Już jesień. Jest ciepło i niemal bezwietrznie. Pod stopami szeleszczą liście, dużo liści – złote, brązowe, czerwone; upadłe, ale jakby wciąż żywe, tańczą wokół mych stóp, prosząc, aby jeszcze na jedną chwilę, wznieść je bliżej słońca. Pochylam się, biorę całą garść i podrzucam w górę. Wirując w powietrzu, opadają powoli. Dotykam kory starego drzewa, wsłuchuję się w szept nagich gałęzi, wdycham zapach opustoszałych ptasich gniazd.
Powiedziałam „tak”. Przed chwilą.
Moje marzenie, ubrane we flanelową koszulę, bierze mnie za rękę. Idę z nim przez las, zachwycając się jesienią. Nasza miłość, prawdziwa, głęboka, już trzyletnia, właśnie wkroczyła na drogę do prawdziwego spełnienia.
Jestem odprężona, serce szalało, gdy pierwszy raz wziął mnie w ramiona, teraz bije tylko o dziesięć uderzeń ponad normę i jest po prostu szczęśliwe.
- Chodź, pokażę ci, gdzie spędzałem każdą chwilę, której nie mogłem poświęcić tobie – mówi mój mężczyzna.
- W lesie? – pytam, śmiejąc się.
Idę za nim, jestem spokojna i radosna choć zawsze bałam się lasu i nigdy nie lubiłam jesieni. A może to nie las? Widzę mur i kolczaste druty, brama jest otwarta, pogięta i zardzewiała, za nią odrapane budynki oraz ogromny kopiec pokryty mchem. Metalowe drzwi są uchylone, skrzypią cicho, przyciągając moją uwagę. To raczej bunkier niedbale zamaskowany pstrymi szmatami. A może to opuszczone koszary? Ale jakie ma znaczenie, gdzie jestem? Najważniejsze, że on jest ze mną. Taki cudowny, przystojny, mądry; jest ucieleśnieniem impresji, iluzją, w której płynie osocze, moją wspaniałą przyszłością.
- Już wkrótce będziemy mieć własny dom – mruczy, muskając ustami mój policzek. – A w nim wszystko, o czym sobie zamarzysz.
Nie wie, że ja nie chcę nic więcej? Przecież ja wszystko już mam.
Idziemy dalej. On mówi – ja słucham , ma taki piękny głos, pełen pasji, zadowolenia.
Potykam się na nierównej betonowej drodze. Podtrzymuje mnie i zaczyna całować. Nagle czuję, że jego ciało sztywnieje. Oglądam się za siebie. Z bunkra wybiegają trzy świnie. Jedna całkiem biała, zaplątała się w siatkę z paskami zielono-brązowego materiału, druga ma ciemne pręgi na grzbiecie, trzecia jest łaciata. Pociesznie wyglądają. Wybucham śmiechem. Ucisza mnie. Świnie biegną w naszą stronę. Są duże i mają nabrzmiałe wymiona. Wciąż jestem spokojna, ale on mocniej ściska moją rękę. Nie boję się, przecież jestem z tobą – chcę powiedzieć i wtedy widzę oczy jednej ze świń. Głos dusi się w gardle. Nie wiem jak wyglądają świńskie oczy, ale na pewno nie tak. Nie jak oczy kota wpatrzonego w słońce. Jedna ze świń, ta łaciata, rzuca się na mojego mężczyznę. A może jednak nie łaciata, może to ta pręgowata? Widzę racice rozrywające koszulę na piersi. Widzę kły. Szarpią go. Słyszę krzyk. Mój? Jego? Nie wiem. Biegnę. Wzywam pomocy. Nic. Dookoła bezruch i pustka. Wołam mojego psa. Musi gdzieś być, zawsze zabieram go ze sobą. Jest duży, silny, odważny. Na pewno przegna rozwścieczone bestie. Rozglądam się gorączkowo. Jest! Moje kochane, dobre psisko. Tylko dlaczego nie odwraca się do mnie, nie merda ogonem? Podbiegam bliżej. Ma opuszczoną głowę i łańcuch na szyi. Kto uwięził go na łańcuchu?! Wyciągam rękę. Pies odwraca się powoli. Coś trzyma w pysku. O, Boże! To martwy kot. Czarny. Mój pies patrzy na mnie jego oczami.
Nie zniosę już dłużej tej niepewności. Siedzę na niewygodnym krześle. Wokół panuje cisza, słyszę tylko miarowe kroki policjanta, przechadzającego się po pustym korytarzu. Jesteśmy w nim tylko on i ja. I biel raniąca oczy.
Od kilku godzin wpatruję się w zamknięte drzwi, gdzieś tam, za nimi, jest Krzysztof. Ciągle nikt mi nie mówi, co się z nim dzieje, ale ja czuję, że jestem mu potrzebna. Chciałabym chociaż na niego popatrzeć. Podchodzę do drzwi. Policjant zastępuje mi drogę. Szary mundur jest czysty, wyprasowany - moje ubranie poplamione krwią. Nacieram na niego. Odsuwa się ze strachu, że go pobrudzę.
- Chcę tam wejść – mówię, uderzając pięścią w białe szkło.
- Niech się pani uspokoi. – Kolejny raz słyszę bezsensowne zdanie. To tak, jakby mówił głodnemu, żeby nie prosił o jedzenie.
Zakrywam twarz dłońmi. Nie mogę na niego patrzeć, nie mogę patrzeć na nic.
Policjant każe mi usiąść. Posłusznie podchodzę do swojego krzesła. Po chwili otwierają się drzwi, ale nie te, w które się wpatruję. Wrócił ten drugi, bez munduru, ten, co bez przerwy pyta mnie o to samo.
Siada obok.
- Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło. – Jego głos jest beznamiętny, tak jakby pytał, co jadłam na śniadanie.
- Przecież już panu mówiłam.
- Proszę powiedzieć jeszcze raz.
Jestem zmęczona, ale on czeka, patrząc na mnie wymownie.
- Byliśmy w koszarach…
Mówię cicho, ściskając w ręce resztki mokrej chusteczki. Policjant słucha uważnie i wciąż notuje moje słowa. Z niedowierzaniem kręci głową.
- Czy jest pani pewna, że to były świnie?
- Tak, jestem pewna.
- A może jednak…
Znów chce mi się płakać. Dlaczego on mi nie wierzy?
- Dobrze – mówię tylko po to, żeby przestał patrzeć na mnie jak na dziwadło. – To nie były świnie.
- A co to było? – Na jego twarzy pojawia się nadzieja. Ja mam jej coraz mniej.
- Dinozaury. Wielkie, zielone, błyszczące dinozaury – mówię. Nie potrafię powstrzymać głupawego śmiechu. Dlaczego przyszły mi do głowy dinozaury?
- Panią to bawi?
Mój śmiech zamienia się w histeryczny płacz. Zrywam się z krzesła i biegnę do drzwi.
- Proszę mnie wpuścić – krzyczę, sama nie wiedząc do kogo. – Chcę być przy nim, kiedy się obudzi – dodaję, głosem drżącym od naszego cierpienia. Bo ja cierpię i za siebie i za mojego Krzysia. Leży tam sam, poraniony, słaby. Może chce pić? Kto mu poda wodę?
W oczach policjanta po raz pierwszy widzę cień zrozumienia. Waha się.
- Proszę. Tylko na chwilkę.
- Nie mogę – mówi, odwracając wzrok.
- Dlaczego?
- Takie dostałem rozkazy.
- Pieprzę rozkazy – krzyczę zdesperowana. Uderzam pięścią w szary mundur. Potem jeszcze raz. I jeszcze – Ty bezduszna kupo mięśni, jak możesz nie rozumieć?
Szarpię go i biję na oślep. Przez ramię widzę biegnącą pielęgniarkę. Już tu była, niedawno, a może to było wczoraj? Znów każe mi połknąć różową pigułkę.
- Wszystko będzie dobrze – mówi, poklepując po ramieniu.
Posadzili mnie w niewielkim pokoju. Nie wiem jak długo tu jestem. Już nic nie wiem. Dlaczego mnie tu przywieźli? Na co każą czekać? Pulsujący ból głowy staje się nie do zniesienia. Wypijam resztkę wody z plastikowego kubeczka. Patrzę na biurko. Takie zwykłe, z poszarpaną na rogach okładziną, brzydkie, w kolorze pozostawionej na słońcu musztardy. Na nim leży teczka z dokumentami. Mam ochotę do niej zajrzeć, ale nie mogę, czuję, że jestem obserwowana.
W końcu otwierają się drzwi za moimi plecami.
- Dzień dobry. Starszy śledczy, Mirosław Wędych.
Policjant siada naprzeciw mnie i uprzedza, że rozmowa będzie rejestrowana. Kiwam głową. Mam odrętwiałe mięśnie, czuję ból przy każdym poruszeniu, więc staram się nie ruszać.
Odpowiadam na kolejne pytania. Znam je już tak dobrze, jak same odpowiedzi. Nazywam się Elżbieta Rojek, lat… urodzona w… zamieszkała…
- Teraz zapytam o wczorajsze wydarzenia.
- Już wszystko opowiedziałam.
- Komu?
- Pańskim kolegom.
- Kogo ma pani na myśli?
Przecież wie. Drażni mnie jego przenikliwe spojrzenie, ale staram się zachować spokój.
- Policjanta w szpitalu – mówię, starając się na niego nie patrzeć. Nie podoba mi się. Ma oschły głos, przetłuszczone włosy i fałszywy uśmiech. I te oczy. Małe, okolone jasnymi rzęsami. Świńskie. Ja wszędzie już widzę te cholerne świnie.
- Czy jeszcze z kimś rozmawiała pani na ten temat? – pyta, udając, że nie słyszy nerwowego chichotu.
- Nie.
- Jest pani pewna?
- Tak.
- To dlaczego użyła pani liczby mnogiej?
- Bo było ich dwóch.
- Ale rozmawiała pani z jednym z nich, czy tak?
- Tak… Chyba… Nie pamiętam.
- Czy potwierdza pani to, co powiedziała wczoraj?
- Tak.
- Świetnie. – Zrobił wystudiowaną pauzę. – Zobaczmy. – Otworzył teczkę i przerzucił kilka kartek. – Twierdzi pani, że pan Nowak zabrał ją do koszar, w których prowadził badania naukowe na zlecenie Armii. Czy wie pani, czego dotyczyły te badania?
Zastanawiam się przez chwilę. Nie chcę powiedzieć za dużo. Krzyś prosił przecież, ale jeśli im powiem, to może wreszcie mnie puszczą i będę mogła go zobaczyć.
- Wyodrębnił gen odpowiedzialny za agresję.
- Ciekawe – mruknął i wstał zza biurka.
- Twierdzi pani, że była w koszarach. Nie widziała strażników, ani jednego żołnierza, ani jednego samochodu, za to dużo drzew i liści, a mimo wszystko jest pani tego pewna. To naprawdę ciekawe – ciągnie, przystając obok mnie. Na twarzy ma chytry uśmieszek. – Często chodzi pani do lasu?
- Nie – odpowiadam.
- Dlaczego?
- Bo boję się pająków i kleszczy.
- Cierpi pani na arachnofobię?
- Nie.
- Na manię prześladowczą? Depresję?
- Nie.
- Zażywa pani narkotyki lub inne…
- Nie – odpowiadam coraz głośniej.
- A może, pani Rojek, miewa pani urojenia? – pyta, zadowolony, że udało mu się stworzyć tak błyskotliwe zdanie.
Zrywam się z krzesła.
- Proszę siadać – wrzeszczy, pochylając się nade mną.
Czuję jego nieświeży oddech i przepoconą koszulę. Opadam na drewniane krzesło, oparcie wrzyna mi się w plecy.
- Twierdzi pani, że pan Nowak zabrał ją do koszar, gdzie mieści się tajne laboratorium, opowiedział o tajnych badaniach, znów podkreślam słowo tajny, a potem został zaatakowany przez dinozaury. Pani wybaczy, ale takiego steku bzdur w całej swojej karierze nie słyszałem.
- To były świnie – mówię cicho.
Policjant próbuje tłumić targający nim śmiech.
- Jak wyglądały te świnie?
- Dokładnie tak jak pan, śledczy Jakiśtam – nie wytrzymuję.
- Świetnie. Do czynnej napaści na funkcjonariusza na służbie dochodzi zniesławienie. Ale wie pani, to pestka w porównaniu z zarzutem usiłowania popełnienia morderstwa.
Moje oczy robią się wielkie. Nie widzę ich, ale czuję jak napierają na powieki, tak jakby chciały spod nich uciec. Muszę wyglądać jak przestraszona żaba. Z trudem łapię powietrze.
- Całkiem ciekawa ta pani historia – mówi z pobłażliwym uśmiechem. – Szkoda tylko, że do mnie nie przemawia. A wie pani, dlaczego? Bo ja kocham fakty, a one mówią zupełnie co innego.
Nic nie rozumiem. Staram się, ale nie rozumiem. Dlaczego nikt mi nie wierzy? Co ja im zrobiłam, że tak się nade mną znęcają?
- Powiedziałam prawdę – szepczę przez zaschnięte gardło.
- Pani Rojek, kończmy tę zabawę. – Śledczy bierze do ręki papiery. – Od czego zaczniemy? Może od badań. Docent Nowak, owszem prowadzi badana, ale na UW i nigdy nie pracował dla wojska. Nie zabrał pani do żadnego laboratorium w koszarach, bo go po prostu nie ma. Byliście w zwykłym lesie. Oto zeznanie przypadkowego świadka, który wezwał pomoc.
Przysiada na biurku i czyta jakieś dziwne słowa. Nie chcę tego słuchać. Przecież to nieprawda.
- To samo zeznał kierowca karetki i lekarz, nie mówiąc o policjantach, którzy dotarli na miejsce zdarzenia. Sprawdziliśmy, wszystko się zgadza.
Bierze do ręki następną kartkę i czyta tym razem w milczeniu. Czekam. Co innego mogę robić? W końcu mówi:
- To zeznanie pana Nowaka. – Podnoszę wzrok. To znaczy, że Krzysztof jest przytomny, że żyje! Chcę zerwać się z miejsca i biec do niego, ale nie mogę. Policjant stoi tuż obok, przesłaniając drogę do wyjścia. Przekręca kartkę. – O, tu jest najciekawszy fragment. …w pewnym momencie Elżbieta zażądała, żebym się z nią ożenił, a gdy odmówiłem uderzyła mnie w twarz. Wściekła się, krzyczała, że jestem parszywym draniem, że zmarnowałem jej trzy lata życia, że ona mi tego nigdy nie daruje. Potem poszczuła mnie psem. Nie pamiętam co było dalej.
Opuszczam głowę. Za duży ten ciężar, nie uniosę go, nie udźwignę.
- Proszę wreszcie się przyznać! – Słyszę wrzask policjanta.
- Mój pies nigdy nikogo nie ugryzł – mówię cicho, zapadając się w siebie. Chcę się obudzić z tego koszmaru, nie widzieć więcej tej okropnej, czerwonej twarzy ani postrzępionych skrawków flanelowej koszuli. Nic nie słyszeć, nic nie czuć.
- Pani pies rzucił się na weterynarza. Został uśpiony.
Pułkownik Marzec przysiadł na ławce obok mężczyzny w skórzanej kurtce.
- Całe szczęście, że miałeś na oku tego gawędziarza – powiedział, rozkładając gazetę.
- Z naukowcem jak z dzieciakiem, wiesz, że coś zbroi, nie wiesz tylko, co i kiedy.
- Posprzątany już ten bałagan?
- Taaa, do ostatniego okruszka. Wędych spisał się na medal. Musisz rzucić mu coś ekstra.
- Będzie z czego. Chętnych na odkrycia Nowaka coraz więcej. – Pułkownik Marzec mlasnął z zadowoleniem. – Czekam aż zaczną się licytować. A swoją drogą, trochę szkoda tego kretyna, mógł się jeszcze przydać.
Cztery słonie, zielone słonie, każdy kokardkę ma na ogonie…
- Przestań się wydzierać, bo w końcu i ciebie zamkną.
- Za to, że śpiewam piosenkę, której mnie matka kiedyś nauczyła?
- Mietek, nie pieprz, tylko bierz się do roboty, bo do usranej śmierci tej ściany nie pomalujemy.
- No i dobrze, robota nie zając – nie spierdoli, a tu bodaj widoczki ciekawe. Te wariatki, to ci powiem, całkiem, całkiem. Niektóre – dodał Mietek, idąc kaczym krokiem po rusztowaniu. – Ta na przykład. – Wskazał głową jedno z okien.
- Która? Pokaż. – Waldek podszedł do kolegi. – A, to ta od świń.
- Od czego?
- No co ty, nie słyszałeś? Podobno…
Mietek słuchał i zanosił się od śmiechu aż mu oczy zwilgotniały.
- Ale jaja – powiedział w końcu, drapiąc się po głowie. Przyłożył rękę do szyby i zajrzał do sali. Dziewczyna siedziała na krześle. Niby się uśmiechała, ale jakaś taka smutna była. Trzymała książkę w ręce, jednak wzrok miała nieruchomy.
Mietek spoważniał. Wziął się pod boki i zapatrzył w dal.
- Świnie w koszarach, powiadasz – rzekł w końcu, pochylając się po pędzel. – Wiesz co, Walduś? A ja se myślę, że ona taka całkiem głupia to nie jest.
Cztery słonie, zielone słonie…
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt