Poranne słońce jarzyło się jeszcze cokolwiek nieśmiało na bezchmurnym niebie. Jesień, wytrawna malarka, przyozdobiła zbocza wzgórz najpiękniejszymi barwami, kreśląc bajkowy pejzaż zapierający dech w piersiach. Powietrze przesycone było zapachem sosnowego igliwia i zaskakująco świeże, przyjemnie wypełniało płuca. W wysuszonej, zrudziałej trawie szeleściły zwinnie jaszczurki, próbując umknąć przed stopami wędrowców, maszerujących dziarsko wydeptanym szlakiem. Pod wielkimi głazami, które mijali po drodze, czaiło się pewnie mnóstwo tych maleńkich żyjątek, pragnących zakosztować kąpieli słonecznej, zanim na dobre pokryje wszystko grubą warstwą śnieg i trzeba będzie zapaść na dobre kilka miesięcy w odrętwiający sen.
Gdzieś w oddali rozległo się przeciągłe gwizdanie świstaka, który dopiero szykował się do zimy i ostrzegawczymi świstami próbował ostrzec swoich braci przed orłem, szybującym wysoko nad głowami. Potężny ptak jednak upatrzył już sobie ofiarę i z całym impetem runął na ziemię, łapiąc z swoje potężne szpony niewielkiego zająca, któremu nie udało się zbiec do nory. Orzeł zatrzepotał mocno ogromnymi skrzydłami i poszybował gdzieś wysoko ze swoją rozkrzyczaną zdobyczą, której lament zakłócił boleśnie magiczną ciszę tego miejsca. Trzymająca się mocno za ręce para, przystanęła na chwilę, wystraszona nieco całym zamieszaniem. Szybko jednak zorientowali się, że nic im nie grozi i zadzierając głowy do góry łudzili się, że uda im się dostrzec w wysokich skałach gniazdo tego budzącego szacunek powietrznego łowcy. Szybko jednak stracili go z oczu. Tuląc się do siebie, z przyjemnością podziwiali za to niesamowite widoki, roztaczające się przed nimi.
Zmęczeni już nieco długą i ciężką wyprawą usiedli na kamieniach, chcąc złapać oddech i nasycić się otaczającym ich pięknem. Ze szlaku prowadzącego przez Czerwone Wierchy, doskonale widzieli piętrzące się dumnie i wysoko szczyty Tatr, które uświadamiały im dotkliwie o ich własnej maleńkości w ogromnym wszechświecie. Spoglądali w przepastne doliny z nabożnym szacunkiem, szczęśliwi, iż dane im było się tu znaleźć i zobaczyć ten cud, wyrzeźbiony tak misternie przez utalentowaną matkę naturę. Tu wszystko było doskonałe i wspaniale ze sobą zharmonizowane, jakby ktoś celowo zaplanował, że ma cieszyć oko spragnionego wzniosłych przeżyć wędrowca. Wsłuchani w delikatny szum górskiego potoku, wijącego się krętymi zakolami w dolinie, wystawili twarze do słońca, które przyjemnie pieściło ich zarumienione policzki. Chłopak obejmował dziewczynę i przyglądał się jej pięknym rysom, chłonąc zachłannie ten widok, jakby miał jej już nigdy nie ujrzeć. Na jego urodziwej twarzy malowało się strapienie, a w ciemnych oczach czaił się smutek.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz, Jasiu? – Zapytała dziewczyna, wyczuwając instynktownie jego spojrzenie.
–
Fciołby-k ciy jus zawse takom bocyć, Beatko – powiedział, patrząc w jej błękitne oczy z miłością.
– A ja nie chciałabym widzieć smutku w twoich oczach – przemawiała do niego łagodnie. – Przecież wrócisz, prawda?
–
Pewniy, ze siy wrócem – potwierdził, patrząc gdzieś w dal –
ino nie wiym kie...
– Tak przecież będzie najlepiej – próbowała go przekonać. – Nazbierasz na nasze wesele i przyjedziesz, prawda? – Szukała potwierdzenia w jego oczach, które nadal wpatrywały się w przestrzeń.
–
Wolołby-k nika bez tobiy nie jechać – przyznał ponuro nie podnosząc wzroku. –
Nie fcem ciy samyj łostawiać.
– Przecież już o tym rozmawialiśmy – przypomniała mu swoim ciepłym głosem. – Wiesz, że muszę skończyć studia, a ty będziesz miał o wiele więcej możliwości w Ameryce, niż w naszej maleńkiej wiosce.
–
A jak mi siy nie udo? Kielo bedziys na mniy cekać? – Zapytał zatroskany.
– Ile będzie trzeba, Jasiu – zapewniła z miłością. – W Stanach rozwiniesz skrzydła, jak ten orzeł i poszybujesz wysoko ze swoimi skrzypcami. Tam na pewno szybciej ktoś dostrzeże twój wielki talent niż tutaj, gdzie prawie nikt cię nie słyszy i tylko górskie echo odpowiada monotonnie na te piękne dźwięki. Szkoda, żebyś zmarnował swój dar. Zawalcz o swoją przyszłość, a ja w tym czasie zajmę się moją, żeby nam się kiedyś lepiej żyło i aby spełniły się nasze marzenia.
–
Jo jus ino ło tobiy marzem – wyznał chłopak, zaglądając w jej oczy i gładząc policzek dziewczyny.
– Przecież kochasz grać, Jasiu. – Na twarzy Beaty pojawił się nieznaczny uśmiech.
–
Kochom tobiy, moja nomilyjso, a muzyka sama płyniy, kie na ciy patrze – wyszeptał, przybliżając się do niej. –
Nie wiym, cy bedem jesce umioł grać, kie ciy przy mniy nie bedziy.
– Muzykę masz w sercu, Jasiu, a to najwspanialszy dar. Zamknij oczy, a zawsze przy tobie będę – szeptała, dopóki nie zamknął jej ust delikatnym, jak powiew wiatru pocałunkiem.
–
Bedziys ło mniy myśleć? – Zapytał, wpatrując się w bezkresny błękit jej oczu.
– Zawsze – obiecała, tuląc się w jego ramionach.
–
Dlo tobiy by-k syćko zrobiył, moja ukochano – szeptał, składając na ustach dziewczyny czułe pocałunki.
– Lepiej już chodźmy, bo nie dotrzemy do tego schroniska przed zmrokiem – postanowiła przerwać te namiętne chwile.
–
Chyba siy se mnom nie bois? – Zapytał, podnosząc się posłusznie z ziemi i podając rękę swojej ukochanej.
– A czego miałabym się bać? – Uśmiechnęła się do niego.
–
Niedźwiydzia? – Zażartował, rozglądając się dookoła z łobuzerskim uśmiechem.
– O tej porze roku, to chyba ty jesteś tutaj najgroźniejszym niedźwiedziem – odparła nieustraszenie, uśmiechając się przy tym kokieteryjnie.
–
Hań mom gawre, pódziys se mnom? – Wskazał w kierunku szałasów, znajdujących się w jednej z dolin.
– Chyba nie mówisz poważnie? – Przestraszyła się lekko widząc, że zaczyna schodzić w dół. – Myślałam, że przenocujemy w schronisku.
–
Kie siy niedźwiydzia nie bois, to przeciy mozemy kapke zmiynić plany? – Uśmiechał się uwodzicielsko, wyciągając do niej rękę.
– Chyba już całkiem zwariowałeś – zamruczała, ale zdecydowanie ruszyła za nim w dół zbocza, które pokrywała zeschła trawa.
–
Jo ino za tobom tak waryjujym – powiedział zadowolony widząc, że jego plan się udał.
– Robię to tylko dla ciebie, ale jak mnie tu zaatakuje jakaś żmija, to będzie twoja wina – odgrażała się, z obawą wypatrując czyhających w wysokiej trawie niebezpieczeństw, o których przecież tylko słyszała.
–
Jak bedziymy głośno tupać, to syćkiy psiekrwiy pouciykajom i nic nom nie zrobiom – pouczył dziewczynę i sam zaczął podnosić wysoko nogi, odziane w ciężkie buty do górskich wędrówek, które rzeczywiście robiły spory hałas na wysuszonej słońcem ziemi.
Zbocze było dosyć strome, więc w miarę schodzenia, nabierali coraz większej prędkości, aż w końcu, zanosząc się śmiechem i łapiąc za ręce, zbiegli na płaszczyznę, gdzie już nie musieli się niczego obawiać. Dookoła otulały ich majestatyczne szczyty, a w oddali słychać było tylko skrzeczenie ptaków zawieszonych nad ich głowami i wyraźnie głośniejsze pomrukiwanie potoku, który musiał być gdzieś w pobliżu. Podeszli do jednego z opustoszałych już o tej porze roku szałasów, a kiedy chłopakowi udało się turystycznym nożem otworzyć drzwi, weszli do środka, gdzie zostawili swoje plecaki.
–
Musimy nazbiyrać drzewa na łozpołke – zadecydował Jasiek. –
Łognisko nos w nocy łogrzejy i łodstrasy dzikygo źwierza – wyjaśnił, biorąc za rękę Beatę.
– Nabiorę od razu wody, to sobie ugotujemy herbaty ze świerkowych gałązek – wpadła na pomysł dziewczyna i z plecaka wyciągnęła metalową manierkę, którą ze sobą wzięli, tak na wszelki wypadek. – Babcia nam czasem taką parzyła, jak chorowaliśmy w dzieciństwie. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia, że świeże igły świerku zawierają witaminę C, po której przeziębienie szybciej ustępuje.
–
Twoja babka była znanom zielarkom i wiedziała, co jes dobre na syćkiy boleści – zauważył Jasiek.
– Tylko swojego złamanego serca nie umiała wyleczyć – posmutniała Beata.
–
A bo na to, to jus cheba ni ma lykarstwa – westchnął chłopak. –
Kie siy wrócem i łobocem, ze-ś nie cekała, to tys mie ino śmierzć wylycy z tyj boleści.
– Nawet tak nie mów, Jasiu – oburzyła się dziewczyna. – Dałam ci słowo, że poczekam, a pierścionek na palcu będzie mi o tobie stale przypominał – zapewniła. – To ja będę zawiedziona, jeśli nie wrócisz i tam sobie kogoś znajdziesz.
–
Wiys, ze nigdy by-k cegosi takiygo nie zrobiył – popatrzył jej w oczy z powagą. –
Jadem tam ino dlo tobiy i jak uzbiyrom na wesely, to łod razu siy wrócem – obiecał.
Chcąc zdążyć przez zmrokiem, szybko nazbierali suchych patyków na rozpałkę, a Jasiek przytachał w swoich silnych ramionach kilka grubszych, odrobinę zmurszałych pni zapewniając, że będą się dosyć długo palić. Po chwili chłopak sprawnie rozniecił ognisko, a Beata ustawiła naczynie z wodą na płaskim kamieniu, który włożyli pomiędzy palące się drwa. W końcu usiedli przed szałasem na niewielkich pieńkach i wpatrywali się w wesoło tańcujące płomienie, które rozświetlały powoli zapadające w dolinie ciemności. W pobliskim lesie, spowitym teraz całkowicie w mrok, nagle coś zatrzeszczało. Przestraszona dziewczyna chwyciła Jaśka mocno za rękaw.
– Co to było? – Zapytała ściszonym głosem.
–
Barzyj siy bois ludzisk, cy dzikiygo źwierza? – Zapytał ze stoickim spokojem, obejmując ją ramieniem.
– Sama nie wiem, co gorsze... – Beata położyła swoją głowę na ramieniu Jaśka. Wsłuchana w jego miarowy oddech, czuła się bezpiecznie.
–
Jo se tak myślem, ze cheba to ludziska mogom cłekowi wiyncyj dokucyć...
– Zwierzęta przynajmniej nie są złośliwe, prawda? – Popatrzyła na chłopaka.
–
Dzikiy stworzynia majom proste zyciy – stwierdził, zamyślając się głęboko. –
Trza im pojeść i siy kajsik sować przed inksymi, co by ik fciały zjeść. Łod casu do casu siy tys sporujom, coby gatunek nie wyginon, a reśte mogom se gonić ka fcom i nie musom siy frasować, ze majom ino to futro, abo piyrze na sobiy...
– I to jest prawdziwa wolność – potwierdziła dziewczyna, wpatrując się z zachwytem w regularne, męskie rysy Jaśka. – To człowiek zaczął narzucać jakieś dziwaczne prawa i zasady, których nie do końca każdy chciałby przestrzegać. O ile prostsze byłoby nasze życie, gdybyśmy nie musieli ciągle za czymś biegać. Czy nie wystarczyłoby nam błękitne niebo nad głową, szum strumyka opodal i szelest wiatru w gałęziach drzew?
–
I pewnikiem byś fciała jesce w jaskini siedziyć – zażartował lekko rozbawiony tymi rozmyślaniami Jasiek.
– A co by w tym było złego? Gdybyś przy mnie był, nie bałabym się niczego – zapewniła z uśmiechem.
–
Przeciy musiołby-k polować, coby-my mieli co jeść – spostrzegł, przyciągając ją do siebie i całując w policzek. –
Sama byś siy musiała bronić przez dzikim źwierzem, co by ciy fcioł napaść.
– Wzięłabym rozpaloną pochodnię i żaden stwór by się do mnie nie zbliżył – powiedziała odważnie.
–
W zimne noce razem by my siy grzoli – rozmarzył się Jasiek, przyciągając coraz mocniej dziewczynę do siebie.
– A gdybyśmy się pochorowali, robiłabym ziołowe mikstury, jak moja babcia – próbowała nie zwracać uwagi na rozpalone spojrzenia chłopaka. – Tak się przecież kiedyś wszyscy leczyli, prawda?
–
Ej, zyłoby siy jak w raju – szeptał jej do ucha, a gorący oddech Jaśka przyprawiał Beatę o dreszcze.
– Zagrasz mi coś, Jasiu? – Poprosiła wiedząc, że wziął ze sobą skrzypce.
Chłopak poszedł do szałasu, a po chwili usiadł znów obok niej, dzierżąc w dłoniach ukochany instrument, z którym prawie nie rozstawał się od dziecka.
–
Zagrom, aly musis se mnom zaśpiywać – zastrzegł, spoglądając w oczy dziewczynie, która skinęła głową na potwierdzenie i uśmiechnęła się promiennie.
Po chwili rozległy się pierwsze rytmy skrzypiec i chłopak zanucił swoim pięknym głosem:
Uwidziało mi siy, malowane dziywce,
Aly mi jom nie fcom dać!
Dadzom, ci jom, dadzom, jesce łodprowadzom,
Musis kapke pocekać.
Dziywcyno, kochaniy, bez to mojy graniy,
Jo dziś musem w świat jechać!
Bedem haw cekała, tobiy wyziyrała,
Inksego jus nie fcem znać.
Chłopak odłożył skrzypce i porwał na ręce zapłakaną dziewczynę, niosąc ją do szałasu. Zza zamkniętych drzwi słychać było tylko ich miłosne szepty, przerywane od czasu do czasu pohukiwaniem sowy, albo szelestem wysuszonej ściółki leśnej, po której przemykały dzikie zwierzęta w poszukiwaniu pokarmu. Ogień powoli już dogasał, kiedy na polanę wyszło niewielkie stadko saren, które zaczęły leniwie skubać zieloną trawkę, wyłaniającą się spod zeschłych kłosów. Zabłąkany dzik swoim pochrząkiwaniem oznajmiał wszystkim, że w dogasającym żarze często można znaleźć niedojedzone ziemniaki, które były jego przysmakiem. Lisy również podejrzliwie krążyły wokół ożywionej dzisiaj wyraźnie koliby, węsząc ślad ludzi, a co za tym idzie, także obietnicę łatwego posiłku.
Na szczęście jednak, młodzi wędrowcy nie byli aż tak lekkomyślni i niczego nie pozostawili na dworze. Zawiedzione odrobinę zwierzęta, szybko powróciły na swoje dawne szlaki, pozostawiając nie wadzących im ludzi samym sobie, a wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca obudzili się także Jasiek i Beata, nieświadomi zupełnie tego, kto ich w nocy odwiedził. Wtuleni w swoje objęcia i zanurzeni w ciepłym śpiworze, zupełnie nie odczuli porannego chłodu, jakim przywitała ich dolina, pogrążona jeszcze w gęstej mgle. Jasiek z trudem rozpalił ogień, bo wilgoć wżarła się głęboko w poszczerbione drewno i gęsty dym mieszał się z mokrymi oparami, na szczęście nie zdradzając nikomu ich obecności w tym miejscu.
Kiedy udało im się trochę posilić i ogrzać, ugasili ogień, zacierając pieczołowicie wszelkie ślady swojej obecności i niechętnie skierowali się w miejsce, z którego wczoraj przyszli, a ich serca przepełniał ogromny żal, że muszą się rozstać. Takie miało być jednak ich przeznaczenie, więc nie zamierzali dłużej z tym walczyć. Pogodzeni z losem, postanowili stawić czoła przeciwnościom, obiecując sobie, że nie ugną się jak te świerkowe gałęzie pod nawet największym halnym wiatrem i będą piąć się w górę, wyczekując na siebie cierpliwie.