E g o t y k l u b e l s k i
W bocznej uliczce, zasypanej skrzącym się śniegiem, obok zbutwiałej rudery dawnego wiejskiego domu, opodal kilkupiętrowych bloków i ruchliwej ulicy, za którą liche chałupki i rzeka, stoi piętrowy dom. Noce na strychu, w małym pokoju ze ścianami obitymi boazerią, pełne ucieczek w inne światy ruchomych obrazów, nieporuszonych liter. Skoki w toń barwnych plam kineskopowego kalejdoskopu, żółtego światła elektrycznej lampki. Tutaj mijają przeczekane godziny ciemności, momenty konfesyjnych zwierzeń o mieście po wschodniej stronie Wisły, o Lublinie, który nad stwardniałą, asfaltową łąką przysiadł. I ja z nim byłem i cisza. Ruszajmy więc, pomiędzy betonowe kwiaty i chodników trawy!
Wsiądę do autobusu 39, skasuję bilet, przysiądę się i przywitam ukłonem pełnym ironicznej wstrzemięźliwości, jak na artystę przystało. Proponuję jednak pozbyć się złudzeń, że tekst ten w jakimkolwiek stopniu jest przeznaczony dla ciebie – to kolejny egotyk, fonetyczno-leksykalna masturbacja, pod wyobrażenie przyszłości, w której będę prawdziwym pisarzem. Miasto zza szyby autokaru pachnie współpasażerami, nowy Solaris świszczy klimatyzacją, nie pozwala uchylić szyb, jedynie na przystankach, gdy w syku otwierają się automatyczne drzwi, do środka wpada genius loci, to ciepły, to zimny, zmęczony lub rześki, a czasami tak prozaicznie inny, że w swej prostocie niemożliwy do określenia.
***
Starówka przed południem urzeka okazjonalnym gwarem prozaiczności. Samochody z zaopatrzeniem podjeżdżają do barów przy Grodzkiej, czasami przejadą przez bramę Rybną, zbliżając się do miejsca niedostępnego dla zmotoryzowanych – zaułku Hartwigów. Poezja i fotografia schodzą tu wspólnie, spięte poręczą, wprost na Kowalską. Pójdźmy jednak, w bezpiecznej od siebie odległości, w drugą stronę. Uważaj na wąskiej ulicy Ku Farze, nie potknij się o wystające kikuty ścian świątyni. Opodal stoi Trybunał Koronny, w nim sam Diabeł sprawiedliwości pilnował, a obok jest piwnica, gdzie w zamkniętej walizce kilka lat gniło ciało anonimowego mężczyzny. A teraz, żwawo, pod chłodnym kapeluszem bramy Grodzkiej, traktem na zamkowe wzgórze. Zatrzymajmy się nad bramą Zasraną, spójrz przed siebie, odwróć się i rozejrzyj również, w kącikach oczu trzymaj rozmazane kontury Zamku i Bramy, tak abyś nie zgubił teraźniejszości, przedstawiam bowiem to, czego już nie ma.
Zaginione miasto, po którym zostały tylko fragmenty, niby niepodpisane eksponaty. Zniknęły ulice, targi, kamienice, biedne chałupy i święte miejsca, a razem z nimi ciżba chałatów i obcych dźwięków, niemożliwa już do odnalezienia, zamykana raz w jednej, raz w drugiej klatce.
Zapatrzeni w bijące dymem kominy Majdanka, wychodzili z ostatniego szynku, w ostatnim getcie, tam, gdzie życie w ostatnim epikurejskim tańcu zrzucało z siebie fatałaszki moralności i przyzwyczajeń. Co musieli zrobić, żeby jeszcze istnieć i być tam wtedy, z kim współpracować, komu zapłacić, jak duże mieć znajomości? Co musieli czuć, widząc przed sobą szare masy rodaków na błękitnym niebie, słysząc jazz płynący z zatrzaśniętych za sobą drzwi? Nie znajdziesz ich teraz na zielonej, ogrodzonej murem i zarośniętej wiekowymi drzewami wyspie w środku miasta, porośniętej kamiennymi tablicami, nie trafili tutaj, gdzie odnaleźć można Wiedzącego z Lublina i wielu innych, chwalebnych przodków.
Siedząc pod kamiennym lwem, strzegącym zamkowego wzgórza, zastanawiam się, czyja to była wina? Nie potrafię nigdy odpowiedzieć, dlaczego to miasto jest tak wypełnione śmiercią, wymieszaną w cudowny sposób z radością życia. Stojąca za moimi plecami warownia, przypominająca w swej neogotyckiej formule coś niemal lekkiego i nieodpowiedniego, jak bogata broszka przy zgrzebnej sukni, ma w swych murach niezliczone krzyki więzionych ludzi, zamykanych za honor, poświęcenie, kradzież, gwałty i skurwysyństwo. Ich dłonie dotykały ściany, po której drugiej stronie Mistrz Andriej dawno temu namalował niebo, specjalnie dla króla Władysława, i dla siebie – to był jego bilet do nieśmiertelności. Ja swój staram się kupić w automacie, wybieram ulgowy, 30-minutowy, na wszystkie linie.
Ulica Ruska, nad jej brzegiem rozpościera się laguna bylejakości i prawie azjatyckiej biedy. Stragany, śmieci, zdezelowane busy i autobusy, krzyki: „papierosyyy, papierosyyy”, zasłonięte firankami okna w pojazdach z cyrylicą na tablicach kierunkowych, dymiących czarnym welonem z rozedrganych trzewi ropnych silników. Stoją tu kioski wypełnione od podłogi po sufit starymi książkami, kręcą się alkoholicy w różnym stopniu zaawansowania, wlewają piwo do taniej coli, mieszają i częstują się wzajemnie zagryzając kromką chleba. Cyganki żebrzące z etatowymi dziećmi, ich krajanki nalane tłuszczem, oferujące metafizyczną prostytucję, naginanie przyszłości pod Twoje oczekiwania, łapią za mankiety, chcą wróżyć. Pośrodku tego majdanu stoi cerkiew, spokojna i schludna, zawsze zamknięta. Laguna dochodzi do asfaltowego potoku, nad którym wznosi się potężna skarpa, wzgórze zwane Czwartek, miejsce, od którego Lublin wziął swój początek. Teraz u jego podnóża znajduje się jeden z najważniejszych narządów miejskiego organizmu, zunifikowany układ pokarmowy, połączenie ust i odbytu. Tutaj się przyjeżdża, stąd się odjeżdża, nie sposób tego obrazu zapomnieć. Czasami się krzywię, gdy wciągam w nozdrza smród niesprzątanego targowiska, tęsknię za zaginioną dzielnicą żydowską, widząc samotną studnię na betonowym placu – ale czy wtedy to miejsce, przycupnięte nad zgniłą rzeczką, pachniało ładniej?
***
W tym korowodzie mimowolnych zacietrzewień czuję się niekiedy jak ten, co zostać chciał pilotem, a teraz wywozi śmieci z lotniska. Głowa pełna liter, niedokończonych zdań, ważkich słów, z których nic nie wynika poza głodem marzeń, zachcianek przesłaniających prawdziwe życie jak kurtyna. Za grubym materiałem nie ma jednak sceny, jest za to ściana prozaiczności i to z nią przyjdzie się zderzyć, miast zmierzenia z życiową rolą. Oto prawdziwy teatr, boże igrzysko. Wchodzę tam w kostiumie pyszałka i taki znikam, wygwizdany przez współgrających. Tej sztuki nie ogląda żadna publiczność, wszyscy żywi mają tu swoje role. Patrzę tylko na siebie – mają mnie za podłego kabotyna. Nie ma w tym błędu, z którego mógłbym ich wyprowadzić, popisując się orientacją terenu.
Zostawiam tę ekspiację, odkładam pod drewnianą ścianę obozowego baraku. Jak można żyć takim pieprzeniem? A czy można sprowadzać swój los do ekstremalnych wyborów historii? I co ma, z tej konfrontacji wynikać? Bezsens, błahość? Chyba nie powinno ani jedno, ani drugie, proste wnioski są błyskotliwe i niepełne. A przecież chodzi tylko o to, aby wreszcie rzygnąć geniuszem! Jak bohater Wspólnego pokoju krwią. Wymiotować intelektem, prątkując na ciebie i na tych za twoimi plecami. Niestety, jestem zdrowy, poza próchnicą dolnej, lewej siódemki – to taka studencka pretensjonalność, nic wielkiego, kolejne pijaństwo z wiernym sługą Hipokratesa i Aoede powinno pomóc. Każde spotkanie z R. pomaga.
Jak uczy banał – bo trzeba tobie wiedzieć, że truizmy to ogromna skarbnica wiedzy i mądrości (to też truizm i dowód mojej racji jednocześnie, ha!) – wszędzie jest tak samo, tylko ludzie są inni. A co jeśli, ludzie są ci sami, tylko miejsce, jak tło na obrazie prymitywistów, zmienia się w swej bajeczności?
Wódka z gwintu w furcie przy ulicy Jezuickiej. Zgodnie z zaleceniami Ignacego Loyoli na tapecie dyskusje o kontrreformacji i soborze w Trydencie. Oczywiście kłamię, rozmowa tyczy się picia i seksu, ja stwierdzam, że jest przereklamowany, W. myśli o mnie to, co jezuici o Lutrze.
Przez otwarte okno niesie się krzyk, natchniony pijacki wrzask, zza warg wypadają wersy poezji Jesienina i lecą chaotycznie jak ćmy. A. znowu polał, plamiąc opracowanie liryków Kochowskiego, G. gdzieś zniknął, razem z resztą kompanii. Rozpłynęli się w mieszkaniu, z trzema pokojami, łazienką, kuchnią i balkonem z widokiem na piaskownicę.
Gdzie jestem? Tutaj, na łóżku. Co z światem całym? Zmierza ku końcowi, bo przecież się zaczął. Tę kolejkę ja polałem, z głośników dobiegł nas kolejny głos w rozmowie: Pijesz? Piję! Jaki znak twój? Orzeł biały! To na zdrowie!
Spotkania wyliczające kufle jak litery alfabetu: a(rchiwum)… b…. c(zytelnia)… d… e… f… g… h… i… j… k(aruzela)… l(ulu)… ł… m… n… o(pium)… p(auza)… r(ramzes)… s… t… itd. itp. Pochowane między akademikami, których prostokątne klocki postawiono jak makietę idealizmu w skali 1:1.
Jest i jedno zaczarowane miejsce, do którego trafić łatwo, opuścić zaś nieco trudniej, ale zupełnie nie sposób dojść, jakim to sposobem przestąpiło się ten piwniczny próg, i gdzie on jest. Która to z ulic? Czy w pobliżu Starego Miasta, czy Miasteczka Akademickiego? Jak tam trafić bez picia i na trzeźwo? Zagadkę rozwiązałem dopiero po czterech latach, dziś już wiem, którędy wiedzie procentowa ścieżka, sekretu nie zdradzę, to byłoby zbyt proste, czytasz egotyk, nie przewodnik. Poza tym, jak jestem trzeźwy to lokal jest zamknięty.
Po kilku dniach picia i spotkań siedzę zmęczony, oparty o poduszkę rzeźbię w plastelinie myśli i pomysłów, wychodzi z tego dziecięca makieta Lublina, która równie dobrze może być modelem kazimierskich wąwozów – jest i do jednego, i do drugiego równie niepodobna – prawdziwa sztuka współczesna.
***
Dookoła zima, której mam szczerze dość, brodząc w rozmiękłym śniegu wąskiego chodnika przy ulicy Nadbystrzyckiej, patrząc na paskudne bryły akademików Politechniki i na budynek samej uczelni oraz stojących pod nim studentów. Wzbudzają niechęć, nie lepsi od błota strzykającego w górę spod ruchomych płyt, unikalnych fontann uruchamianych stąpnięciem.
Dookoła zima, tak piękna i czarowna, miasto otulił szum świateł latarni odbitych od unoszącego się ciężkiego powietrza. Wolnostojące, wielorodzinne domy przy ulicy Zachodniej, przykryte puchowymi kołdrami samochody, samotni, znikający szybko przechodnie w grubych kurtkach, czapkach i kapturach. Kołyszę się wraz z padającym śniegiem, ten mały chłopiec idący w stronę stoku narciarskiego musi być szczęśliwy – takiego wieczoru wszystko jest możliwe, nawet spotkanie z Marzanną.
Zimowe poranki wypełnione pielgrzymką do mieszkania, spojrzeniami w słońce, które schowane i obojętne nie zmusza do odwracania wzroku, patrzy gdzieś w kosmos, niezainteresowane ani mną, ani moim kacem, obojętne na zarzygane spodnie, wymiętą czapkę i zmarznięte dłonie.
Z pokoju hałas i chropowaty krzyk, zrodzone w głośnikach, płyną, albo lecą – jak wiatr. I ja krzyczę, pochylony niby trzcina wygięta uderzeniami w werbel, szarpnięciami strun i wczorajszym alkoholem.
Bezgłośny transfer Internetu, inercja i wejście w świat wirów i prądów, otworzone strony porno, wulgarne aktorki z implantami piersi, te przerysowane, sztuczne jęki i pytanie – czy tam jest jeszcze jakaś przyjemność? To nieistotne dywagacje, przerywane szybkim ruchem prawej ręki – czy tutaj jest jeszcze jakaś przyjemność? Ale przecież, ślina na biust ze słodkich ust wypluta, zlizana zaraz, podnieca wilgocią obiecującą więcej.
***
Ciepłe powietrze w parku akademickim, spoceni ludzie na przejściu dla pieszych i tak wiele różnych, ciekawie wyglądających drzew, których nigdy nie zauważyłem, mijając je niby sztachety w płocie. Koncert lokalnej komitywy ptasiego chóru i spalinowej orkiestry trwa nieprzerwanie, w godzinach szczytu prezentując największe hity, nocą grając oniryczne recitale.
(tyle obrazów
słów i figur
pomysłów i planów
tyle idei
uczuć i wrażeń
tyle siły
zostało
tylko tyle)
Lessowe wąwozy przecinające Rury podzielono gdzieniegdzie kratownicą ogródków działkowych, bujnych zielenią w letnie noce, kiedy każda metalowa, zespawana z prętów furtka, okolona żywopłotem, przypomina bramę do innego świata. Podnoszę się wspomnieniem z nocnego błota, rozkołysanym krokiem znajduję poczucie miejsca i przestrzeni, zbłąkany jak poeta na bruku Moskwy, tak ja na chodniku Lublina odnajduję radiowóz, jak promyk trzeźwości w narkotykowym tripie.
Spoglądając na miniaturową cerkiewkę z czerwonej cegły, tak lichą i niepozorną wśród starych drzew, oszczędzających jej swym listowiem wstydliwej konfrontacji z molochem galerii handlowej wyszczerzającym swe bezguście zza płotu, myślę o Nim. Oddaję mu jego Poemat, inskrypcję przed cmentarną bramą i pomnik w śródmieściu, sam zaś idę do fryzjera. Spoglądając przez witrynę na park, wałęsających się po nim studentów i modernistyczną bryłę Chatki Żaka, słucham latynoskiej muzyki z radia, nie czekając na nic, nie myśląc o tym, co zaprzątało jego głowę, gdy siedział na podobnym fotelu. Jakie wrażenia kłębiły się pod kością czerepu, który chwilę potem został rozłupany jak słoik pełen konfitur, a krew wsiąkła w kamienie, dymiące ceglano-cementowym pyłem, jak zmaterializowany katastrofizm jego wierszy?
***
To prowincja i dziura, jak mówią. Wyrosły nad Bystrzycą kompleks warszawski, o którego chlubnej historii prawie wszyscy zapomnieli. To miasto biedniejsze, swojskie, ze śpiewnym językiem na ulicach niczego wstydzić się nie musi, i nie robią tego stare mury Trybunału Koronnego, ani Archikatedry, i nie czynią tego socrealistyczne koncepcje osiedli Mickiewicza i Słowackiego. Jedynie ludzie, roznamiętnieni w narodowym sporcie malkontenctwa i chronicznego wstydu, odreagowują butną i głupią saską dumę – ale i tego nie robią świadomie. Nie lepiej promować lokalną wartość, unieść się w zapale historii trzymającej pod ramię kulturowe dziedzictwo i puszczającej oko miłej okolicznej przyrodzie? Przecież i literaturę ma to miejsce swoją! Nie brak i tu powieści miejskiej, choć nie tak ważnej i słynnej jak Ziemia obiecana, czy Lalka, niemniej, Sztukmistrz z Lublina też sroce spod ogona nie wypadł. A przecież i młody, nieopierzony Głowacki za swe patriotyczne uniesienia tutaj pokutował, Mistrz z Czarnego Lasu ducha w tym miejscu wyzionął, Kraszewski nauki pobierał, czyż małe to tradycje?! No i ja przecież jestem. I piszę, Lublin sławię, bo przecież ty też jesteś i czytasz, prawda? Czekam na twoje „Tak!”… Miasto też na nie czeka – nieźle mi wychodzi ten patos i granie na populistyczną nutę, to dobrze, to zawsze w cenie!
Nie jestem sam, ze mną pokolenie – po koleinach przeszłości idę, skrępowany ich płytką wąskością, wiążącą ledwie stopy – ale to one najczęściej mają kontakt z ziemią, badają grunt i prowadzą przez pokrytą wdowią zielenią przestrzeń, miejską łąkę w przerwie asfaltowego traktu ulicy Sowińskiego. Gdy zakwitnie trawa, upstrzona po-psimi pomnikami codzienności, będzie czekała na swojego Leśmiana i nie dostanie go. Wszak tylko ona nań czeka, a nie potrafi nawet czytać. Ludzie nie chcą już poezji, bo nie potrafią jej czuć, to trudne. Czasami, zamiast czytać, próbują pisać – tego też nie potrafią. Czy to już wreszcie ten opiewany, wyczekiwany zmierzch literatury? Przed nami imperium dźwięku. Tylko kogo to obchodzi? Wzrusza jedynie wtedy, gdy zabiera pieniądze i sławę, wyłączając literaturę ze sfery pożądania.
***
Marmurowe wnętrze KUL-u, otoczonego wiecznym hałasem rozbudowy, nie znaczy dla mnie nic, podobnie jak wysoki, niby wyprostowany środkowy palec, wystający z zaciśniętej pięści, wieżowiec rektoratu UMCS-u. Na ulicy Akademickiej mijali się kiedyś katolicy i komuniści z teczkami w rękach. Co w nich nieśli? Obojętność, czy nienawiść? Być może mijają się nadal, choć patrząc w twarze przechodniów, o których mógłbym powiedzieć – rówieśnicy – boję się, że w ich torbach nie ma już miejsca na żadne idee.
Patrząc na Ogród Saski słyszę nadjeżdżający za moimi plecami autobus i syk otwieranych drzwi. Na tabliczce numer 57, wsiadam, zajmuję miejsce i ruszam. Zapatrzony w to, co za szybą, szukam śladów moich stóp w miejscach wielokrotnie zdeptanych. Najpiękniejsze chwile w najmniejszym pokoju tamtego bloku na wzgórzu, głośne westchnienia wymieszane z hukiem fajerwerków za oknem, cholera jasna, ależ to było stresujące!
Przesiadka i zataczam koło, dojeżdżając na Krochmalną, a wraz z jej ponurym biegiem dobijam do przystani dworca kolejowego. Stamtąd pieszo zapuszczam się na 1 Maja, a myśli uciekają mi do warszawskiej Pragi i to chyba rzeczywiście jest lokalna wersja ulicy Targowej, a w mijanych barach można znaleźć i ludzi i morza południowe, przy jednym stoliku!
Ciemne strony miast, gdy je odnaleźć, atakują feerią barw, zupełnie jak jadowite węże. Niebezpieczne w swej naturze, pociągające w powierzchowności, szukają przekąski lub zabawki.
Zostawiam gdzieś za plecami, fabryki, alkoholowe źródła, gdzie rodzi się piwo, wódka i miód pitny – prawdziwa aleja narodowa. Miły oku budynek dworca kolejowego, z którego tak niewiele trzeba, aby ruszyć dalej na wschód. To wszystko znika, a ja wchodząc między drzewa Parku Ludowego, kierując się ku Bystrzycy, rozpływam się powoli w lubelskim powietrzu, powracając do pokoju na piętrze domu przy ulicy Zachodniej. To koniec wycieczki.
***
A dla ciebie, Lublinie, mam jeszcze jedno zdanie na pożegnanie, wypowiem je głośno, stając na szczycie zamkowego donżonu i w teledyskowej manierze obracając się dookoła. Chłonąc wzrokiem połamane dachy Starówki i przerażające w swej brzydocie ściany Czechowa i Kalinowszczyzny, wyrecytuję: Nie oczekuję zuchwale / że to wszystko dla mnie.
Lublin i tylko Lublin - kwietniowa zima roku 2013.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt