Od rana tańczę z demonami. Można się przyzwyczaić, z czasem to nawet nabiera smaku, który, przy odrobinie swobody, nazwać by można przyjemnym. I chociaż wiem, do czego ten taniec prowadzi, to poddaję mu się. Kto wie, może to ja zwiodę demony, nie one mnie.
Dzień standardowo zaczynam od kawy. Drugiej. Trzeciej. Czwartej. Czy to aby nie przesada? O! W końcu mogę otworzyć powieki. Nędzne śniadanie, ząbki, można wychodzić. Pozostali jeszcze śpią. Nie winię, w końcu jest przed piątą. Może ja też się położę. Moje ciało, a właściwie już nie moje, bo kawy, protestuje. Rób coś! Więc spacer.
Nieświeże powietrze buchnęło mi w twarz, co wydało mi się dziwne, bo po deszczu powietrze zawsze pachnie… ładnie. Wzdycham sam do siebie, patrzę na opar wydobywający się z przemysłowego komina, sterczącego na wprost mnie, i mam nadzieję, że kiedyś coś się w nim popsuje i przestanie tak kopcić. Jasne, przestanie.
Pusta uliczka. Jeden samochód, zawsze tu stoi. Mijam go beznamiętnie. Śmiesznie by było mijać go namiętnie, prawda? Minąwszy automobil, znalazłem się na chodniku ulicy głównej. Taka ona główna, jak całe to miasto. Ciężarówka, ciężarówka. Niech sczeznę, jeśli jadą pięćdziesiąt. Jezdnia, niegdyś z pewnością falująca, dziś zastygła w pół ruchu. Zastanawiam się, kiedy też któraś z tych spokojnych ciężarówek przewróci się na tej asfaltowej fali topiąc jakiegoś biednego przechodnia w kontenerze… Obym to nie był ja. To mało eleganckie, zginąć w taki sposób. Pasy! Są pasy, jest przejście. Trzeba pogłaskać żółtą powierzchnię. Żółta powierzchnia w odpowiedzi na pieszczotę zmienia kolor sygnalizacji i można przejść.
Czyżbym nigdzie nie był w stanie uciec przed tym dylematem? Przecież nie jestem w domu. A problem ten sam. W prawo czy w lewo? Po prawej, betonowy chodnik, ścieżka rowerowa, ohydnie asfaltowa; po lewej drzewa. Znaczy się park, tak? Tak. Zatem w lewo. Byłoby miło, byłoby sympatycznie, byłoby nawet przyjemnie, gdyby nie te… Proszę o długą wiązankę przekleństw w myślach, we własnym zakresie (teraz się okaże, kto jest naprawdę kreatywny!) ... te parszywe wrony! Nie, nie przeszkadza mi krakanie. Ludzie mają prawo gadać, wrony krakać. Idąc tym śladem, nie powinno mi przeszkadzać to, co właśnie utrapieniem dla mnie jest. Bombardowanie. Nie zostałem jeszcze trafiony, jednak znam osoby, które uszczerbku doznały od owych skrzydlatych stworzeń. I za co? Najgorzej, jeśli idzie się dokądś. Mi to nie grozi, może dlatego na mnie nie polują. I dobrze. Na wszelki wypadek udaję, że mnie nie ma i stąpam ostrożnie. Chodnik poznaczony jest śladami ostatnich ataków. Te miejsca omijam. Och, znajomy plac zabaw. Choć nigdy nie bawiłem się tu, uderza mnie fala wspomnień. Przyspieszam kroku. Serce bije szybciej, okłamuję się, że od kawy. Nie zważam już nawet na wrony. Mogłem iść w prawo. Przecinam park, wypadając na kolejną ulicę. Uciekłem? Wpadając na pasy i ocierając się o niezauważony samochód… Tak, przynajmniej na chwilę. Prawo, prawo! Jedzenie, jeszcze zamknięte. Ubrania, śpiące manekiny. Puste warzywne skrzynki, schody, schody, kraty. Wszystko w tle, wszystko nieważne. Oddech powoli się uspokaja, obraz wyostrza, świadomości wciąż brak. Kawa? Idę, pędzę przed siebie wolnym krokiem i oto jestem! Skrzyżowanie. Dopiero dociera do mnie, że wpadłem pod samochód. Trochę po czwartej, na mało uczęszczanej drodze. Dlaczego tam był i wpadł na mnie tak samo (fizyka…) jak ja na niego? Nie myśl! To rozwiązuje też problem skrzyżowania. Lewo, bo tak. Zielono-żółta budka z prasą, małe więzienie z jednym ludzikiem. Patrzy na mnie, zaspany. Po co tam wlazł tak wcześnie? Patrzę na niego odurzony, wielkimi kawowymi oczami. Schował się tam przede mną, dlatego tak siedzi! Warczę na niego, tylko w myślach, niech się boi, i pełen satysfakcji kontynuuję swój narkotyczny spacer. Po kilku chwilach znalazłem się między większymi budynkami, centrum zatem. Sklepy, chodniki, ławeczki. I ja. Pusta scena, bo przedstawienie już skończone, jakieś takie smutne to… Uciekam, ławeczki. Na ogół ociekające miłością zasiadających na nich zakochanych. Teraz puste, smutne. Dobrze im, czemu mam być sam. Nie usiądę! Idę tak, już wracając. Łańcuchy na krawędzi chodnika, nieruchome. Dotknę paluszkiem, niech się kiwają. I kiwają się. Odchodzę zadowolony ze swojego żarciku. Światełka. Nie ma co głaskać. Konsternacja, oczekiwanie, rozpacz. Zielone. Frunę, jestem z drugiej strony. Po lewej cieszący się owad siedzi na dachu sklepu. Do mnie się uśmiecha. Lubi mnie, bo zawsze się tak uśmiecha, kiedy go mijam. Ją… O, tu mieszkają autobusy, naprzeciw owada. Niektóre już się obudziły i toczą się po drodze, każdy w swoją stronę. Przepuszczam je, bo są większe. Zebra. Zwariowałem już? Nie, to tylko kolejne pasiaste przejście. Dlatego przepuszczam. Budynki mieszkalne, nieciekawe. Szkoła. Moloch. Zabawne. Ofiary serwowane każdego dnia, od ósmej rano. Jeszcze poczekasz, mój przyjacielu. Ale już niedługo.
Ulica Molochów, to znaczy, że ostatnia prosta i znów widzę Park Wspomnień. Ciężko iść z zamkniętymi oczami, wpadam na jakiś krzaczek przy chodniku. Znajoma żółta powierzchnia, głaszczę, przymilam się, uległa. Przechodzę, znów czuję smród komina, w którym jednak nic się nie popsuło. Pusta uliczka. Jeden samochód. Zawsze tu stoi. Moje lokum. Wspinam się po schodach, odnajduję swoje drzwi. Śpią. Poczytam…
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
mattmeister · dnia 03.07.2012 08:47 · Czytań: 3171 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: