Kolejka na przesłuchanie do nowego talent show wiła się jak pyton po obfitym posiłku.
Matki z dziećmi, dzieci z matkami, młodzi gniewni i starzy niedołężni, faceci z więziennymi tatuażami, a nawet transwestyci - sterczeli w niej absolutnie wszyscy. Niezależnie od stopnia IQ albo wagi posiadanych kompleksów, bez wglądu w kartoteki i bez wertowania teczek, kto żyw nadciągał przed gmach telewizji i trwał na obolałych nogach, ocierając się sąsiad o sąsiada, prawy o lewego.
Ludzi tych dzieliło wiele. Wspólne mieli tylko miny. Nietęgie, bitne, trochę obrażone.
Nic dziwnego, skoro nozdrza dzielnych kolejkowiczów zapoznały się już z każdym możliwym odcieniem zapachu potu. W podobnym towarzystwie nietrudno o spięcia, nerwy czy zawały. Wkurzają drobnostki, banały.
Dla przykładu: ktoś charczał jak popsuta lokomotywa, ktoś inny klął niezgorzej od budowlańca na porannej zmianie – może sam budowlaniec? Jakiś żul przywlekł ze sobą swój rekord dni bez kąpieli w nadziei, że potrafi śpiewać, cycata tancerka go-go wtargnęła przed domorosłego magika uznając, że posiadane atuty ją do tego obligują – setki historii, awantur i przepychanek.
Szybko zawrzało.
Tłum przerodził się w kipiącą, bagnistą masę. Niczym potwór wydawał różne dźwięki i zapachy, pierdział, śmierdział i zapraszał w lepkie łapska każdego, kto tylko pragnął zawalczyć o pięć minut wątpliwej sławy.
- Nadepnąłeś mi na nogę, szczylu! – wywrzaskuje jakiś snob z akordeonem.
- No i na co te nerwy, panie kolego? – trochę ironicznie odpowiada mu matka dzieciaka.
- Zamknąć mordy! – zażegnuje spór walczący o skupienie klaun.
Właśnie, po co komu te nerwy?
Rozdzielono się na dwa obozy. Honoru pierwszego bronili zarówno początkujący, jak i zaawansowani, osobowości lub – osobistości - z pasją oraz talentem. Niezbyt wiele ich wyróżniało – prości z wyglądu, nieciekawi z życiorysów. Nudne czapki, powtarzalne szaliczki i błyszczące trzewiki z jednej hurtowni. Spod pach dyndały im zestawy nut, banja czy inne ukulele. Drżące ręce intonowały jakieś nerwowe, identyczne utwory. Sympatyczna zgraja, acz bez jaja.
Inaczej rzecz się miała z drugą grupką. Tych wyróżniał spokój, ton. Reprezentowali ją pokrzywdzeni przez los, wychowankowie domów dziecka oraz najmłodsi, w tym pakiet blond dzieci o mierzących w serce spojrzeniach, dziewczynki o kręconych loczkach i pyzatych, wyciskających łzy buziach. To na nich czekały najwyższe laury, wyrazy otuchy i słowa uznania.
- Wychowały mnie psy – rzecze na przesłuchaniu gość z raczej niewyjściową facjatą. – A rodzice zginęli w północnym Kongo, gdzieś z dwadzieścia latek temu.
- A te psy? Jakiej rasy? – pyta jegomość z jury.
- Terrier? – zastanawia się zaskoczony gitarzysta. – Czy to ważne?
Nie, to absolutnie nie jest ważne. Nawet narady nie potrzeba. Kamera gościa kupi i nieźle sprzeda. Masz ci, człowieku, bilet do finału!
Raz za razem serca widowni podbija nowy, lepszy to model. Przeplatają się role – niedowidzący, niedosłyszący, renciści, emeryci, każdy z cięższym bagażem doświadczeń, każdy opuszczający wybieg z akompaniamentem coraz donośniejszego aplauzu.
Kto wygra, a kto przegra? Jak tu wybierać, jak to zmierzyć?
Karty rozdano. Rodzice i opiekunowie pokrzywdzonych już zaczęli zacierać ręce, mogli spokojnie przeliczać profity. Popyt na ładunek emocji, który zamierzali sprzedać, zdawał się w końcu dobić do linii mety. Teraz już spić śmietankę i pognać do domu.
Zaczęto gasić światła, zasuwano kurtynę.
Aż pojawił się on.
Mówił o sobie „menadżer”.
- Kto?
- Menadżerem jestem – stwierdził, odbierając plakietkę z numerkiem 4751. – Reprezentuję interes zespołu „Trupadurzy”. Pomagam ze sprzętem, wnoszę, wynoszę, transportem wesprę – wyszczerzył się i natychmiast pomknął do swojego furgonu, aby wyładować z niego tajemnicze, drewniane skrzynie.
Szybciej, szybciej, już na scenę!
Menadżer wkracza wraz z tobołami przed oblicze jury. To zdziwione oniemiało na niespotykany przecież widok: oto mężczyzna kolejno wyjmuje ze swoich kufrów… innych mężczyzn. Jednego, dwóch, trzech ubranych w smokingi starców sadza ostrożnie przy instrumentach.
Pierwszemu trafia się pianino – przycupnął na stołku i prostuje się jak linijka, jakby ktoś mu podmienił kręgosłup na sztywną belę. Drugiemu, łysemu i z okropną teksturą skóry zostaje wręczona gitara. Klęka z nią i trwa bez ruchu. Trzeciego menadżer przydziela do śpiewu. Ten ledwo stoi, chyba opiera się o mikrofon, głowę trzyma opuszczoną i wpatruje się głupawo w podłogę.
Rozpoczyna się koncert.
Do uszu jury dobiega absolutna, gęsta cisza. Widownia skrępowana, nie wie, jak się zachować. Wszyscy nasłuchują. Minuta, potem dwie, pięć, dziesięć. Nic. Nie wiadomo, co robić – nikt przecież nie przerwie, nie chce stracić twarzy!
Kto zostanie chamem, kto się odważy?
Twarz fortepianisty obsuwa się powoli. Pokonuje mikromilimetr za mikromilimetrem. Ruch to niedostrzegalny, miniaturowy, niby zbywalny, ale… to kropla, co drąży skałę.
Głowa w końcu traci równowagę i opada bezwładnie. Muzyk wali czołem o klawisze.
Wydobywa się mocny, pojedynczy dźwięk. Budzą się wszyscy.
Sędzia – blondyna – korzysta z okazji. Gwałtownie powstaje z fotela. Z jej oczu siąpi deszcz łez, czerwień białek sugeruje obfite, niemal autentyczne wzruszenie.
- Doskonałe! – wykrzykuje pół-kobieta pół-zbiornik silikonu. – Znakomite!
Ujęcie na twarz. Jest cholernie dobre, przekonywujące.
- No, no, Trupadurzy… - mówi przewodniczący, chyba najbezwzględniejszy celebryta w całej stacji. – To było wzruszające! Macie ogromny, ogromny talent. Widzimy się w finale!
Idzie czerwiec. Temperatura powietrza trzydzieści stopni Celsjusza.
W wielkim finale coś zaczyna cuchnąć - grają słynni Trupadurzy. Nie wolno przerywać, zwracać uwagi; myśli to niestosowne, niepożądane!
- Ci ludzie mają problemy, ale też piękną, bogatą historię. Życie dało im w kość – wyjaśniła niegdyś w wywiadzie dla lokalnej gazety pani Martynka, sprzątaczka. - Stopień krzywdy, jaki ich dotknął, wymaga od nas, widzów, największego współczucia! Ja tam ślę na nich sms-y, no bo co?
Trupadurzy wcześniej kończą ostateczny występ. Wszystko ze względu na słabą, wręcz skandalicznie działającą klimatyzację – tak przynajmniej stwierdza ich menadżer. Niby to zdenerwowany pakuje podopiecznych do skrzyń i prowadzi ze sceny.
Brawa, brawa!
Werdykt może być tylko jeden. Niepełnosprawni, dzieci i starcy – nie ta liga, giną w nierównym boju z doskonałością Trupadurów.
- Panie… - rzekł do menadżera producent programu. – Wiem, że stawką było wydanie płyty, ale błagam, proszę, jak ja to sprzedam? – żali się. – Urocze to może było w telewizji, prawda, jednak płyty – nikt nie kupi!
- Mój drogi – odpowiada menadżer, przeliczając plik banknotów. – Jeśli pan się pośpieszy, nagra z chłopakami parę kawałków, to zdąży coś wydać przed świętami. Ach, a jeśli wydawać, to najlepiej na „Krystyny”. Imieniny - to jest to!
- Na Kry... Krystyny? – robi wielkie oczy nagle zmalały producent.
Menadżer uśmiecha się szelmowsko.
Zabiera walizkę z gotówką i zamierza opuścić rozmówcę. Ostatecznie staje jednak w progu, spogląda przez ramię i rzuca na pożegnanie:
- Bo Krystyny… to czułe dziewczyny.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt