymi kolumnami nawie. Próżno wodził obojętnym wzrokiem po wnętrzu górskiego kościoła, tatrzańskiej cerkwi i leśnej synagogi zarazem. W tej pradawnej, przedpogańskiej świątyni nie widać było ołtarza. Świszczący podmuch wiatru próbował powalić niewiernego, zmusić go do klęknięcia, przejścia tej drogi w pokorze i poniżeniu. Wędrowiec przytrzymał ręką czapkę i z zawziętością spojrzał przed siebie. Błyszczące, stalowe oczy wyrażały upór połączony z rezygnacją i spokojem. Nie podejmował wyzwania, nie walczył z wichrem. Traktował go jako zaplanowany akt wędrówki. Najważniejszy był szczyt, powoli, z każdym krokiem, wyłaniający się zza ostatnich drzew.
Potężny wicher smagał go bezlitośnie biczem gniewu i ostrzeżenia. Skryte za chmurami szczyty gór, niczym poszukiwany ołtarz, majaczyły się na krańcu leśnych naw. Drzewa kołysały się coraz gwałtowniej, jakby w ekstatycznej modlitwie wielbiły Władcę Tatr. Odprawiały rytuał ku czci tego, który zsyła pędzący z wierchów, przez halę, wpadający w doliny i siejący wir, halny wiatr. Mur obłoków, napęczniałych od złości i drzemiącego w nich, wyrywającego się na powierzchnię, wściekłego deszczu, posłuszny władcy, począł przesuwać się po niebieskim suficie świata, osłaniając walczący wiatr od ciepłych promieni słońca, które gdzieś ponad ową furią natury jaśniały spokojne i niezmienne.
Wędrowiec nie poddawał się. Powoli, krok po kroku przełamywał szaleńczy szturm wichru. Zdawał się nie dostrzegać ukrytej groźby zawartej w szumie rozkołysanych drzew, które niczym fale zdławionego sztormem morza coraz gwałtowniej traciły swój przyrodzony spokój, zatracając się w obrzędowym tańcu. Był już blisko wyjścia z lasu, jednak z każdym jego ruchem wiatr zdawał się przybierać na sile, tak jakby mityczny Król Tatr, siedzący na tronie Garłucha, zirytowany wytrwałym wędrowcem, z rosnącą zazdrością bronił swej siedziby.
Mężczyzna dotarł wreszcie na skraj pradawnej świątyni, gdzie zatrzymał się spoglądając na całkowicie już zachmurzone niebo. Poczuł na sobie lodowaty podmuch wichru, który, jakby prowokując, zerwał mu z głowy czapkę z przyczepionym doń wrzosem. I zamiatając nakryciem głowy ponad czubkami drzew, posłał je w dolinę. Rozwiane włosy otoczyły twarz wędrowca, zasłaniając bezlitosne i beznamiętne spojrzenie, którym obdarzał grozę zbliżającej się do niego burzy. Liczył się szczyt, marsz i trud jaki należy ponieść, przerażenie, które trzeba pokonać. Ważna była tylko radość, kielich satysfakcji czekający u tronu Władcy Tatr.
Tymczasem wicher posłał w dół swój halny oddech, pędzący i wyjący upiornym śmiechem. Jego niewidoczne, zbudowane z podmuchów, ramiona przeleciały niby błyskawice ponad głową wędrowca i owijając się wokół korony jednego z filarów zielonej katedry złamały go z hukiem, dźwięczącym na podobieństwo gromu. Drzewo zakołysało się i z bezwładem końca istnienia runęło w dół, wprost na wpatrzonego w szczyt zdobywcę. Góry zatrzęsły się od triumfalnego śmiechu i wrzasku swojego Władcy. Halny zatańczył w powietrzu.
Przygnieciony przez potężny pień, niedoszły zdobywca spoglądał na ciemny mur granitowych obłoków, oddzielający go od celu. W jego gasnącym duchu tliła się nadzieja, że może teraz, choćby na czas spojrzenia, wicher otworzy bramę słońcu i pozwoli oświetlić szczyt. Tymczasem z kamiennego jakby sklepienia poczęły odłączać się czyste kwiaty śniegu. Przysypując wędrowca, zamknęły w białej, puchowej trumnie jego otwarte, pełne żalu, niewidzące już, oczy.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Smutny Czlowiek · dnia 23.12.2011 09:15 · Czytań: 2836 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 20
Inne artykuły tego autora: