Gonił mnie potwór. Prawdziwy. Najprawdziwszy z prawdziwych. Sunął za mną z rykiem, wyciągając czarne, kosmate łapy. W panice bezskutecznie międliłem nogami pustą przestrzeń, aż w końcu dopadł mnie i cisnął na plecy. Żółte oczy płonęły żądzą mordu, otwarty pysk straszył potężnymi zębami, a pośród nich majaczył krwistoczerwony jęzor, który chlasnął mnie po twarzy. Zacisnąłem ze strachu powieki, ale zaraz, wiedziony nagłym przypływem bohaterstwa, szarpnałem całym ciałem i otworzyłem oczy.
Faflun, rozłożony na mojej piersi całym buldogowym cielskiem, wlepiał we mnie okrągłe, wyłupiaste oczy z mieszaniną zainteresowania i oczekiwania.
- Won, kurduplu - jęknąłem, usiłując wstać, ale natychmiast poczułem przeszywający ból w prawej skroni. I w lewej. W prawej i lewej zarazem. W całej czaszce. Kac.
Z największą ostrożnością ułożyłem głowę na poduszce i szepnąłem konspiracyjnie:
- Kot, Faflun, kot...
Z podziwu godną szybkością zeskoczył ze mnie, dopadł balkonu i rozdziamgotał się miarowo: hau, hau! Hau, hau hau! Wrr... Hau, hau!
Błąd. Duży błąd, bo natychmiast w mojej głowie rozszalała się horda młotów pneumatycznych, a myśli, jeśli jakiekolwiek były, zaczęły się rwać albo przepływać niezdefiniowane, bez początku, lub bez końca, więc nadludzkim wysiłkiem wyszeptałem ledwo słyszalnie:
- Cicho, Faflun. Nie ma kota.
Spojrzał na mnie zawiedzionym wzrokiem i umilkł.
Faflun nie grzeszy mądrością, ale jest posłuszny. Ja też jestem posłuszny, do tego nieśmiały. Mamy ze sobą wiele wspólnego. Chociaż nie, nieprawda.
Faflun przechadza się, kołysząc jajami, targa swoje tłuste brzuszysko na krótkich łapach, sapie przy tym i charczy, produkuje niezliczone ilości śliny, pierdzi nieprzytomnie, a i tak wszystkie laski głaszczą go i przytulają, świergocząc, że jest "słodki piesio" i w ogóle miękną z zachwytu.
Ja nie jestem gruby, nie ślinię się, nie pierdzę, a przynajmniej nie w towarzystwie, lecz żadna panna nawet na mnie nie spojrzy. Dlatego wczoraj uchlałem się.
Nie sam, z Faflunem, ale on nie pił. Chyba.
Gdzieś z zakamarków świadomości wypłynął na powierzchnię obraz: siedzę na podłodze z Faflunem w objęciach i żebrzę, aby mnie nauczył... Czego niby? Szczekać?
Skrzywiłem się na to wspomnienie z niesmakiem, którego wcale nie musiałem przywoływać, bo czułem go całkiem realnie. W ustach zalegała mi jakaś sztywna, nieruchoma masa gąbczasta, która normalnie jest językiem, a śluzówki domagały się natychmiastowego nawodnienia. Niby rzecz do realizacji, w kuchni lub od biedy w łazience, ale odległość do tych pomieszczeń była dla mnie nie mniejsza, niż długość równika, przy czym ciało zdecydowanie odmawiało współpracy. Uznałem jednak, że skoro nie zginąłem z łap sennego potwora, to raczej idiotycznie byłoby zejść z powodu kaca. Jęcząc i na wszelki wypadek nie odrywając głowy od poduszki, zsunąłem nogi za skraj łóżka.
Coś brzęknęło metalicznie, a pod stopami poczułem upragnioną wilgoć.
I znów krótki przebłysk świadomości: oto w pijackim widzie i głębokim poczuciu miłości do Fafluna, pełen motywacji do okazania mu pełni troskliwości, przenoszę jego miskę z wodą do sypialni, a potem tulę zwierzaka i mruczę coś do mięsistego ucha. Wzdrygnąłem się, po czym jak kłoda, z zupełnym brakiem koordynacji ruchowej, przewaliłem się przez rant łóżka i ległem na podłodze z twarzą w psiej misce.
Piłem chciwie, nie bacząc, że Faflun, charcząc i plując, niewątpliwie robił to samo co najmniej kilkakrotnie, bo od dwóch dni nie zmieniałem wody.
Albo coś koło tego.
To, co wychłeptałem, zdziałało cuda z moimi tkankami, więc jak niemowlę zasnąłem tam, gdzie byłem.
Obudził mnie natarczywny odgłos dzwonka u drzwi.
Wcale nie byłem ciekaw gościa i nie zamierzałem otwierać. Faflun rzecz jasna nie szczekał, bo zrozumienie związku przyczynowego między dzwonkiem do drzwi i pojawieniem się obcego w domu było poza jego możliwościami albo po prostu uważał, że słyszę równie dobrze jak on. Dla równowagi miał chyba niewysokie mniemanie o moim wzroku, bo donośnie informował o wszystkich wyimaginowanych i rzeczywistych kotach w okolicy.
Teraz stał przy firance z zadartą tylną nogą i ze stoickim spokojem barwił moczem białą firankę, produkując przy tym małe jeziorko. Wybałuszał na mnie żabie oczy i uśmiechał się całym pyskiem.
Spojrzałem na niego karcąco i już szykowałem się do przemowy, gdy usłyszałem chrobot klucza w zamku.
Zerwałem się, z trudem łapiąc równowagę. Jedyną osobą, która miała klucz do mieszkania była moja mamusia.
To jej zawdzięczałem samozapełniającą się lodówkę i garderobę z samopiorącymi ubraniami, wraz z samoprzyszywającymi guzikami. Dzięki jej aktywności miałem też samosprzątające mieszkanie.
Moja mama była z tych, które są przekonane, że ich syn, jakkolwiek dorosły, to bez troskliwej opieki zginie marnie, więc roztaczała nade mną rodzicielski nadzór z nadmierną czułością.
Biorąc pod uwagę, że ostatnie dwa tygodnie spędziłem w uroczej mazurskiej miejscowości, usiłując poderwać rudowłosą kelnerkę, co miało skutek w dużej ilości przywiezionych do domu fotek piękności, tulącej Fafluna, a poza tym żadnego wymiernego dla mnie, to właśnie dziś przypadł dzień zapełniania lodówki.
Kłopot w tym, że mama, jako zdeklarowany wróg napojów alkoholowych, nie powinna widzieć żadnych śladów mojej wczorajszej działalności.
Natychmiast zapomniałem o kałuży przy oknie, błyskawicznie strzepnąłem kołdrę, nadając jej mniej więcej płaską formę, złapałem pustą flaszkę i, nie bardzo wiedząc, co z nią począć, po prostu zagrzebałem w posłaniu Fafluna. Dopadłem łazienki i uruchomiłem prysznic, dokładnie w tej chwili, gdy mama wkroczyła do mieszkania.
- Jesteś, synku? - zawołała z przedpokoju.
- W łazience, już wychodzę! - odkrzyknąłem, starając się, aby mój głos brzmiał normalnie, co mi nie wyszło, bo zachrypiałem jak stare radio.
Potem szybko zrzuciłem ciuchy, wlazłem pod prysznic i natychmiast wylazłem, nie dokonując żadnych ablucji, bo w tym momencie zadowalał mnie po prostu mokry wygląd. Wolałem mieć mamę na oku.
Z ręcznikiem przewiązanym wokół bioder dziarsko wymaszerowałem z łazienki.
Mamusia stała w kuchni, wykładając zakupy na stół.
- A co ty masz taki dziwny głos, chory jesteś? - zapytała troskliwie, po czym, nie czekając na odpowiedź, zadysponowała: - No, ucałuj mamę!
Nabrałem głęboko powietrza i na bezdechu złożyłem na ukremowanych policzkach synowski pocałunek, czym ją roztkliwiłem, bo pieszczotliwie pogłaskała mnie dłonią po głowie nieświadoma, że niemal się duszę. Trochę zbyt nerwowo odsunąłem się na bezpieczną odległość i z ulgą uwolniłem oddech.
- Oj, ty zawsze uciekasz ode mnie - stwierdziła urażona.
Zawsze? Nie, nie zawsze, tylko dziś, i to dla jej dobra, bo mój oddech prawdę mówiąc cuchnął browarem. Zaniedbanym, starym browarem, w którym brudni browarnicy warzą stare, zatęchłe piwo. Kto wąchał, ten wie o co chodzi, ale mama nie musi.
- Wydaje ci się - odparłem uspokajająco i usiadłem na stołku, bo w nogach nadal miałem jakąś niemoc.
Na szczęście nie miała zamiaru drążyć tematu, bo tylko spytała:
- Lodówka pusta, co?
Kiwnąłem potakująco głową, a mama energicznie otworzyła drzwi chłodziarki.
Wcale nie była pusta.
Na najwyższej półce zamieszkało jakieś średniej wielkości zwierzę.
Gęsto obrośnięte szarym futrem, przypominało wyglądem szczura, ale bez ogona. Leżało nieruchomo i nie oddychało, znaczy zdechłe, czyli niegroźne. Chyba że było przedstawicielem obcej cywilizacji, który tylko czyha, aby podstępnie rzucić się człowiekowi do gardła.
- Co to? - zapytała mama wyciągając oskrżycielsko palec w kierunku futrzaka.
- Pomidor? Ogórek? Nie wiem... - wymamrotałem.
Mama prychnęła jak rozzłoszczona kotka, po czym ujęła obcego ręką uzbrojną w ręcznik papierowy i ze wstrętem wyrzuciła do kosza. Koniec marzeń o bliskich spotkaniach.
- To jest pleśń - przemówiła do mnie łagodnie, jak do przygłupa. - A pleśń jest bardzo szkodliwa, bardzo! Wiesz czym grozi zetknięcie z pleśnią?
- No, czym?
- Chorobą - wyszeptała złowieszczo.
Niemal się przestraszyłem. I chyba dlatego nic nie odpowiedziałem.
Przez najbliższe dziesięć minut, w milczeniu, walcząc z falami delikatnych mdłości, przyglądałem się, jak pucuje lodówkę i umieszcza w niej zakupione artykuły. Faflun siedział koło mnie, charcząc miarowo w odstępach trzysekundowych.
Skończywszy z kuchnią, mamusia udała się na obchód reszty mieszkania. Poszliśmy za nią: ja, podtrzymując w pasie ręcznik, Faflun, sapiąc jak miech kowalski.
Widok miski przy łóżku spowodował u rodzicielki gwałtowne podniesienie brwi i pytające spojrzenie. Faflun lojalnie zajął się wyglądaniem przez balkon. Wzrok mamusi powędrował do okna, a brwi uniosły się jeszcze wyżej. No cóż, nie okazałem się tak lojalny jak mój przyjaciel i ruchem głowy wskazałem Fafluna. W jego okrągłych oczach zagościł smutek. Natychmiast poczułem się parszywie, tym bardziej, że on nie wygrzebał w rewanżu butelki z posłania.
- Po co ci ten pies? - zapytała mama z niechęcią. Zawsze nazywała Fafluna "tym psem".
- Dotrzymuje mi towarzystwa - odpowiedziałem krótko, aby nie dawać powodu do dalszych dywagacji, ale tym razem nie przeszło.
- Mężczyźnie powinna towarzyszyć kobieta, nie pies. A w ogóle...
Wyłączyłem fonię. Usta mamy poruszały się bezgłośnie, jak w filmach z czasów niemego kina.
Kobieta, której nie mam, a powinienem mieć to jej konik. Rozwija temat przy każdej okazji i bez okazji również. Jest głęboko przekonana, że z zupełnie niezrozumiałych powodów jej cudowny syn, który mógłby mieć każdą, przedkłada obrzydliwego czworonoga nad towarzystwo damy. Nie mogłem przecież tłumaczyć, że bez niego nie miałbym szans na rozmowę z żadną, bo to do Fafluna, nie do mnie, dziewczyny lecą jak ćmy do ognia, a ja po pijaku błagałem go o nauki.
A zresztą, nawet gdyby jakakolwiek mnie chciała, to i tak nie byłaby w opinii mamy dość troskliwą partnerką dla jej wspaniałego syna. Krótko mówiąc: z której strony nie spojrzysz, dupa.
- ...i dlatego chciałabym, abyś ją poznał dziś na kolacji - z oddali dotarł do mnie głos mamy.
- Kogo poznał? - zapytałem głupkowato.
- No, mówię! Córkę mojej przyjaciółki. Jest bardzo nieśmiała.
Ooo... Coś znajomego. Na bank będzie iskrzyć erotyzmem - pomyślałem ponuro.
- To, co? Przyjdziesz, prawda?
W milczeniu posłusznie skinąłem głową. Zawsze jestem posłuszny. Twarz mamy rozjaśnił tkliwy uśmiech, a potem pobiegła po torebkę.
- Pa, synku!
- Pa!
Zamyśliłem się.
A jeśli jest nieśmiała bardziej ode mnie? To by oznaczało, że mam jedyną, niepowtarzalną szansę zmiany statusu singla, tylko muszę opracować jakąś strategię. Może typ macho, z bicepsami drgającymi pod obcisłą koszulką?
E, nie... Nie mam bicepsów. To może intelektualista z nutą dekadencji? Dziewczyny lubią takich. Bułka z masłem, wystarczy tylko ze smutną miną bredzić o bezsensie życia, o, na przykład...
Tok moich myśli zatrzymał przenikliwy odór psiego pierda. Ze zmarszczonym czołem uważnie przyjrzałem się Faflunowi.
Charknę i splunę - zdecydowałem. Będzie dobrze!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt