"Uroki banicji"
Pamiętam z jakim podnieceniem mówili o wyjeździe...Pamiętam oczy rozświetlone nadzieją na lepsze życie... Stanowili żywy pomnik siły, jaką dysponuje wiara. Pewni, że los się do nich w końcu uśmiechnie, z dziecinną ufnością karmiący się wizją raju, jeszcze przed podróżą łyknęli spory haust szczęścia, które dopiero miało nadejść. A nadejść przecież musiało- Oto wybierali się do Anglii, gdzie godną egzystencję zapewnia sumienna praca a człowiek może w końcu być człowiekiem...Nic tylko pozazdrościć pewności siebie. Gdyby jeszcze spod maski skrzętnie pielęgnowanego optymizmu nie wyzierał żal... Zdawali sobie sprawę, że wraz z początkiem nowego, przyjdzie pożegnać stare. W pogoni za groszem opuszczali coś, czego nie można kupić za żadne, okupione choćby najszlachetniejszym potem pieniądze. W każdym zakątku świata żyje wielu wspaniałych ludzi, ale bez względu na swoją dobroć, wrażliwość czy oddanie, nie zastąpią nam rodziny...Czy istnieje lekarstwo na ból duszy? Pewnie nie. Istnieje za to alkohol, który pomaga o tym bólu zapomnieć. Trudno się dziwić, że oni nie zapomnieli o alkoholu...
Idźmy jednak naprzód. Koniec końców zmiany wymagają wyrzeczeń. Dwóch kolejnych Polaków spakowało plecaki, ucałowało najbliższych i wyruszyło na spotkanie dobrobytu...
Minęło siedem miesięcy. Jest środek lipca. Pozbawione litości słońce wyciska strugi potu. Nawet schroniony w cieniu ogrodowej altany mam ochotę wstać i demonstracyjnie pogrozić pięścią bezchmurnemu niebu. Krzyśka to nie rusza. Rozwalony na fotelu, z butelką zimnego piwa w ręku, wodzi wokół siebie roziskrzonymi oczami szczęśliwego dziecka- Trzydziestoletniego, poważnego, ale w tym miejscu i w tym momencie właśnie dziecka. Zachwyca go dosłownie wszystko; delikatny powiew wiatru, radosny świergot ptaków, skąpane w popołudniowym skwarze źdźbła trawy. Delektuje się każdą porcją wdychanego powietrza...Delektuje się Polską...Znam go i wiem, że to czas wynurzeń. Nie muszę długo czekać- Jego oczy zachodzą mgłą, zaczyna mówić...
Mieliśmy fart. W każdym razie nie wylądowaliśmy na bruku, a to już sukces. Czy masz pojęcie jak niewielu naszych może tak powiedzieć? Rzucają się na ten kraj, niczym piranie na strzęp mięsa. Większość zna zaledwie kilka słów po angielsku. Ale nic to- Przecież łakną szmalu, nie studiów lingwistycznych. Myślą, że sam fakt ich obecności zmaterializuje tysiące ofert pracy. Przemierzają sklepy, puby, restauracje...Zaglądają wszędzie, gdzie dostrzegą choćby cień szansy na kasę. Odprawiani tu i tam, zdziwieni pasmem kolejnych niepowodzeń, z dnia na dzień coraz bardziej obniżają standard swoich oczekiwań...I...I powoli przychodzi zrozumienie- Nikt nie chce rozmawiać na migi, nikt nie chce zgadywać ich myśli. Wykute na blachę "J'm looking for a job" okazuje się nie wystarczać. Czyżby się pomylili? Czy nie są drapieżnymi zdobywcami?...Czy aby pirania nie przeobraziła się w ćmę, a mięso w dwustuwatową żarówkę?
I najciekawsze- Nawet teraz, gdy czar prysł i błąkają się po angielskich dworcach, gdy skończyły się pieniądze i najczęściej odwiedzanym miejscem jest socjalna jadłodajnia... Nawet teraz nie chcą wracać do ojczyzny. Mit szklanych domów żyje na przekór twardej i smutnej rzeczywistości. Snują się po miastach, na podobieństwo duchów uwięzieni między dwoma światami- Już nie tam, ale jeszcze nie TU. Ciągle hołubią tę iskierkę nadziei, że może jutro, może pojutrze, może za tydzień...
Ale wróćmy do nas. Wylądowaliśmy w Ipswich. Takie średniej wielkości miasto sto kilometrów od Londynu. Jak już wspomniałem, wiatry zawiały pomyślnie. Chciałbym powiedzieć, że to zasługa dobrego angielskiego, a nie siedzącego tam od roku kumpla i jego kontaktów w miejscowym pośredniaku...Zresztą mniejsza z tym. Ważne, że po czterech dniach dostaliśmy pracę w fabryce mebli- Kraina snów przyjęła nas z otwartymi rękami i pięcioma funtami na godzinę...Na tym jej gościnność się kończy...Nie chodzi o to, że narzekam. Naprawdę nie sposób porównać tamtejszych warunków z tym, co proponuje Polska. Nawet pracując za minimalną stawkę nie ma problemu z utrzymaniem. Możesz się co najwyżej zastanowić, czy w danym miesiącu spasować i odłożyć 300 papierów, czy też pójść w tan i zaoszczędzić 150. Boli mnie co innego...To, że jestem inżynierem, nikogo nie wzrusza. Ba, właściwie szkodzi! Anglicy odbierają moje wykształcenie jako osobistą urazę, bezczelność i Bóg wie co jeszcze. To nie do pomyślenia, żeby jakiś Polaczek wymachiwał papierkiem, prosił o podwyżkę, czy próbował wspinaczki po szczeblach zakładowej hierarchii. Wszyscy są święcie przekonani, że przyjechałem z grajdołka dolnego, w którym ludzie przez pół życia polują na mamuty, by drugą połowę spędzić na wielkim żarciu i błogim pierdzeniu w róg jaskini. Jestem tylko tanim frajerem, którego można tolerować, dopóki pamięta, gdzie jego miejsce. "Daj spokój. Nie męcz się. Głupi Polak to zrobi"- To chyba najczęściej powtarzane zdania w robocie...
Po cholerę się uczyłem? Co mam po tych wszystkich latach ślęczenia nad książką? W Polsce nie chcą specjalistów od ochrony środowiska; widocznie wszystko z nim w porządku. W Anglii za to znajdziesz wiele popieprzonych środowisk, które nie przepadają za polskim specjalistą...Gdziekolwiek zdradzę swoje pochodzenie, w mgnieniu oka tracę na atrakcyjności, wyłapuję dziesiątki pogardliwych spojrzeń, a w myślach klaruje się niezwykle wyraźny komunikat: "Lepiej stąd spadać"...Nie twierdzę, że to typowo angielska cecha. Z pewnością są inni, ale ci chyba nie zwykli chadzać po dzielnicach przemysłowych...
Mieszkamy w piątkę w dwupokojowym mieszkaniu. Trochę ciasno, ale taniej- W tym układzie każdy z nas wykłada na czynsz około pięćdziesięciu funtów tygodniowo. Ja, Kamil, wspomniany wyżej kumpel od pośredniaka, skretyniały skinhead spod Skierniewic i Stefan- zmęczony życiem inżynier budownictwa, który próbuje znaleźć głębszy sens w pakowaniu kurczaków. Jak widać sami Polacy- jakoś raźniej pośród naszych. Za dnia praca, w nocy picie. W pracy jak to w pracy, ale to drugie...Na początek wspomnienia; opowieści o tym, co się robiło przed wyjazdem. Później najnowsze wiadomości z kraju- Czyjaś siostra zdecydowała się wyjść za mąż, czyjś ojciec musiał uśpić ukochanego psa, czyjaś żona poinformowała, że ta sąsiadka z dołu to wredna jędza...Im więcej alkoholu, tym mniej wspomnień. Teraz do głosu dochodzą narzekania, pretensje, a w końcu pełne nienawiści obelgi ciskane pod adresem polskich polityków- "To te skurwysyny nas tu wysłały. Pogrzebali nas jeszcze za życia odbierając dom, rodzinę i resztki godności"- Wrzeszczy z trudem łapiący oddech Stefan- "Bodaj szlag trafił tych wszystkich pierdolonych złodziei!". Nasz budowlaniec wygłasza podobną uwagę właściwie codziennie. Po niej nieodmiennie zwala się na łóżko, nakrywa głowę poduszką i dopóki nie zaśnie, daje o sobie znać jedynie stłumionym szlochem. Ten nastrój udziela się czasem i Kamilowi. Łapie mnie wtedy w jakimś odosobnionym miejscu, kładzie mi rękę na ramieniu i połykając spływające po twarzy łzy wyrzuca z siebie również doskonale znany, wielokrotnie powtarzany tekst: "Krzychu, znamy się od dziecka, pamiętasz...Jak brat mi jesteś...Krzychu, ty wiesz, że ja nie mam po co wracać. Tam nie przewidzieli dla mnie żadnej przyszłości. Krzychu, trzymajmy się razem. Tylko ciebie tutaj mam..."
Tak więc trzymamy się. Pełni żalu, sfrustrowani, nierzadko traktowani jak śmiecie...Marzymy o cudzie gospodarczym, który pozwoli na powrót do kraju i życie bez lęku o jutrzejszy dzień. Do tego czasu, a nic nie wskazuje by nadeszło to rychło, trzymać się musimy...
Trzy dni później odprowadziłem Krzyśka na dworzec. Kończył się jego tygodniowy urlop, rozpoczynały obowiązki na obczyźnie. Pożegnanie załatwiliśmy serdecznym uściskiem, właściwie bez słowa. Może i lepiej- Czasami nawet "do zobaczenia" wydaje się nie na miejscu. Patrzyłem na odjeżdżający pociąg i liczyłem, ilu kumpli już wyjechało...Przywołałem z pamięci ich stary żart: "Jarek, jeśli przyjdzie ci być tym ostatnim, nie zapomnij zgasić światła". Kiedyś wydawał mi się śmieszniejszy...
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Anthrax · dnia 11.11.2006 15:41 · Czytań: 802 · Średnia ocena: 4 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: