Maple Manor - Klonowa Posiadłość - amaliecoburg
Proza » Historie z dreszczykiem » Maple Manor - Klonowa Posiadłość
A A A
Od autora: Nie jest to za bardzo "historia z dreszczykiem", a bardziej obyczajowe opowiadanie z kryminalnymi elementami. Tak czy siak, mam nadzieję, że nie jest aż tak tragicznie jak na moją pierwszą tutaj publikację.

Choć jestem osobą nadzwyczaj opanowaną, na widok poszarpanych, śnieżnobiałych klifów wstrząsnął mną dreszcz ekscytacji.

Był lipiec 1938 roku. Mroźne powietrze siekło moją jasną twarz, gdy stałam na pokładzie zatłoczonego statku wciśnięta niczym sardynka między rodzinę Francuzów a potężną Niemkę, wykazującą objawy zaawansowanego stadium choroby morskiej. Stałam nieco na uboczu, z dala od radosnej euforii, która opanowała emigrantów na widok skrawka ziemi obiecanej.  I choć pierwsze entuzjastyczne okrzyki i łzy szczęścia pojawiły się kilka minut wcześniej, wesoła atmosfera nie ustawała i podejrzewałam, że rozpłynie się niczym mgła okalająca klify dopiero z wyjściem pasażerów na brzeg. Ostatni raz omiotłam tych stojących najbliżej mnie dyskretnym spojrzeniem.  Każdy miał swoje plany i nadzieje, które wiązał z przybyciem na upragniony ląd. Każdy skrywał własne obawy i niepokoje, również ja, choć było ich znacznie mniej dzięki ciężkim staraniom pani Nelly.

Miesiąc wcześniej siedziałam jeszcze na jej eleganckiej, choć staromodnej kanapce w mieszkaniu na warszawskiej Pradze i prowadziłam z nią luźną konwersację po angielsku, gdy powiedziała:

- Chyba mam dla ciebie pracę.

Z wyrazu twarzy, uśmiechu, z jakim to oznajmiła, wyczytałam, że nie chodzi o kolejną posadę w sekretariacie firmy zajmującej się importem rękawiczek z Włoch. Zresztą sam pomysł, by pani Nelly proponowała mi pracę w kraju od razu wydał mi się niedorzeczny, dlatego też z nienajlepiej maskowaną ekscytacją bąknęłam:

- Doprawdy?

W odpowiedzi pani Nelly podniosła się z fotela z ospałością charakterystyczną dla osoby, której kilka ostatnich lat niekorzystnie wpłynęło na formę i kondycję, i wyjęła z ciemnego biurka list.

Przeczytałam go uważnie, ignorując słowa, których nie rozumiałam, tak jak zawsze mi doradzała. Była to wiadomość od dobrej koleżanki pani Nelly, która uprzejmie informowała, że w pobliskim miasteczku opublikowano ogłoszenie. Jakaś bogata i sędziwa dama szuka zręcznej pomocy domowej, koniecznie cudzoziemki, która zajęłaby się gotowaniem obiadów i ogólną opieką nad nią.

Propozycja, może poza zdaniem o gotowaniu obiadów, które postanowiłam chwilowo zignorować, wydała mi się idealna, o czym od razu rzeczowo poinformowałam panią Nelly. Pozostała jedynie kwestia załatwienia paru formalności.

Może wyjaśnię. Życie w międzywojennej Polsce owszem, miało sporo uroku, ale z pewnością nie należałam do odłamka społeczeństwa, które pomieszkiwało na zmianę to na wybrzeżu, to w Zakopanem, grając w brydża i zapijając się na umór. Odkąd matka opuściła mnie, gdy miałam szesnaście lat, możliwości dla osoby mojego pokroju i stanu finansowego nie były zbyt wyrafinowane. Większość tego okresu spędziłam na tułaczce od biur do sklepów, od cukierni do szkół, w poszukiwaniu stałej pracy.

Pracowałam właśnie jako sekretarka w firmie samochodowej, z której zarobki wystarczały mi na wynajem skromnej kawalerki na Pradze, gdy do naszej podupadającej kamieniczki weszła niczym burza pani Nelly Zubrowska, która, jak zapewniała, miała niegdyś w nazwisku kropkę, jednak ze względów praktycznych przestała jej używać.

Ta tęga Brytyjka, niemiłosiernie kalecząca polszczyznę, wprowadziła się do pustego mieszkania na pierwszym piętrze w pewien zimowy poranek i od razu narobiła mnóstwo zamieszania. Nie minął dzień, gdy w jej łazience pękły rury i pół kamienicy zostało niespodziewanie zaangażowane do akcji ratunkowej, co wpłynęło nadzwyczaj korzystnie na integrację z niezwykłą i budzącą sensacje sąsiadką. Również ja byłam jedną z osób, które jeszcze przed przybyciem strażaków krzątały się po nieumeblowanym mieszkaniu Angielki.

Starsza pani, zamiast bezczynnie siedzieć i narzekać, razem z nami biegała po domu i pobłażliwym uniesieniem brwi zbywała każdego, kto ośmielił się zasugerować jej odpoczynek.

Ta jej energiczność i pewność siebie od razu przypadła mi do gustu. Zawsze przepadałam za silnymi ludźmi.

- Proszę się nie martwić, zaraz przyjadą strażacy. – powiedziałam do niej cicho z uspokajającym uśmiechem.

Spojrzała na mnie zdumiona.

- Cóż sa brytyjske spojszene!

Uniosłam lekko brwi.

- Nie masz british korzeni?

- Nie, proszę pani – odparłam z charakterystyczną dla mnie uprzejmą stanowczością. – Polka w stu procentach, jestem tego pewna.

- Tszym sze zaimuesz, child? – spytała, spoglądając z troską na mój sfatygowany szary kołnierzyk zapiętej pod szyją bluzki.

- Tym i owym – odparłam z zadziornym uśmiechem, usiłując zamaskować zawstydzenie. Po czym, aby nie wyjść na bezczelną, dodałam: - Aktualnie pracuję jako sekretarka, proszę pani.

- Pofinasz wyjechacz do UK. – stwierdziła rzeczowo, patrząc mi w oczy.

I właściwie od tego wszystko się zaczęło. Potem rzeczy potoczyły się już bardzo szybko.

Pani Nelly z własnej woli i absolutnie za darmo udzielała mi intensywnych lekcji języka angielskiego. Kiedy wracałam zmęczona z pracy lub znajdywałam nieco wolnego w ciągu dnia, pani Nelly zawsze czekała na mnie z nową porcją słówek i brytyjskich zwyczajów do nauczenia.

Myśl o wyjeździe krążyła we mnie już dużo wcześniej, przed przyjazdem pani Nelly, ale to ona pomogła mi ją skrystalizować. Bieda lat trzydziestych nie pozostawiała wielu perspektyw. Nawet w odradzającej się Polsce władze były zbyt zajęte dźwiganiem ciężaru nowego systemu, by zwrócić uwagę na poszczególne jednostki.

Wiedziałam, że wielu moich znajomych próbowało szczęścia w Stanach Zjednoczonych. Wybrali jednak zły moment i znaleźli się w samym środku Wielkiego Kryzysu.

Cóż, ale oni nie mieli pani Nelly, dobrej, troskliwej pani Nelly, która postanowiła najpierw solidnie przygotować mnie do wyjazdu i wypuścić dopiero wtedy, gdy otrzyma wiadomości o konkretnej pracy.

Nauka angielskiego przychodziła mi bez większych trudności. Miałam głowę do języków. Kiedyś w starym, opuszczonym domu, bawiąc się z łobuzami z mojej dzielnicy znalazłam podręczniki do francuskiego. Nie minęło wiele czasu, a mogłam pochwalić się podstawową znajomością tego języka. Pani Nelly wiedziała o moich predyspozycjach i doskonale nimi kierowała. Kiedy moje postępy uznała za wystarczająco zadowalające, zaczęła rozmawiać ze mną tylko i wyłącznie w jej ojczystym języku. Nasze nietypowe szkolenie trwało nieco ponad rok.

Ocknęłam się z zamyślenia. Przede mną stał wąsaty Anglik i patrzył na mnie wyczekująco.

- Pani godność? – najwyraźniej powtórzył.

- Inga Rostowska – nie powstrzymałam się od lekkiego westchnienia.

Pani Nelly mnie ostrzegała. Przy schodzeniu na ląd będzie mnóstwo kontroli.

Usłyszałam krzyki z lewej strony. Jakiś Cygan usiłował uciec przez ogrodzenie, aby uniknąć sprawdzania. Widać nie posiadał potrzebnych dokumentów.

Przez resztę dnia byłam poniewierana i odsyłana z miejsca na miejsce, nawet nie zauważyłam, w którym momencie w końcu stanęłam na brytyjskiej ziemi. Gdy zostałam już wypluta z wiru krzykliwych ludzkich ciał, wygłodniała niczym pies ruszyłam do centrum portowego miasta, aby zlokalizować dworzec kolejowy.

 

* * *

 

Parę godzin później obudziłam się w przedziale pociągu. Zajmowałam go na spółkę z pewną drobną damą o ciekawskim spojrzeniu i nadętym dżentelmenem, wciągniętym bez reszty w lekturę gazety.

Obdarowałam wścibską panią niemrawym uśmiechem.

- Polka? – zapytała niespodziewanie z lwowskim akcentem.

- Tak – odparłam zaskoczona.

- Od razu znać – kobieta nie skrywała dumy z poprawnie postawionej diagnozy. – Chociaż twarz trochu brytyjska – dodała, uważnie mi się przyglądając. Miałam ochotę odwrócić wzrok, ale byłam nauczona tego nie robić. To oznaka uległości.

- Jedziesz do rodziny, dziecino?

- Jadę do pracy, proszę pani. – poprawiłam ją, również z trudem kryjąc dumę.

Kobieta pokiwała głową z troską.

- Trudno o pracę w tych ciężkich…

- Ja już właściwie mam pewną pracę – przerwałam jej, obdarzając przy okazji uprzejmym uśmiechem, aby nie wyszło niegrzecznie.

Zamilkła zbita z tropu, więc ciągnęłam dalej:

- Moja sąsiadka i nauczycielka zarazem postarała się o nią. Pani Nelly Zubrowska.

Z zadowoleniem wymówiłam to arystokratycznie brzmiące nazwisko. Chociaż byłam w pełni świadoma, że pani Nelly była po prostu brytyjską guwernantką, która poślubiła polskiego kupca, a po jego śmierci zamieszkała w pozostawionym przez niego mieszkaniu w Warszawie, to nie mogłam powstrzymać satysfakcji z wrażenia, że mowa o małżeństwie między polską a angielską magnaterią.

Podobne wrażenie musiało to wywierać na innych, bo moja rodaczka otworzyła szeroko oczy i w dalszej rozmowie nie była już tak bezpośrednia. Zapytała tylko o moje imię, po czym zauważyła – co nie było dla mnie niespodzianką – że to imię dobre dla aktorki. Była to standardowa uwaga poznających mnie młodych mężczyzn, których nauczyłam się zbywać chłodnym uśmiechem. Jakakolwiek odpowiedź otwierała zawsze drogę do bezczelnego flirtu, którego ja nie byłam wielką zwolenniczką.

Nasza rozmowa umarła śmiercią naturalną na długo przed dotarciem do celu. Po zdawkowej wymianie uwag na temat aktualnej sytuacji politycznej w Polsce, resztę drogi spędziłam na przemian drzemiąc i podziwiając widoki przez okno.

Była szesnasta, kiedy moja stopa obuta w wielokrotnie naprawiane trzewiczki stanęła na platformie peronu. Ogarnął mnie wilgotny, nieprzyjemny chłód i zapach tłustej pieczeni, która, jak się okazało, była sprzedawana w sklepiku za rogiem.

Niepewnie poprawiłam sfatygowane podróżą klapy żakietu i rozejrzałam się wokoło. Była to bardzo niewielka stacja kolejowa. Spostrzegłam charakterystyczną skrzynkę pocztową i stare wiktoriańskie szyldy i poczułam się jak na jednej z fotografii, które pokazywała mi pani Nelly.

Z drugiego końca peronu zamachał do mnie jakiś mężczyzna. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do niego.

- Jest pan szoferem pani Leytonstone? – spytałam ostrożnie.

- Nie, panienko – odparł ze śmiechem, drapiąc się w niechlujny zarost. – Jestem tylko człowiekiem ze wsi. Jaśnie pani wie, że mam samochód, więc czasem jej pomagam. – wyjaśnił z akcentem, który przypisywałam właśnie jego wiejskiemu pochodzeniu. Ze zrozumieniem pokiwałam głową i wsiadłam do jego zabawnego, rozklekotanego samochodu. Zmęczona opadłam na tylnie siedzenie.

Myślałam, że będę mogła zobaczyć posiadłość już z daleka, ale niestety, cały jej teren odgrodzony był od świata wysokim, kamiennym murem.

Ku mojemu lekkiemu zdumieniu, kierowca zatrzymał się przed bramą wjazdową i spojrzał na mnie znacząco.

- Jaśnie pani nie życzy sobie, żebym wkraczał na jej posiadłość. – wyjaśnił z lekką nutą żalu, a może nawet zazdrości. – Właściwie – dodał – to nigdy jej nie widziałem.

- Nie poznał jej pan? – spytałam, otwierając oczy nieco szerzej.

- Nie, to dość… skryta osoba. Rzadko, jeśli w ogóle, wyściubia nos z tego swojego gniazdka.

Nachylił się konspiracyjnie.

- W wiosce nie widziano jej od dobrej dekady.

- Jestem pewna, że po prostu posunęła się w latach – odparłam rzeczowo, co sprawiło, że zamilkł. – Cóż, dziękuję za fatygę.

- Proszę na siebie uważać, panienko. – odparł tylko i nie wysiadł, żeby otworzyć mi drzwi, co odebrałam jako kolejną oznakę jego prostego wychowania.

Zatrzasnęłam drzwi i słysząc warkot odjeżdżającego silnika, wpatrywałam się w marmurową tabliczkę wmurowaną w słup koło bramy: „Maple Manor” – Klonowa Posiadłość.

Po raz kolejny tego dnia wzięłam głęboki oddech i weszłam przez uchylone skrzydło bramy.

Nazwa wybitnie pasowała do mojego nowego miejsca pracy. Aż po horyzont, gdzie niknęła lekko za opadającym pagórkiem, ciągnęła się aleja potężnych, rozłożystych klonów. Pomiędzy nimi co jakiś czas sterczały smętnie pojedyncze, omszałe lampy.

Wzdrygnęłam się, gdy kropla deszczu, który ustał jakąś godzinę wcześniej, stoczyła się z ociężałego liścia wprost za mój kołnierz.

Rzadki żwir chrzęścił pod moimi zużytymi pantofelkami – jedyną częścią mojej garderoby, na której zakup nie starczyły moje oszczędności. Reszta – żakiet, spódnica, pończochy i bluzka – były nowe, aby zrobić na Brytyjczykach dobre wrażenie. Tylko kapelusz zostawiłam stary, ponieważ nie wyglądał na znoszony, a bardzo go lubiłam.

Takie zakupy kosztowały mnie fortunę. Wydałam równowartość dwóch miesięcznych pensji, a i tak kupiłam najtańsze rzeczy.

Wróciłam myślami do klonowej alei. Gdzieś za zakrętem majaczył duży, szary budynek z omszałego kamienia, sprawiający wrażenie owiniętego i przykrytego otaczającą go roślinnością. Z trudem wypatrzyłam w ciemnej bryle drzew i krzewów jasne prostokąty okien.

Mimo wszystko poczułam niepohamowaną ekscytację i ulgę, że to miejsce nie okazało się senną wizją. Przygładziłam żakiet i zapukałam do pokrytych czarną farbą eleganckich drzwi ze złoconą kołatką i szczeliną na listy.

Odczekałam chwilę (pani Nelly pouczyła mnie, że Brytyjczycy nie spieszą się zbytnio z otwieraniem drzwi) i usłyszałam upragniony chrzęst otwieranego zamka. W szparze między uchylonymi drzwiami a framugą ujrzałam młodą, szczupłą dziewczynę, która po chwili ukazała mi się cała.

Sztywne, czarne włosy miała modnie obcięte na pazia w stylu Louise Brooks, o której rozpisywały się działy rozrywkowe polskich szmatławców. Zauważyłam również białą, prawie męską w kroju luźną koszulę i szare spodnie, które dotąd widziałam tylko u dziewcząt określanych w Warszawie mianem skandalistek.

Zwężone, błękitne oczy wpatrywały się we mnie podejrzliwie.

- Ty jesteś tą Polką? – wyrzuciła w końcu lekceważącym tonem, i nim zdążyłam zastanowić się nad odpowiedzią, otwarła drzwi na oścież, chwyciła mój bagaż i wrzuciła go – bo na pewno nie wniosła – wprost na środek niezbyt przestronnego holu. Zdołałam zauważyć, że pełni centralną funkcję domu.

- Jest na górze. – mruknęła tylko i kołysząc biodrami, zniknęła w którymś z korytarzy.

Uniosłam lekko brwi i, chcąc nie chcąc, chwyciłam mój bagaż i zaczęłam wdrapywać się po skrzypiących, drewnianych schodach na piętro, gdzie – jak zrozumiałam, znajdował się mój pokój. Gdy jednak wtoczyłam się do jedynego pomieszczenia z uchylonymi drzwiami, moim oczom ukazał się zgoła nieoczekiwany widok. Na olbrzymim, bogato zdobionym wiktoriańskim łożu z ciemnego drewna leżała, obserwując mnie z zaciekawieniem, moja pracodawczyni - pani Olivia Leytonstone.

- Inga? – spytała osłabionym, lecz miłym głosem.

- Tak, proszę pani – odparłam ze szczerym uśmiechem i powoli podeszłam do łóżka. – To ja.

- Miło mi cię poznać, moje dziecko – odwzajemniła uśmiech. Poczułam luźną nić sympatii, która nieoczekiwanie zawiązała się między nami.

- Zapewne poznałaś już Amy – mruknęła z rozbawionym uśmiechem. – To bardzo temperamentna osóbka, a przy tym moja wnuczka, choć wydaje się być niezadowolona z tego powodu.

Ściszyła głos.

- Moja córka, a jej matka, Elisabeth, zmarła rok temu, zaś ojciec zginął jeszcze podczas wojny.

Ponownie kiwnęłam głową, aby pokazać moje zrozumienie.

- Musiałam zaopiekować się tym biedactwem, sama rozumiesz. – spojrzała na mnie ciemnymi, dobrotliwymi oczami, zupełnie niepodobnymi do oczu swej wnuczki.

- Gdzie znajduje się mój pokój? – spytałam w końcu grzecznie, po chwili obustronnego milczenia.

- Och, jest na dole, koło kuchni. – odparła starsza pani. – Myślałam, że Amy już ci go pokazała.

Okłamała mnie? „Jest na górze.” Nie, stwierdziłam po chwili z nieprzyjemnym uczuciem w żołądku. Mówiła w ten sposób o swojej babci.

- Śniadanie jem o siódmej – zaczęła pani Leytonstone. – Oczywiście musisz przyjść wcześniej mnie ubrać. O dwunastej zwykłam wychodzić na spacery po ogrodzie.

- To chyba nie najzdrowsza pora na spacery, proszę pani. – zauważyłam, opierając ręce na biodrach.

- Proszę cię, moje dziecko, chyba nie łudzisz się, że do tej zarośniętej dziury kiedykolwiek wpada słońce – mruknęła, a było w jej tonie coś, co sprawiło, że zadrżałam.

Odchrząknęła.

- Po powrocie ze spaceru lunch. Herbata o piątej, oczywiście, około osiemnastej obiad, po osiemnastej nie jem.

Powtarzałam wszystko w myślach, aby zapamiętać za pierwszym razem. Szybko opanowany grafik dnia robił zazwyczaj dobre wrażenie na pracodawcach.

- Między posiłkami będę prosiła cię o dotrzymanie mi towarzystwa – ciągnęła dalej – ale nie przychodź, dopóki sama cię nie zawołam.

- Oczywiście, proszę pani.

Spojrzała na mnie badawczo.

- Naprawdę cieszę się, że tu jesteś.

Posłałam jej promienisty uśmiech.

- Cóż, idź się rozgościć. Do zobaczenia na obiedzie, który Bogu dzięki po raz ostatni przyrządza Robin. Nasz ogrodnik – dodała pospiesznie, widząc moją zaskoczoną minę – a przy okazji mój dobry znajomy. Oczywiście nie zawsze gotuje mi ogrodnik – roześmiała się nieco za głośno. – Kiedyś gotowała mi Mariene, z Francji. Ale musiałam ją zwolnić. Wściubiała nos w nieswoje sprawy.

Spojrzała na mnie z rozbawieniem, jednak dostrzegłam ostrzegawczą nutę w jej głosie. Dygnęłam grzecznie, dźwignęłam walizki ze śliskiego parkietu i podążyłam na dół, do mojego całkowicie własnego pokoju.

Było to schludne, podłużne pomieszczenie z oknem naprzeciwko drzwi wychodzącym na boczną część ogrodu, które sprawiało zabawne wrażenie – wielka, ciemnozielona ściana.

Pokój pomalowany był na biało, zaś meble były ciemne, mahoniowe. Po lewej stronie, na końcu stało wąskie, jednoosobowe łóżko, zasłane czystą pościelą. Z prawej mały sekretarzyk i niemal ascetyczna, wysoka szafa. Te ubogie warunki wydawały mi się jednak spełnieniem moich wszystkich marzeń. O ileż bardziej elegancko i wysmakowanie urządzony został mój nowy pokój od tego warszawskiego, zagraconego bez ładu i składu.

Niezwłocznie przystąpiłam do rozpakowywania mojego skromnego dobytku. Nieliczne książki ułożyłam przy ścianie na sekretarzyku, zaś naprawdę niewielki stosik ubrań zapełnił jedną z przegródek w szafie. Na gwoździu, który smętnie sterczał nad łóżkiem, zawiesiłam kopię obrazu „Fala” Bouguereau, którą dostałam kiedyś za bezcen na targu staroci. Wygniecione rogi z biegiem lat nauczyłam się ignorować.

Wyszłam, aby rozejrzeć się po domu. Na pierwszy ogień poszła kuchnia. Niepokoiło mnie trochę gotowanie - choć pani Nelly poinstruowała mnie naprędce, jak jedzą Brytyjczycy, obawiałam się, że palnę jakąś gafę. Ponadto nigdy nie byłam kucharką specjalnie wybitną.

Dodatkowo zastanawiała mnie kwestia sprzątania, której moja pracodawczyni do tej pory nie poruszyła. Oprócz mnie w domu mieszkała jedynie pani Leytonstone i jej wnuczka, w domku przy bramie wjazdowej usytuował się ogrodnik. Czy była tu jeszcze jedna osoba, o której istnieniu nie wiedziałam, czy też sprawy utrzymania w domu czystości – o czym nie wspomniano w ogłoszeniu – miano przekazać w moje młode i niedoświadczone ręce.

Z kuchni przeszłam do obszernej jadalni z ogromnym, owalnym stołem, w którego nabłyszczonej tafli odbijał się kryształowy żyrandol. Dalej znalazłam się w pomieszczeniu, które w Polsce posiadali prawdopodobnie tylko ci najbogatsi, a które nazywano na przemian bawialnią lub salonem. Zaczęłam podziwiać marmurowe zdobienia na kominku, gdy usłyszałam:

- Ekhm.

Spojrzałam w bok. Na szerokim parapecie okna siedziała w beztroskiej i średnio eleganckiej pozycji Amy. W dłoniach trzymała jakiś nowoczesny żurnal.

- Och, przepraszam. – bąknęłam bez śladu zmieszania. Skrucha nigdy nie była moją mocną stroną. Musiała to dostrzec, bo drwiąco uniosła brew, która schowała się pod jej równo obciętą, kruczoczarną grzywką. Żadna z nas nie miała zamiaru kontynuować rozmowy i żadna z nas specjalnie się tym nie przejęła, więc luźnym krokiem udałam się na dalsze zwiedzanie.

Odkryłam całą masę ciemnych pokoi i znacznie mniej tych jasnych, kilka zagraconych komórek oraz niewielką bibliotekę, której ściany od dołu do góry w całości pokrywały półki z książkami. Od razu wydała mi się ciekawym miejscem i postanowiłam częściej do niej zaglądać.

- Jak już zauważyłaś, pełnisz u nas niezwykłą funkcję – zaczęła przy obiedzie pani Leytonstone. – Jako moja opiekunka, nie zaliczasz się do służby i posiłki jesz z nami.

Uśmiechnęłam się z wdzięcznością, przeżuwając twardy jak podeszwa kawałek mięsa. Już zrozumiałam, dlaczego starsza pani tak cieszyła się z faktu, że to już ostatni zastępczy obiad ogrodnika Robina.

- Naturalnie, służby od dawna już nie zatrudniamy. – ciągnęła – Tylko ta mieszkająca we wsi Białorusinka, Wiera, przychodzi tu często posprzątać. Ale wiesz – przyciszyła głos – staramy się nie spoufalać się z pospólstwem.

Choć zrobiło mi się żal pracowitej Wiery, poczułam dumę z zajmowanego stanowiska.

- Co za bzdura – parsknęła nagle Amy, która – jak zauważyłam – od dłuższego czasu gmerała widelcem w jedzeniu. – Zawsze plotkujecie o miasteczku z dobrą godzinę, zanim wreszcie wyjdzie.

Na pomarszczonych ustach pani Leytonstone wykwitł zmęczony uśmiech.

- W jaki dzień życzyłabyś sobie wychodne? – zapytała niespodziewanie.

- Myślę, że najlepszy byłby czwartek, proszę pani. – odparłam po krótkim namyśle. Czwartek wydał mi się rozsądną propozycją – nie straszył wizją bliskiego początku tygodnia ani nie niósł ze sobą widma minionego weekendu.

- To dobry pomysł. – pokiwała głową starsza pani.

Wieczór minął w luźnej atmosferze. Po zaznajomieniu się z wyposażeniem kuchni, zaopatrzeniem spiżarni oraz jedzeniowymi preferencjami mieszkańców posiadłości, wybrałam się na beztroski spacer po ogrodzie i otaczającym dom parku.

Choć była druga połowa lipca, wszechobecna zieleń przywodziła na myśl szczytowy moment wiosny. Nieliczne kwiaty, rachitycznie rozsiane z tyłu domu, stanowiły jedyny kolorowy akcent w okolicy. Wieloletnie drzewa wystrzeliły w górę, a ich korony zazębiły się do tego stopnia, że miejscami utworzyły nieprzepuszczający światła dach.

Daleko od domu, gdzieś na wschodnim krańcu posiadłości, odkryłam mały staw z uroczą ławeczką. Przez dobre kilka minut stałam tam i obserwowałam pojawiające się co jakiś czas na brzegu żaby.

W końcu, gdy zaczęło się już ściemniać, wróciłam do pokoju, aby wyspać się i podołać jutrzejszym nowym obowiązkom.

 

* * *

 

- Oho – mruknęła Amy, gdy pewnym marszem wkroczyłam do kuchni. Siedziała przy drewnianym stole z tą samą gazetą co dzień wcześniej, kubkiem zabielanej herbaty i nadętą miną.

- Pewnie zamierzasz mnie stąd wygonić.

- Nie, raczej nie, proszę pani. – odparłam. – Właściwie nawet nie miałam pojęcia, że pani tu jest.

Przewróciła jasnymi, kocimi oczami

- Na Boga, nie pani, tylko Amy, dobra?

- Herbata ci stygnie, Amy.

Spojrzała zdumiona najpierw na kubek, potem na mnie. Uniosła brwi i upiwszy łyk, powróciła do lektury.

- Zawsze piję tu poranną herbatę. – oświadczyła po chwili. – I nie zamierzam zmieniać swoich zwyczajów tylko dlatego, że ty się tu wprowadziłaś. Ta poprzednia, Francuzka bodajże, nie bawiła tutaj zbyt długo, a jednak codziennie marnowała siły na toczenie ze mną batalii.

- Francuzi są porywczy. – mruknęłam, stojąc tyłem do niej, a przodem do lady z przyprawami. Usłyszałam ciche prychnięcie. – Mimo wszystko sądzę, że w jadalni byłoby ci wygodniej.

Nie było żadnej reakcji. Nie miałam jak przyrządzać śniadania, a czas naglił, pozostało mi więc tylko jedno. Chwyciłam kilka wysokich słojów z kaszą i różnymi makaronami i jak gdyby nigdy nic, ustawiłam z nich mur naokoło Amy i jej gazety; nawet na mnie nie spojrzała. W ten sposób nie było możliwości, żebym ubrudziła drogi żurnal albo jego właścicielkę mąką lub innymi kuchennymi substancjami, zaś Amy miała wydzielony swój kawałek upragnionego stołu.

Kiedy przyrządzałam owsiankę, zauważyłam na jej twarzy rozbawiony uśmiech. Nie wiedzieć czemu poczułam ukłucie satysfakcji.

Po śniadaniu pani Leytonstone zawołała mnie do siebie. Siedziała w fotelu, z nogami ciasno owiniętymi kraciastym pledem.

- Poczytaj mi, moje dziecko. – poprosiła, z lubością rozpierając się w fotelu niczym kot. – Mam prawo do tej przyjemności na stare lata.

Skinęłam głową i podeszłam do wielkiego, ciemnego regału, po chwili jednak moje oczy natrafiły w półmroku na kartonowe pudło z napisem „KSIĄŻKI”. Zauważyłam, że jego pokrywa była zakurzona, zaś starsza pani przymknęła oczy, postanowiłam więc zrobić jej niespodziankę. Gdy jednak zaczęłam otrzepywać je z brudu, usłyszałam za plecami ostre jak brzytwa:

- ZOSTAW TO PUDŁO.

Odwróciłam się gwałtownie, by ze zdumieniem stwierdzić, że ten głos należy do starszej pani. Z jej twarzy zniknął łagodny, dobrotliwy wyraz, ustępując surowo zaciśniętym ustom i zimnym oczom. Trwało to jedynie chwilę, bo pani Leytonstone westchnęła i słabym głosem powiedziała:

- Proszę, wybierz jedną z książek na półce.

- Oczywiście, proszę pani.

Nawet nie patrząc na tytuł, wyciągnęłam wąski tomik oprawiony w czerwoną skórę i zaczęłam czytać (oczywiście plącząc się wielokrotnie i mamrocząc nieznane mi słowa) jakiś smętny poemat. Pani Leytonstone słuchała mnie cierpliwie, łagodnym uśmiechem zbywając moje pomyłki, jednak zauważyłam, że nerwowo porusza palcami. Minęło kilka minut, zanim na dobre się uspokoiła.

Niedługo potem na jej własne życzenie wyprowadziłam ją na spacer, pchając za nią trzeszczący wózek, na wypadek, gdyby zmęczenie nie pozwoliło jej iść dalej. Ochoczo opowiadała mi o parku, szczególny nacisk kładąc na to, co robiła tam za młodu, niejednokrotnie się zresztą powtarzając. Dużo entuzjazmu poświęciła też opowieści o poszczególnych drzewach. Podczas jednej z tych opowieści delikatnie zasugerowałam powrót do domu na lunch. Zaśmiała się cicho, zdumiona własnym gapiostwem i drepcząc powoli wróciła do jadalni, ja zaś toczyłam się ze starym wózkiem za nią.

Po posiłku dała mi odrobinę wolnego, abym odsapnęła. Choć zaczęło troszkę mżyć, wyszłam do parku i przycupnęłam nad Żabim Jeziorkiem, jak nazywałam je w myślach.

Czy było mi tu dobrze? Cóż, zdecydowanie nie było mi źle. Miałam własny wygodny pokój, ciepłe jedzenie za darmo i piękną okolicę dookoła. A jednak coś mi tam nie pasowało. Może czułam się nieswojo przez napiętą relację między panią Leytonstone a jej wnuczką? Może dom wydawał mi się, po mieszkaniu w kamienicy, po prostu zbyt pusty?

Nie zamierzałam chwilowo zaprzątać sobie tym głowy. To był dopiero początek i to ode mnie zależało, jak się wszystko potoczy. Tak mi się przynajmniej zdawało.

W nocy budziłam się co chwilę. Tuż przed każdym przebudzeniem wiedziałam wyraźnie, co było jego przyczyną, jednak tuż po ocknięciu wylatywało mi to z pamięci. Potem leżałam przez kilka minut wpatrując się w sufit, dopóki znów nie zapadłam w kruchy, zawodny sen.

Gdy miało to miejsce już któryś raz z rzędu, nabrałam niejasnego przekonania, że to jakiś uciążliwy dźwięk nie daje mi zasnąć. Postanowiłam przeleżeć trochę czasu bez ruchu, w nadziei, że go usłyszę. Minęło tak kilka, może kilkanaście minut i zaczęłam już przysypiać, gdy znów znalazł się w zasięgu moich uszu. Dźwięk ten dobiegał z daleka i był bardzo przytłumiony, a jednak słyszałam go wyraźnie. Był zdecydowanie najokropniejszym, jaki w życiu słyszałam.

Chrapliwe, zwierzęce wycie, choć jednocześnie miałam pewność, że głos ten należy do człowieka, odbijało się cichym echem po domu. Zesztywniała z przerażenia nasłuchiwałam, jak przez chwilę narastało, po czym nieoczekiwanie, zamilkło. Nadal nie ruszałam się z miejsca, sparaliżowana strachem. Mój wytężony słuch wyłapał gdzieś w oddali ciche, przyspieszone kroki, które nagle się urwały, by kilkanaście sekund później moje uszy zarejestrowały je znowu, tym razem szybsze i jakby zbliżające się do mojego pokoju. Potem znów na chwilę ucichły.

ŁUP! ŁUP! ŁUP! Moje serce zamarło, gdy ktoś z wielką siłą trzykrotnie zapukał do drzwi. Powoli, na nogach miękkich jak galareta, zsunęłam się z łóżka i podeszłam otworzyć drzwi. W korytarzu stała Amy.

- Przestań się wygłupiać, na litość boską. – żachnęła się na widok mojej miny. – Chciałam ci tylko powiedzieć, bo zapomniałam cię uprzedzić, że te okropne wrzaski to JEJ wątpliwa zasługa. Co parę dni śnią jej się jakieś koszmary. – spojrzała na mnie i odczytałam ulgę z jej twarzy, gdy zauważyła, że moje blade jak śmierć policzki z powrotem nabrały barwy. – Więc… najmocniej przepraszam.

Zrobiła teatralną minę, położyła dłoń na sercu i złożyła mi głęboki ukłon. Chwilę wsłuchiwałam się w jej szybki, energiczny chód, po czym zatrzasnęłam drzwi.

Mówiąc „jej”, miała na myśli oczywiście panią Leytonstone. Zastanawiało mnie, czemu nie nazywa jej babcią. Nie wiedzieć czemu układ ich wzajemnej relacji oddziaływał źle również na mnie. I chociaż Amy wszystko mi wytłumaczyła, nieprzyjemne uczucie nie zniknęło po jej wyjściu.

Raz zasiane ziarno niepokoju niełatwo jest wyplenić, pomyślałam zasypiając.

 

* * *

 

Nastał kolejny chłodny poranek. W kuchni znów zastałam Amy, tym razem z inną gazetą.

- Cześć. – mruknęła, nie podnosząc wzroku. Gdy zaczęłam od niechcenia ustawiać naokoło niej mur z kaszy i makaronu, zerwała się z krzesła.

- Dobra, dobra! – krzyknęła oburzonym tonem, jednak na jej ustach zamajaczył uśmieszek. Usadowiła się na parapecie, z jedną nogą opierającą się o podłogę. – Właściwie tu jest nawet jaśniej.

- Tak właśnie myślałam. – odparłam. Amy złożyła gazetę.

- Tam, skąd przyjechałaś, chyba nie masz zbyt wielu przyjaciół?

Oderwałam głowę znad szmatki, którą przecierałam stół.

- Nie, rzeczywiście. – wróciłam do wycierania, po czym dodałam: - Można powiedzieć, że przyjaźnię się z moją sąsiadką, ale prawdopodobnie ma około siedemdziesiątki.

Parsknęła śmiechem w stronę okna, ja też się uśmiechnęłam.

- Jak tam jest, w tym twoim kraju?

- W Polsce? – upewniłam się. Kiwnęła głową. Wzruszyłam ramionami i zamyśliłam się na chwilę.

- W mieście, z którego pochodzę, większość ludzi mieszka w kamienicach, nie tak jak wy, w domkach. – zaczęłam. – Mamy dużo słońca w lecie i dużo śniegu w zimie.

Amy jęknęła.

- Śnieg? Niech to, nie mów mi, że jeździcie na nartach.

- Bardzo dużo – przytaknęłam.

- Zawsze chciałam jeździć na nartach. – wyznała ponuro. – My mamy tylko parę marnych stoków w Szkocji.

- Na pewno stać cię na podróż. – odparłam rzeczowo.

- Nie bądź śmieszna. – zeskoczyła z parapetu. – Nie wypuści mnie stąd, dopóki nie będę pełnoletnia.

- To niedorzeczne…

Spojrzała na mnie z oczami pełnymi żalu, co sprawiło, że zamilkłam. Chciała mi coś powiedzieć, ale machnęła ręką i mruknęła tylko: - Co ty tam wiesz.

Przez chwilę w milczeniu robiłyśmy swoje – ja układałam plasterki szynki na porcelanowym półmisku, zaś Amy obgryzając paznokcie intensywnie wyglądała czegoś przez okno.

- Ona ma jakiś sekret, wiesz? – odwróciła lekko głowę.

W milczeniu kontynuowałam układanie. Nauczono mnie nie rozmawiać o pracodawcach, a już na pewno nie na początku służby.

- Zapewne nie wiesz o niej i o mojej matce?

Spojrzałam na nią pytająco, odsuwając talerz.

Pokręciła głowa, jakby chciała powiedzieć „Nieważne”, i już się nie odzywała. Przy śniadaniu bardzo mało jadła i dała sobie spokój z kąśliwymi uwagami.

Na godzinę przed spacerem pani Leytonstone, podobnie jak dzień wcześniej, zawołała mnie do siebie.

- Witaj, Ingo – przywitała mnie moim własnym imieniem, co przyjemnie mnie zaskoczyło. – Poprosiłam cię tu, bo śmiertelnie się nudzę, ot co!

Zrobiła zabawną minę.

- Poczytać coś, pani Leytonstone?

- O, nie – roześmiała się serdecznie. – Nie, moje dziecko, dość już wymęczyłam cię wczoraj. Proponuję, abyśmy po prostu porozmawiały. Usiądź, proszę.

Niepewnie zajęłam obite skórą krzesło obok starszej pani.

- Tęsknisz za domem, Ingo?

- Wcale, proszę pani. – odparłam z lekkim wahaniem, które zresztą po chwili wydało mi się bezpodstawne. Bo czy tęskniłam? Czy brakowało mi mojej zakurzonej praskiej klitki? Czy marzyłam o zatłoczonych ludźmi ulicach, na których bezzębne Żydówki sprzedawały owoce, aby wykarmić swoje napuchnięte z głodu dzieci? Czy chciałam widoku zatęchłych podwórek i wracających z pracy robotników o zniszczonych twarzach i zgrubiałych rękach? Nie, tu było mi o wiele lepiej. Wszystko było ładne i czyste.

- Powiedz mi, jak wygląda twój kraj.

Oparła głowę o poduszkę fotela i przymknęła oczy, oczekując długiej i poetyckiej opowieści o tajemniczych zamorskich krainach. Wyszłam więc naprzeciw jej oczekiwaniom i wysnułam lekko przydługawy i nieco ubarwiony opis mojej ojczyzny. Najbardziej spodobał jej się fragment o ostrych zimach, kiedy lodowa pokrywa na jeziorach jest tak gruba, że saniami można pokonywać dystans między dwoma wioskami. Również opis polskiej wsi przypadł jej do gustu i poprosiła o więcej szczegółów.

Gdy zauważyłam, że jej senność zaczyna przybierać nieoczekiwany wymiar, nieco głośniej oznajmiłam:

- Cóż, to już chyba wszystko.

Powoli otworzyła powieki.

- Bardzo miło było tego słuchać, dziękuję. – z arystokratycznym niemal uśmiechem skinęła głową, co wzięłam za pozwolenie na odejście. Gdy wychodziłam, rzuciła jeszcze za mną:

- Masz takie poważne oczy!

Po południu Amy wybrała się na przejażdżkę po miasteczku, zostałam więc sama ze starszą panią. Nadeszła pora herbaty, jednak pani Leytonstone nie pojawiała się w jadalni. Odczekałam kwadrans, po czym postanowiłam zanieść jej tacę z herbatą do pokoju, jednak jej tam nie zastałam. Rozsądek nakazywał mi wrócić do jadalni i czekać, aż sama się pojawi, ale intuicja, a raczej jakaś dziwna część mnie, która czasem niespodziewanie włączała alarm, kazała mi się niepokoić. W końcu nie widziałam pani Leytonstone już od lunchu. Była starszą osobą i mogło przytrafić jej się coś złego. Po głowie zaczęły krążyć mi idiotyczne scenariusze, których po chwili zaczęłam się wstydzić. Postanowiłam jednak jej poszukać.

- Pani Leytonstone? – moje wołanie niosło się echem po pustym domu. – Proszę pani?

Odpowiedziała mi cisza. Zaczęłam po kolei przetrząsać pokoje, jednak wszystkie wydały mi się puste. Natrafiłam też na kilka zamkniętych, ale klamki do tego stopnia obrosły kurzem, że zarzuciłam pomysł, jakoby starsza pani znajdowała się w którymś z nich.

Zeszłam na parter, gdzie dokładnie przeszukałam każdy kąt, jednak i tam jej nie było. W wąskim korytarzu łączącym kuchnię z wyjściem z domu zauważyłam drzwi, które w moim mniemaniu prowadziły do piwnicy. Szczelnie zamknięte na trzy metalowe kłódki nie budziły jednak moich podejrzeń.

Zauważyłam, że zniknął parasol pani Leytonstone, który stał w stojaku przy wejściu. Musiała wyjść z domu.

Bezmyślnie wybiegłam wprost w potężną ulewę i, rozpaczliwie zakrywając dłońmi głowę (co zresztą nie dało zbyt dużego efektu), zaczęłam miotać się na zmianę po najdalszych zakątkach parku w poszukiwaniu znajomej sylwetki.

Nigdzie jednak nie było ani śladu po starszej pani. Przeczesawszy – jak mi się zdawało – każdy skrawek posiadłości, w tym miejsca, o których istnieniu nie miałam pojęcia, dobiegłam, przemoczona do suchej nitki, pod domek ogrodnika stojący niedaleko bramy wjazdowej.

Na pierwszy rzut oka wydał mi się pusty – ciemne, zakurzone okna nie sprawiały zachęcającego wrażenia. Ponieważ jednak powiadomienie mężczyzny o zniknięciu pani Leytonstone wydało mi się właściwe (zwłaszcza, że oprócz nas nikogo w okolicy nie było), zaczęłam obchodzić dom naokoło i doszłam do zaskakującego wniosku – okna zasłonięto od góry do dołu ciężkimi, czarnymi storami. Moją uwagę zwróciła smuga światła na trawie i ustaliłam, że jej źródłem jest szpara w niedosuniętych zasłonach. Bez zastanowienia zaglądnęłam do środka.

Choć z zewnątrz był to zwykły, wiejski domek, tylko luźnie nawiązujący do znacznie większego dworu, jego wnętrze z całą pewnością było bogatsze od domu pani Leytonstone, ba, było bogatsze od wszystkiego, co do tej pory widziałam. Zaglądałam chyba właśnie do salonu, który od podłogi do sufitu pokryty był sztukateriami z marmuru i złota.

Inkrustowana masą perłową posadzka odbijała światło olbrzymiego, kryształowego żyrandolu, który pani Nelly określiłaby słowami „w bardzo złym guście”. Obite czarną skórą meble, złote zegary, rosyjskie jaja na mosiężnych stojaczkach ustawione rządkiem na wykonanym z czarnego marmuru kominku – wszystko to sprawiło, że aż zakręciło mi się w głowie. Było to jednak nic w porównaniu z tym, co przyszło mi zobaczyć chwilę potem.

Przez otwarte, stylizowane na rokokowe drzwi wolnym krokiem weszła pani Leytonstone, a tuż za nią ogorzały, nieogolony mężczyzna, również nie najmłodszy. Po stroju odgadłam, że musi to być ogrodnik.

- Czuję się cudownie, Robin. – usłyszałam panią Leytonstone przez uchylone okno. – Tego właśnie chcieliśmy, czyż nie?

Mężczyzna odchrząknął głośno.

- A co będzie, kiedy ona…

Uciszyła go machnięciem ręki.

- Nie chcę o tym słyszeć, Robin. Cieszmy się tym, póki możemy. Cieszmy się sobą.

Delikatnie pogłaskała go wierzchem dłoni po policzku i wydało mi się, jakby obojgu ubyło nagle po dwadzieścia lat.

Wtedy za kołnierz wpadła mi kropla wody. Wzdrygnęłam się niemal niezauważalnie, ale musiał to kątem oka dostrzec, bo niespodziewanie spojrzał na okno. Z bijącym jak szalone sercem w ułamku sekundy odskoczyłam od szpary, przyklejając plecy do mokrej ściany.

- Ktoś tu był, Ollie. – powiedział ogrodnik nieprzyjemnym, chrapliwym głosem. Modliłam się, żeby nie wyjrzał przez okno. Usłyszałam kroki i krzątaninę.

- Robin, daj spokój, co ty…

Wyszli z pokoju. To była dla mnie szansa. Rzuciłam się w szaleńczy bieg wzdłuż muru, aby pod osłoną rosnących tam zarośli bezpiecznie przemknąć do jadalni i jak gdyby nigdy nic czekać tam z herbatą.

Nie byłam chyba zbyt zręczną uciekinierką, bo już po chwili kątem oka zauważyłam dziarsko maszerującego w moją stronę Robina ze strzelbą. Nieopatrznie wykonałam jakiś nieprzemyślany ruch i krzak, za którym się ukrywałam, poruszył się. Rozległ się huk i gdzieś koło mnie świsnęła kula. Usłyszałam zduszony okrzyk i ze zdumieniem uświadomiłam sobie, że to przerażenie bez mojej woli wypchnęło go z moich trzewi. Chyba jednak dało to zamierzony rezultat, bo mężczyzna zamarł i szybko opuścił strzelbę, po czym przykuśtykał do zarośli.

- Co, do cholery…

Zauważył moją twarz i aż cofnął się z przerażenia.

- A niech mnie! To panienka! Nic panience nie jest?

Potężną ręką złapał mnie za ramię i podniósł do góry. Pokręciłam głową.

- Nie miałem pojęcia, sama panienka wie… Kłusownicy, złodzieje, różne typy już tu przyłaziły, a panienka siedzi w krzakach…

Mówił ostro i dziwacznie oddzielał sylaby. Spojrzał na mnie badawczo.

- Co panienka tu robi?

- Szukałam pani Leytonstone i gdzieś tu zgubiłam kolczyk – odparłam niemrawo. – Miała zejść na kolację, ale nie ma jej w pokoju.

- Musiałyście się minąć. Pani Leytonstone wyszła na spacer do parku. – odparł chłodno. – Następnym razem proszę się tu nie szwędać, panienko. Nie odchodzić daleko od dworu.

Puścił moje ramię, odwrócił się i, kręcąc głową, odszedł.

Serce nie przestawało wykonywać skomplikowanych akrobacji w moim brzuchu i kiedy wracałam do jadalni, z każdym biciem przypominało mi, że właśnie cudem uniknęłam śmierci z rąk ogrodnika.

Leżąc w łóżku tuż przed zaśnięciem, zastanawiałam się, czy oni wiedzą. Czy Robin zauważył moją twarz w oknie, czy też wyszedł z domku pchnięty przeczuciem? Gdyby odkrył, że znam ich sekret, z pewnością podzieliłby się tym z panią Leytonstone. Ona tymczasem wydawała się wiedzieć jedynie o moim poszukiwaniu jej w parku. Serdecznie mnie przeprosiła i wydawała się poruszona faktem, że cała się przemoczyłam, żeby ją znaleźć.

- Park jest o wiele większy, niż się wydaje, kochanie – tłumaczyła. Nie, ona nie mogła wiedzieć. Sposób, w jaki naprawdę zatroskana patrzyła na mnie, głaskała moją roztrzęsioną dłoń, stanowczo to wykluczał. Byłam bezpieczna.

Przewróciłam się na bok i coś zakłuło mnie w ucho. Kolczyki – nie wyjęłam ich przed snem.

Nagle zamarłam. Kolczyki. Miałam obydwa. Wiedzieli o wszystkim.

 

* * *

 

Rano Amy wydawała się być w wyśmienitym humorze, ja wręcz przeciwnie. Siedząc na parapecie wesoło pogwizdywała, ja zaś zaciskając zęby wałkowałam ciasto na podwieczorek.

- Nawet nie wiesz, jak wspaniale bawiłam się wczoraj w miasteczku – zanuciła. – Trafiłam w sam środek festynu. Światełka, słodycze, muzyka – ach, musiałabyś zobaczyć to na żywo!

Milczałam. Zauważyła mój brak reakcji.

- Słyszałam, że masz jutro wychodne?

- Tak, chyba tak. – mruknęłam, zdmuchując ciemnoblond kosmyk, który wyślizgnął mi się z koka i dyndał przed nosem.

- Nie chcesz zobaczyć festynu?

Spojrzałam na nią podejrzliwie. Zrobiła niewinną minę.

- Jutro ma nie padać. – wzruszyła ramionami.

- Zobaczę. – odparłam.

- Czyli się zgadzasz. – stwierdziła rzeczowo. – Bardzo dobrze.

Wydałam z siebie wymowne westchnienie.

- Błagam cię, nie rób z siebie cierpiętnicy. Wałkowanie ciasta nie jest chyba aż taką torturą.

Musiałam się uśmiechnąć. Zapadła krótka cisza i uznałam to za odpowiedni moment. Zostawiłam ciasto i wyprostowałam się, ocierając ręce o fartuch, po czym zapytałam:

- Dlaczego nie lubisz swojej babci?

Amy zesztywniała. Przez chwilę, która zdawała mi się wiecznością, siedziała nieruchomo, po czym zaśmiała się cicho.

- Już chyba sama nie wiem, od czego się zaczęło. – zmierzwiła włosy. – Nie jestem do końca pewna, co ja tu właściwie robię.

Zamilkła na dłuższą chwilę. Uznałam, że nie powie nic więcej i wróciłam do ciasta.

- Ona nie jest taka, jak myślisz. – powiedziała cicho. – Nie dla mnie.

Nie rozmawiałyśmy już o tym. Coś w środku mówiło mi jednak, że powierzona mi wiedza to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Co właściwie wiedziałam o tej rodzinie? Jak toczyły się jej losy przed moim przyjazdem? Wiedziałam, że jako pomoc domowa nie powinnam być zainteresowana tymi sprawami. A jednak pani Leytonstone sama podkreśliła, że jestem kimś więcej, i okazywała mi sympatię. Niestety, to nie musiało oznaczać, iż będę o czymkolwiek wiedzieć.

- Masz jakieś plany co do twojego pierwszego wychodnego? – spytała mnie starsza pani, porozumiewawczo mrugając okiem. Właśnie uczyłam ją paru przydatnych sztuczek przy robieniu na drutach.

- Szczerze mówiąc, Amy namawiała mnie na festyn w miasteczku, ale nie przepadam za takimi imprezami. – odparłam rozbawiona.

Pani Leytonstone spoważniała.

- Mówiłam ci już, że Amy jest bardzo kłopotliwa. Nie musisz próbować za wszelką cenę się z nią zaprzyjaźnić, bo może spotkać cię rozczarowanie. Lepiej zachowaj dystans.

Popatrzyła na mnie wyczekująco.

- Oczywiście, pani Leytonstone. – odparłam grzecznie i szybko powróciłam do drutów.

Gdybym była jedną z tych uległych służących, tylko zgodziłabym się cicho i spuściła skromnie wzrok. Jednak stanowczość była moją siłą i stwierdziłam, że to do mnie należy decyzja, jak spożytkuję własne wychodne. Z tym przekonaniem poinformowałam Amy, że spotkamy się już na miejscu. Doszłam do słusznego wniosku, iż nie muszę prosić jej o poufność w stosunku do starszej pani. Zrodziło by to niewygodne pytania o przyczynę, która na pewno nie wpłynęłaby na wzrost sympatii Amy do jej babci.

Bardzo intrygowało mnie, co między nimi zaszło, ale nie byłam typem osoby dopytującej się o wszystko. Postanowiłam jednak postarać się o zdobycie ciekawiących mnie informacji na własną rękę.

Moim celem numer jeden stało się pudełko oznaczone napisem „Książki”, chciałam jednak to dobrze zaplanować. Dlatego też ten spisek odłożyłam na później, na pierwszy plan wysuwając wypytanie ludzi w miasteczku przed spotkaniem z Amy.

Około północy znów obudziły mnie te potworne wycia, o których istnieniu wolałam zapomnieć. Przez resztę nocy zastanawiałam się, jak skomplikowanym instrumentem są struny głosowe i czy ja, po odpowiednim treningu, też umiałabym wydać z siebie podobne dźwięki. Rozmyślałam o tym raczej po to, aby zagłuszyć rosnące we mnie mimowolnie przerażenie.

Chociaż nie wyspałam się za dobrze, wstałam wcześnie i szybko opuściłam posiadłość. To było moje pierwsze wychodne i nie zamierzałam zmarnować go na wylegiwanie się w łóżku. Przy bramie uprzejmie, choć nie powstrzymawszy się od lekkiego wzdrygnięcia się na jego widok, skinęłam głową ogrodnikowi.

Wydostawszy się za bramę puściłam się pędem żwirową drogą. Choć w Maple Manor było mi bardzo dobrze i nie uskarżałam się na brak wolności, perspektywa czasu wolnego od rana do wieczora bardzo szybko dodała mi skrzydeł.

Z sercem pierwszy raz od dłuższego czasu lekkim jak piórko mknęłam poboczem przez liściasty, soczyście zielony lasek. Pani Leytonstone przestrzegła mnie, że mogę cieszyć się niezdrowym zainteresowaniem mieszkańców miasteczka. Biorąc to pod uwagę ubrałam odświętne ubrania, aby pokazać się wścibskim od najlepszej strony. To troszkę krępowało moje ruchy podczas tego szaleńczego biegu, toteż po chwili zwolniłam i uspokoiłam się trochę, przyjmując na powrót godną postawę.

Doszłam do skrzyżowania i po niedługim oczekiwaniu wsiadłam do małego, ciasnego autobusu. Większość pasażerów wyglądało na farmerów z okolicznych wiosek, którzy jechali ze swoimi produktami na rynek. Uśmiechnęłam się do nich uprzejmie i zajęłam jedno z niewielu wolnych miejsc. Zauważyłam kilka ciekawskich spojrzeń i co najmniej jeden dyskretny szept. Pani Leytonstone miała rację.

Nie wiedzieć czemu, ten zabawny fakt dodatkowo wpłynął na moją pewność siebie. Dojechawszy do miasteczka, z dumą godną arystokratki przytrzymałam kapelusz przy wysiadaniu z autobusu i lekkim, baletowym krokiem zeskoczyłam na błotnisty grunt.

Wzbudzać zainteresowanie – cóż za cudowne uczucie! W Polsce nieczęsto zdarzało mi się to odczuć. Tu byłam cudzoziemką, kimś innym, tajemniczym, kto był na usługach równie tajemniczej starszej damy. Delektowałam się tym uczuciem, dopóki było mi dane.

Dotarłszy do centrum miasteczka mój entuzjazm nieco przygasł, kiedy uświadomiłam sobie, że nie mam pieniędzy. Moją obiecującą wypłatę miałam dostać dopiero z końcem tygodnia. Niemożność kupienia czegokolwiek znacznie ograniczała moje „szpiegowskie” możliwości. Przede wszystkim z niejasnego powodu byłam pewna, że żadna sklepikarka ani piekarz nie odbędzie ze mną satysfakcjonującej rozmowy, dopóki nie zakupię u nich jakiegoś produktu. Postanowiłam nie zdradzać się z moim chwilowym ubóstwem i, jak gdyby nigdy nic, weszłam do uroczo urządzonej cukierni. Pulchna sprzedawczyni uśmiechnęła się na mój widok.

- Dzień dobry, w czym mogę pani służyć?

- Nic konkretnego, wpadłam tylko przelotem – odparłam beztrosko, dla niepoznaki oglądając najdroższe ciastka. Zauważyłam, że rumiana ekspedientka wpatruje się we mnie wyczekująco.

- Ty musisz być nową służącą Leytonstone’ów? – wypaliła w końcu.

- Nie, jestem tam w charakterze opiekunki i pomocy domowej. – odparłam, rozkoszując się tą nieoczekiwaną sławą. Sprzedawczyni sama nie wiedziała, od czego zacząć.

- I jaka ona jest? – spytała, a w jej głosie dosłyszałam cień podejrzliwości.

- Och, to przemiła starsza pani – odparłam wyniośle, gotowa odeprzeć jakiekolwiek ataki pod jej adresem.

- Nie wątpię – broniła się kobieta – po prostu…

Ściszyła nieco ton i nachyliła się poufnie.

- Nie widziano jej w miasteczku od dobrych piętnastu lat, a i wcześniej nieczęsto. Ludzie lubią plotkować…

- Pani Leytonstone zestarzała się i wypady do miasteczka są już ponad jej siły – wyjaśniłam z anielskim spokojem. – Mogę panią zapewnić, że to normalna, serdeczna osoba.

Sprzedawczyni zrozumiała, że nie wyciągnie ode mnie wiele sensacji, więc jej zapał nieco ostygł i zniżył się do poziomu polecenia mi maślanych bułeczek do herbaty.

Przemierzając ulice w poszukiwaniu wiarygodnego źródła informacji, moją uwagę zwrócił wiekowy szyld: J. Singer – zegary. Pomyślałam, że i jego właściciel musi pamiętać dawniejsze czasy i bez zastanowienia wparowałam do lokalu. Uszy wypełniło mi tykanie zegarów na każdym możliwym tonie. Całe ściany pokryte były tymi pięknymi maszynami – od małych z kukułkami i figurkami grającymi na bębnach, po ogromne wielkości szafy, w których wahadło przetaczało się z jednej strony na drugą niczym skoczek na trapezie.

- Słucham?

Odwróciłam głowę. Zamiast stuletniego pana Singera ujrzałam zgoła nie stuletniego młodzieńca o nieco zaskoczonym wyrazie twarzy.

- Szukam mojej koleżanki. – odparłam z chłodnym uśmiechem. – Ale najwyraźniej jej tu nie ma.

- Może mógłbym jakoś pomóc? – spytał po chwili wahania. Widząc moją niezbyt zachęcającą minę uśmiechnął się nieśmiało. Nigdy nie miałam cierpliwości do mężczyzn. Już miałam wychodzić, ale zatrzymałam się.

- Naprawiasz czasem zegary pani Leytonstone?

Uniósł lekko brwi.

- No jasne, jesteś ich nową służącą! Mogłem się domyślić po tym akcencie.

Tym razem to ja uniosłam brwi.

 - Akcencie?

- Nie, nie, nie miałem nic złego na myśli – zmieszał się – Po prostu słychać, że nie jesteś stąd.

- Zadałam pytanie – przypomniałam, niezbyt zręcznie ukrywając zniecierpliwienie.

- Och, rzeczywiście. Przepraszam. – zastanowił się chwilę. – Czasem przynoszą ich dwa albo trzy.

Odchrząknęłam. – Czy sądzisz, że pani Leytonstone jest… bogata?

- W granicach rozsądku. – odparł, ale widząc moje zainteresowanie zrobił nadętą minę i zaczął czyścić jeden z zegarów szmatką, starając się mnie ignorować. Przewróciłam oczami domyślając się, że chce, abym ubiegała się o jego uwagę.

- To znaczy?

- Choć, pokażę ci.

Wyszedł na zaplecze, a ja, chcąc nie chcąc, udałam się za nim. Zatrzymał się nagle.

- Najpierw powiedz mi, jak ci na imię. – wyszczerzył się, trzymając ręce z tyłu.

- Nie wygłupiaj się. – żachnęłam się, usiłując zajrzeć do pomieszczenia za jego plecami.

- Najpierw imię.

Spojrzałam na niego. Był całkiem przystojny, ale naprawdę nie miałam cierpliwości do mężczyzn. Nie wtedy, nie tam.

- Inga.

Na moment, prawie niezauważalny, który jedna nie umknął mojej uwadze, zamarł. Po chwili jednak uśmiechnął się szeroko.

- Ładne imię. Idealne dla…

- Aktorki, wiem. – chwyciłam jego ramię i przesunęłam go, aby zszedł mi z drogi. – Co takiego chciałeś mi pokazać?

Przez chwilę patrzył na mnie rozkojarzony, ale kiedy zdał sobie z tego sprawę, pacnął się lekko w czoło.

- Ach, tak. Byłbym zapomniał. – podniósł z wielkiego stołu za sobą średniej wielkości zegar. – To właśnie jedno z cudeniek pani Leytonstone.

Wzięłam go do rąk i obejrzałam uważnie. Był wykonany z porządnego, drogiego mahoniu i wyglądał na bardzo stary.

- O, tu masz jeszcze drugi. – podał mi kolejny.

Ten był zupełnie inny. Wykonany z białej porcelany i ozdobiony orientalnymi ornamentami od razu przywołał obraz dziwacznego domku ogrodnika.

- Dość odmienne style, muszę przyznać. – zauważył chłopak.

- Dziękuję. – oddałam mu zegar i ruszyłam do wyjścia.

- Zaczekaj!

Przystanęłam zniecierpliwiona. Amy zapewne czekała już na mnie od dawna.

Szybkim ruchem wyjął coś spod lady.

- Ma brzydką rysę z tyłu, więc nikt go nie chce – wyjaśnił, wręczając mi naprawdę malutki zegarek na łańcuszku. – Ale pomyślałem, że może ci się przydać.

Spojrzałam na niego wyniośle, odpychając zegarek.

- Inga? – usłyszałam nagle i odwróciłam się. To była Amy – musiała zacząć mnie szukać i zauważyła moją sylwetkę za szklaną witryną sklepu.

- Kończ te flirty i chodź na festyn! – krzyknęła rozbawiona, chwytając mnie za rękę.

- Do widzenia, Ingo! – usłyszałam jeszcze wybiegając ze sklepu.

- Właśnie uratowałaś mnie przed natrętem – oświadczyłam, kiedy roześmiana Amy zostawiła moją rękę i puściła się galopem przez wąskie ulice.

- Jakoś ci nie wierzę! – odkrzyknęła, posyłając mi całusa. Zrobiłam obrażoną minę i wetknęłam ręce do kieszeni żakietu. Ze zdumieniem znalazłam w jednej z nich mały, złoty zegarek z rysą na tylnej stronie.

- No chodź! – pogoniła mnie Amy. Wydałam z siebie teatralne westchnienie i pognałam za nią. Stanowczo za dużo biegania jak na jeden dzień.

Dotarłyśmy do niezbyt obszernego rynku, na którym krzyżowały się główne ulice miasteczka. Rzeczywiście, cały plac tętnił życiem. Oprócz kolorowych szarf zawieszonych między małymi domkami w oczach mieniły się różnobarwne stragany i odblaskowe stroje wirujących w samym środku zawieruchy tancerzy.

Amy, trzymając mnie za rękę i chichocząc, skakała od straganu do straganu w rytm muzyki. Krzyknęłam z oburzenia, gdy ze stoiska z suszonymi owocami porwała i zjadła garść rodzynek. W końcu, przecisnąwszy się przez zaaferowany tłum i zabawnie ubranych grajków, oraz potknąwszy się o nadętego kobziarza, wpadłyśmy w centrum szalonego korowodu.

- Chodź, tańczymy z nimi! – Amy nawet nie dosłyszała słów sprzeciwu lejących się obfitym strumieniem z moich ust. – To łatwe, szybko się nauczysz.

Rzeczywiście, po kilkakrotnym stratowaniu przez tańczących załapałam kroki i już po chwili skakałam jak szalona wraz z Amy, zaśmiewając się do rozpuku. W końcu, zdyszane niczym po biegu maratońskim wydostałyśmy się z tłumu.

- Napijmy się czegoś – Amy wskazała na przyozdobiony charakterystyczną, pomalowaną na zielono elewacją pub. Weszłyśmy do środka i uderzył mnie zmieszany zapach alkoholu, dymu i wody kolońskiej. Nie było to jednak nic nowego – większość mieszkańców mojej rodzinnej dzielnicy pachniała w ten sposób.

Ku mojemu zdumieniu, Amy zamiast do lady natychmiast popędziła ku jednemu ze stolików.

- Amy, co ty…

- Ingo, to jest Jonathan. Jonathan – to Inga. – spojrzałam ze zdumieniem na nią, po czym na schludnego mężczyznę, który siedział przy stole.

- Miło mi poznać. – nieco zdezorientowana uścisnęłam jego dłoń, jednak już po chwili załapałam o co chodzi, gdy Amy beztrosko oparła się o jego ramię, siadając. Uśmiechnęłam się do niej znacząco. A więc to było przyczyną jej szampańskiego humoru.

- Jesteś stąd? – spytałam Jonathana uprzejmie.

- O, nie – pokręcił głową z miną świadczącą o tym, że wolałby tu mieszkać, ale to nie zależy od niego. – Przyjeżdżam tu co jakiś czas z Londynu. Pracuję tam.

- Tam się poznaliście? – spytałam nonszalancko, żeby nie zabrzmiało to nadgorliwie.

- Parę miesięcy temu – pospieszyła z wyjaśnieniem Amy. – Pojechałam wtedy w odwiedziny do koleżanki ze szkolnych lat.

- Musi być wam trudno – zauważyłam ze współczuciem.

- Gdy tylko będę pełnoletnia, zmywam się stąd – odparła. Zauważyłam cień pogardy w jej głosie. Musiała naprawdę nienawidzić tego miejsca. Teraz przynajmniej w niewielkim stopniu rozumiałam dlaczego.

Jonathan okazał się być rozsądnym, rzeczowym, choć troskliwym młodzieńcem – zupełnie nie w moim typie, co stwierdziłam z rozbawieniem już po naszym wyjściu. Cięty język Amy i jej ośli upór znikały gdzieś wraz z pojawieniem się go w okolicy, co wzięłam za dobry znak.

Wracając razem z nią autobusem, zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy. Po pierwsze, przez głupi incydent z asystentem zegarmistrza nadal nie udało mi się wypytać ludzi o przeszłość Leytonstone’ów. Po drugie, wracałyśmy z miasteczka razem, wbrew nakazowi starszej pani, i nie miałam zielonego pojęcia, jak z tego wybrnąć. Postanowiłam uciec się do wykorzystanego wcześniej nieudolnego fortelu. Gdy Amy jak na skrzydłach pędziła do domu, udałam, że podczas biegu wypadł mi kolczyk, i poczęłam szukać wyimaginowanego przedmiotu w gęstej trawie.

- Idź, zaraz do ciebie dojdę. – machnęłam ręką na Amy, która zatrzymała się i robiła pytające ruchy głową. Zaczekałam, aż wejdzie do domu i wyprostowałam się z ulgą, gdy zamknęły się za nią drzwi. Z prawej strony usłyszałam szelest. Odwróciłam się nerwowo. To ogrodnik Robin z wielkimi nożycami do przycinania róż opierał się o mur i z drwiącym uśmiechem wpatrywał się we mnie. „Oszukałaś mnie”, zdawał się mówić, a mnie przeszedł nieprzyjemny, zimny dreszcz. Nie zważając na nikogo i na nic, szaleńczym sprintem puściłam się do domu, gdzie przynajmniej pozornie byłam bezpieczna. Przed czym? Tego nie wiedziałam. Moje serce po prostu tak reagowało na jego osobę.

Tym razem to pani Leytonstone czekała na mnie z herbatą, nie ja na nią. Wydało mi się to bardzo miłe z jej strony.

- W końcu masz dzisiaj wychodne – odparła – a Robin był tak miły, że zorganizował nam coś do picia.

Spojrzałam na nią zaniepokojona, jednak nie dostrzegłam nic alarmującego. Starsza pani ze stoickim spokojem nalała mi do filiżanki pachnącą, parującą herbatę.

- Bardzo pani dziękuję – uśmiechnęłam się, aby sprawić jej przyjemność.

- Naprawdę, nie ma za co – odparła uprzejmie, a ja po raz setny zaczęłam się zastanawiać, co takiego może być kością niezgody pomiędzy nią a jej wnuczką.

 

* * *

 

Następnego poranka zaskoczyła mnie błyskawiczna metamorfoza Amy. Z rozchichotanej, zakochanej trzpiotki wróciła do swojej wcześniejszej, ironicznej i zgorzkniałej formy. Zastałam ją zwyczajowo już na kuchennym parapecie.

- Pełno tu zdechłych much. – zakomunikowała na wejściu. – Musiałam sama je stąd sprzątnąć.

- Nie jestem tu od sprzątania. – odparłam. – Podobno ktoś tu przychodzi.

- Ach, no tak.

Zabrałam się za mieszanie składników mojej własnego przepisu owsianki.

- Co to za zegarowy chłopiec?

- Kto? – spytałam dość głupio. Po chwili mimowolnie dotknęłam kieszonki w bluzce, do której wrzuciłam złoty zegarek. – Ach.

- Czekam… – Amy zaczęła udawać zainteresowanie własnymi paznokciami.

Zawahałam się. Przecież nie mogłam jej wyjawić, że chodziłam po miasteczku w poszukiwaniu informacji o niej samej.

- Oddałam zegarek do naprawy. – wyjaśniłam, pokazując jej mój nowy, złoty nabytek.

- I od razu ci go oddał? – spojrzała na mnie nieufnie.

- To były, no wiesz, kosmetyczne zabiegi. – mruknęłam zbita z tropu.

- Tak czy siak to miło z jego strony, że zrobił to na miejscu – stwierdziła ze znaczącym uśmiechem.

- Przestań już, bo dosypię ci czegoś do owsianki. – odburknęłam.

Wybuchła śmiechem, po czym szybko spoważniała.

- Zrobiłabyś to, gdybym cię rozwścieczyła?

Spojrzałam na nią z rozbawieniem, jakby odpowiedź była jasna, po czym odparłam:

- Oczywiście, że tak. Zawsze truję swych wrogów.

Pokiwała głową ze zrozumieniem i zapadła głucha cisza, którą nagle przerwał nasz niemal równoczesny, szalony chichot. Ocierając łzy ze śmiechu, Amy wymamrotała:

- Przestań, bo jeśli w ogóle, to zabijesz mnie brakiem tlenu!

Aby zapobiec tak tragicznemu końcowi naszej beztroski, obie wzięłyśmy kilka głębokich wdechów i uspokoiłyśmy się nieco.

Gdy Amy wyszła z kuchni, pozostawiona samej sobie zaczęłam przelewać swoje ekscytacje i niepokoje na Bogu ducha winną owsiankę, co zaowocowało rozsypywaniem jej po stole.

- Powiedz mi, Ingo – zagadnęła mnie niespodziewanie przy śniadaniu pani Leytonstone – kiedy masz urodziny?

- Dwudziestego ósmego lipca, proszę pani – odparłam zaskoczona.

- Tak właśnie mi się zdawało – uśmiechnęła się. – Trzeba będzie zorganizować jakieś przyjęcie!

- Myślę, że to zupełnie zbyteczne. – zaprotestowałam stanowczo.

- Ależ Ingo…

- Czułabym się bardzo niezręcznie. – zaprotestowałam. Pani Leytonstone zamilkła i spojrzała na mnie chłodno. Wystraszyłam się, że się obraziła.

- Cóż – odchrząknęła – wobec tego zrobimy ci przyjęcie-niespodziankę.

Roześmiała się z własnego żartu.

- Zawsze dopnie pani swego – stwierdziłam wesoło.

- Zawsze. – odparła, patrząc mi w oczy, ale po chwili znów się roześmiała.

Amy całe śniadanie siedziała z miną, jakby było jej niedobrze. Zastanawiałam się, czy jedzenie w naszym towarzystwie to jej sposób na smukłą sylwetkę.

Po śniadaniu przebrałam się w strój mniej roboczy, a odrobinkę bardziej elegancki, choć nadający się do wykonywania prostych czynności domowych. Choć nie opływałam w kosmiczną ilość ubrań, zawsze starałam się wyglądać czysto i przyjemnie dla oka.

Kończyłam właśnie zapinać koszulę, gdy usłyszałam odgłosy kłótni, toczącej się piętro wyżej. Pod pretekstem zaniesienia starszej pani śmietanki do herbaty na palcach przemknęłam przez schody i korytarz i przystanęłam w bezpiecznej odległości od pokoju pani Leytonstone, tak, aby w razie czego móc szybko ruszyć i nie budzić niczyich podejrzeń.

- Mogłabyś chociaż nie adorować jej tak ostentacyjnie – prychnęła zza zamkniętych drzwi rozwścieczona Amy.

- Nie mam zamiaru stosować się do twoich absurdalnych zachcianek. –odparła lodowato zimnym głosem pani Leytonstone. Wcześniej poznałam ją od tej strony tylko wtedy, gdy próbowałam ruszyć zakazane pudełko. – Lepiej by było, gdybyś w ogóle tutaj…

- Wiem! – krzyknęła Amy, a jej głos znajdował się na skraju histerycznego śmiechu. – Wiem, ja też wolałabym stąd zniknąć, ale…

- Osoby twojego pokroju mogłyby zniknąć w ogóle. – odparła sucho starsza pani. – Zatruwacie tylko życie normalnemu społeczeństwu. Nie mam zamiaru marnować na ciebie więcej czasu, wyjdź.

- Wyjdę, jeśli przestaniesz udawać świętą w jej obecności. – wycedziła Amy przez, jak się domyśliłam, zaciśnięte ze złości zęby. – I tak nic ci z tego nie przychodzi.

- Mylisz się. – odparła zimno. – A teraz wyjdź.

Zaalarmowana nagłym milczeniem obu stron, zaczęłam iść w stronę pokoju z dzbanuszkiem śmietanki. Tak jak przewidywałam, Amy wypadła z pokoju z takim impetem, że klamka drzwi niemal wbiła się w ścianę, o którą huknęły. Na mój widok jej rozwścieczone rysy nieco stężały. Mijając mnie, mruknęła:

- Przynieś mi do pokoju kubek kawy.

Odczekałam chwilę, po czym weszłam do pani Leytonstone z anielskim uśmiechem, aby nie zdradzić się z moim podsłuchiwaniem.

- Przyniosłam pani śmietankę – oznajmiłam, siląc się na beztroski ton.

- Bardzo ci dziękuję, moje dziecko. – uśmiechnęła się niemrawo. – I przepraszam cię za te krzyki. Amy jest naprawdę temperamentna.

Pokiwałam głową ze zrozumieniem.

- Czy jest pani w stanie udać się dziś na spacer? – spytałam z troską, choć tym razem byłam zmuszona ją udawać.

Odetchnęła głęboko.

 - Chyba nie, Ingo. A w każdym razie nie mam na niego ochoty – wyjaśniła. – Do zobaczenia na lunchu.

- Gdyby pani czegoś potrzebowała…

- Tak, tak, dziękuję, moje dziecko. - machnęła ręką na znak, że mogę odejść.

Pobiegłam do kuchni, aby zrobić kawę. Byłam pewna, że Amy nie chciała po prostu się napić. Zazwyczaj w tym celu sama schodziła na dół. Znów na palcach, aby nie zwrócić uwagi pani Leytonstone, udałam się do pokoju Amy.

- Wejdź. – usłyszałam, gdy zapukałam do drzwi wolną dłonią.

Amy siedziała wyprostowana przy biurku i segregowała jakąś korespondencję. Na mój widok wskazała, abym położyła jej kawę na szafkę nocną.

- Siadaj. – mruknęła, gdy miałam zapytać się, czy zostać. Niemrawo opadłam na krawędź pościelonego łóżka i rozejrzałam się po pokoju. Był większy od mojego, ale nie ogromny. Musiał znajdować się na rogu domu, bo na dwóch narożnych ścianach umieszczone były wysokie, zwieńczone kamiennym łukiem u góry okna. Ściany tu i ówdzie zostały przyozdobione oprawionymi w ramki obrazkami art deco, które u nas często widywałam w warszawskich kawiarniach. Podłogę pokrywał puszysty, karmazynowy dywan.

Amy odchrząknęła.

- Stwierdziłam, że chyba w końcu muszę ci powiedzieć.

Skinęłam głową. Wzięła głęboki oddech.

- Właściwie, to wszystko zaczęło się od mojej matki. – spojrzała na swoje dłonie, aby się skupić. – Już kiedy była młoda, nie zgadzała się z babcią w wielu rzeczach – od sposobu ubierania się i zachowywania przy stole, do pomysłu na własne życie.

Uśmiechnęła się na wspomnienie matki, po czym zaczęła mówić dalej:

- Czara goryczy przelała się, gdy mama poznała tatę. Babka nie pochwalała tego i mówiła o tym otwarcie, nawet w jego obecności. Wydawał jej się nieodpowiednią partią. Nic więc dziwnego, że kiedy oświadczył się mamie, a tamta kategorycznie odmówiła zgody, mama spakowała manatki i wyjechała.

Nieoczekiwanie spojrzała na mnie.

- Nigdy już nie odnowiła z nią kontaktów. Mi również nie był dany wątpliwy zaszczyt poznania mej babki. Przez większość życia byłam karmiona jedynie strzępkami opowieści o tym, jak bezlitośnie potraktowała mamę. Prawdopodobnie posłużyło to za podłoże naszej wzajemnej antypatii, gdy już tu się znalazłam. Kiedy podczas wojny zginął mój ojciec, matka znacznie podupadła na zdrowiu. Najrozmaitsze choroby ciągnęły się przez lata, aż w końcu zmarła – rok temu.

Potrząsnęła głową, przywołując tak niedawne wspomnienia.

- Czułam się naprawdę okropnie. Tata nie pozostawił żadnych krewnych - był sierotą, zaś mama wyrzekła się własnej rodziny, więc rozporządzający pozostawionym majątkiem adwokaci i prawnicy przez pewien czas traktowali mnie jak niechciany przedmiot, który należy dopisać do czyjejś listy odziedziczonego spadku. Według prawa, opiekę musiała mi zapewnić babcia.

Zaśmiała się gorzko. – Ani ja, ani ona nigdy nie ukrywałyśmy, że decyzję tę podjęto wbrew naszej woli i nie było w niej ani trochę sympatii czy troski. Pamiętam dzień, w którym tu przyjechałam. Było potwornie ponuro. Z moim wątpliwej wartości dobytkiem, cała przemoczona dotarłam do drzwi. – przerwała na chwilę, zaciskając usta w bezsilnej złości. – Babka nawet nie raczyła mnie powitać. Dopiero później, popołudniu, łaskawie zaprosiła mnie do siebie. Myślałam, że mnie przywita, doda mi otuchy, ale nie. Głosem pełnym jadu oznajmiła mi, że oto zniszczyłam jej idealnie poukładane życie, że jestem odtąd jej ciężarem i nie życzy sobie, żebym wchodziła jej w drogę. Nie wiem, czym zasłużyłam sobie na tak jawną antypatię – może była to kwestia mojego ojca – jednak nie zamierzałam się przed nią korzyć. Tak, jak chciała, dostosowałam się do jej życzenia. Staramy się nie wchodzić sobie w drogę.

Wzruszyła ramionami i odwróciła się w stronę biurka, zabierając się znów za korespondencję. Myślałam, że już skończyła swoją opowieść, ale po chwili zaczęła mówić dalej.

- Tuż przed twoim przyjazdem nagle ożywiła się. Poczyniła wiele przygotowań i zaczęła dziwnie się zachowywać. Zrozumiałam, że chce z ciebie uczynić wnuczkę, którą nigdy nie było jej dane się nacieszyć. Takie przynajmniej były moje podejrzenia, dlatego – odwróciła się w moją stronę – wybacz lodowaty chłód, z jakim zgotowałam ci powitanie. Obawy te zresztą potwierdziły się, gdy usłyszałam, jak z tobą rozmawia. Nigdy jeszcze nie słyszałam, by zdobyła się na tak ciepły ton. W rozmowie ze mną zazwyczaj każdą sylabą podkreśla, że nie chce mojej obecności. Choć zapewne trudno ci w to uwierzyć.

Zamilkła, a ja powoli przetrawiałam natłok informacji, które niespodziewanie zgromadziły się gdzieś przy ciasnym wejściu do mojego mózgu. W końcu odchrząknęłam.

- Wierzę ci, Amy. Bardzo mi przykro, że źle cię oceniłam. Nie miałam pojęcia. – powiedziałam, ostrożnie dobierając słowa.

- Rozumiesz już, że ona nie jest taka dla wszystkich. Ta pani Leytonstone, którą znasz, to tylko jedna z jej masek. – wyjaśniła ponuro.

- Oczywiście, że rozumiem, Amy. – pocieszająco pogłaskałam ją po ramieniu. – Już wcześniej podejrzewałam, że coś jest nie tak.

Rozstałyśmy się przygaszone. Nienajlepszą porę wybrała Amy na zwierzenia – czekało mnie kilka godzin wolnego sam na sam z własnymi myślami. Przez jakiś czas siedziałam na łóżku u siebie w pokoju, usiłując wszystko poukładać.

Musiałam przyznać, że miało to sens – znienawidzone dziecko, którym nagle przyszło się opiekować starszej pani o mocno nadszarpniętym zdrowiu. Poza tym Amy nie miała powodów, żeby kłamać, zresztą sama słyszałam, jak zwracała się do niej jej babcia. Rzeczywiście, z każdym słowem akcentowała odrzucenie. Po prostu trudno mi było uwierzyć, że ta przemiła, opiekuńcza starsza pani mogłaby z taką surowością i bezwzględnością traktować własną wnuczkę.

Ponadto czułam, że Amy oczekiwała ode mnie deklaracji, po czyjej jestem stronie. Choćbym nie wiem jak się starała, przyjaźń z nimi obydwoma nie wchodziła w rachubę. Była to kolejna rzecz, która mnie zasmucała. W końcu, otoczona natrętnymi myślami niczym rojem bzyczących much, zdecydowałam się na spacer po parku.

Był suchy, umiarkowanie ciepły dzień, przypominający wczesną polską jesień. Moje niskie obcasiki grzęzły w miękkiej, wilgotnej trawie, kiedy przemierzałam aleje drzew w poszukiwaniu spokoju. Nie znalazłam go, zauważyłam za to zagadkową sylwetkę na głównej ścieżce, prowadzącej do domu. Postać pomachała mi. Mrużąc oczy, podeszłam do żwirowej drogi.

- Och – wyrwało mi się na widok, jakby to powiedziała Amy, zegarowego chłopca.

- Dzień dobry, Ingo. – uśmiechnął się. Spojrzał znacząco na moją bluzkę i zdałam sobie sprawę, że z kieszonki wystaje mi bezczelnie złoty zegarek. Wstrzymanym oddechem próbowałam przystopować falę gorąca, nieubłaganie napływającą do moich policzków. Gdy byłam już bliska katastrofy, nagle przypomniałam sobie o czymś ważnym.

- Nie wolno ci tu być. – syknęłam nieoczekiwanie, chwytając go za ramię i kierując w stronę bramy. – Nasz ogrodnik czatuje tu ze strzelbą. Nikomu nie pozwala wchodzić na teren posiadłości. Wszystko załatwia się przed wejściem.

Spojrzałam na niego badawczo.

- Dziwię się, że w ogóle tu przemknąłeś niezauważony.

- Przy bramie nikogo nie było. – bąknął zakłopotany.

Znaleźliśmy się na środku drogi, na zewnątrz posiadłości. Niedaleko stał zaparkowany samochód, jak się domyśliłam, jego.

- Po co przyszedłeś?

Zza jego pleców wyłoniło się średniej wielkości pudełko.

- Zegary pani Leytonstone. – wyjaśnił. – Naprawiłem je wcześniej, więc pomyślałem, że przyniosę je osobiście.

- Dziękuję. – mruknęłam, odbierając paczkę. Patrzyłam na niego wyczekująco, aż w końcu ponaglającym głosem spytałam: - To wszystko?

Spojrzał na mnie, po czym westchnął.

- Nie, to nie wszystko. – spoważniał. – Właściwie, to przyjechałem tu z zupełnie innego powodu.

Zawahał się przez chwilę.

- To prawdopodobnie zupełnie niedorzeczne… - żachnął się, nie wiedząc jak ubrać myśli w słowa. – W każdym razie… mój szef, za którym zresztą bardzo przepadam, zawsze opowiada o swojej zaginionej polskiej siostrzenicy. Mówi, że ostatni raz widział ją, gdy miała sześć lat. Miała piękne oczy i nazywała się Inga. – spojrzał na mnie z nieukrywaną nadzieją.

Chciałabym powiedzieć, że trybiki w mojej głowy zaczęły układać się w jedną całość, pokazując odpowiedź na przez lata zadawane pytania. Że serce, w obliczu objawionej prawdy, zabiło szybciej. Niestety – po dłuższej chwili zastanowienia odparłam w końcu:

- Obawiam się, że to nie ja. Moja matka miała tylko jedną siostrę. Nie przypominam sobie żadnego wuja.

Zacisnął wargi, po czym pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Przykro mi. – bąknęłam, widząc jego rozczarowanie. – Nie wszystko musi być tak, jak w powieściach. W końcu w Polsce jest też dużo innych Ing… - dodałam po chwili.

- Tak, pewnie masz rację. – stwierdził, podnosząc wzrok. – Mimo to wolałem się upewnić.

Energicznie klasnął w ręce, czym nieomal przyprawił mnie o zawał serca.

- Chyba już na mnie pora. Do widzenia, Ingo. Miło było znów cię zobaczyć!

Obserwowałam, jak beztrosko kopiąc leżący na asfalcie kamień odchodzi do samochodu.

Kiedy odjechał, a ja ruszyłam w drogę powrotną, zdałam sobie sprawę, że nadal nie mam pojęcia, jak się nazywa. Mimowolnie się uśmiechnęłam. Może jednak życie ma coś w sobie z sentymentalnych powieści.

Nie uszłam dziesięciu kroków, gdy natknęłam się na panią Leytonstone. Stłumione „och” wymknęło mi się po raz drugi tego dnia, tym razem miało o wiele więcej wspólnego z przerażeniem.

- Witaj, Ingo – uśmiechnęła się dobrotliwie. Moja wyobraźnia tym razem dodawała tym słowom złowrogi wymiar. – Właśnie rozmawiałam z Robinem.

Spojrzała na moją twarz, aby wyłapać choć cień zdradzającej coś reakcji, ale dzielnie się kontrolowałam, zdobywając się tylko na uprzejmy uśmiech.

- A ty co robiłaś, moje dziecko?

Odchrząknęłam niepewnie. W naszą relację wkradł się dziwny rodzaj napięcia i byłam pewna, że nie byłam jedyną odczuwającą je stroną. Zupełnie tak, jakbym z przemiłej służącej awansowała nagle na poziom samej pani Leytonstone, stając się tym samym dla niej zagrożeniem.

- Jakiś mężczyzna z miasteczka przywiózł nam naprawione zegary. – odparłam w końcu zgodnie z prawdą, wskazując na kartonowe pudełko.

- Och, to wyśmienicie. – ucieszyła się starsza pani. – Wobec tego chyba możemy już obie wrócić do domu i spróbować twojego pysznego ciasta.

Tak też zrobiłyśmy.

 

* * *

 

Nastały przedziwne czasy w Maple Manor. Z jednej strony moja kwitnąca przyjaźń z Amy dodawała temu miejscu znacznie więcej życia, niż przez laty tu widziano; z drugiej cały czas miałam wrażenie, że w powietrzu unosi się zapach zgnilizny nienawiści, którego źródło trudno było mi zidentyfikować. Staruszka zdołała zachować dla mnie dokładnie taką ilość życzliwości, jaką obdarowywała mnie dotychczas, czułam jednak, jak ta skorupa zaczyna delikatnie pękać i nie miałam zielonego pojęcia, w jaki sposób uratować ją przed całkowitą destrukcją. Cały dom epatował czymś bardzo niepokojącym i nawet zwykła herbata ze starszą panią wprawiała mnie w dyskomfort.

W końcu, pewnego wilgotnego poranka, nadarzyła się okazja zaglądnięcia do tajemniczego pudełka z książkami. Pani Leytonstone dała mi wolne popołudnie, tłumacząc to pilnymi sprawami, jakie musi załatwić u ogrodnika. Mówiąc to, znów spojrzała na mnie znacząco, a mnie i tym razem udało się z niczym się nie zdradzić. Zdobyłam się nawet na obojętny, udający umiarkowane zainteresowanie wyraz twarzy.

Amy natomiast wybierała się na kolejną schadzkę z Jonathanem. Tym razem postanowiłam im nie przeszkadzać, więc grzecznie odrzuciłam zaproszenie na wspólny obiad.

Gdy w końcu w domu zapanowała głucha cisza, wzięłam się do roboty. Nieudolną robótkę ręczną rzuciłam niedbale na stół i szybkim, niesłyszalnym wręcz krokiem wbiegłam po schodach na górę.

Zastanawiałam się nad alibi – co będzie, kiedy ktoś mnie przyłapie? Numer z kolczykiem był już trochę przereklamowany, pomyślałam sarkastycznie, po raz kolejny wypominając sobie własną głupotę. Pozostawiając ten problem moim zdolnościom improwizacyjnym, nacisnęłam złoconą klamkę.

Sama nie wierzyłam we własną bezczelność. Oto byłam tu, pod groźbą ewentualnej utraty pracy i żmudnej drogi powrotnej do kraju, finansowanej prawdopodobnie z dopiero co zarobionych środków, i robiłam dokładnie to, czego mi zabroniono. Jak zahipnotyzowana przesunęłam pudełko z rogu pokoju w bardziej oświetlone miejsce. Uważając, żeby na niemiłosiernie zakurzonej pokrywce nie pozostawić odcisków palców, delikatnie ją zdjęłam i położyłam na tureckim dywanie.

Moim oczom ukazał się toporny, metalowy kuferek. W zamku nie było klucza i nie miałam jak go otworzyć, co nieco zbiło mnie z tropu. Przeszukałam w pośpiechu kilka szuflad, jednak go nie znalazłam. Wolałam nie ryzykować demaskacji – niewiele myśląc, zamknęłam puste pudełko i położyłam z powrotem na jego pierwotnym miejscu, kuferek zaś zabierając ze sobą.

 

Podróż do miasteczka nie zajęła mi wiele czasu, jednak dłużyła się w nieskończoność. Po pierwsze krew mroziła mi się w żyłach na myśl, że w ciągu tak krótkiego czasu pani Leytonstone jakimś sposobem może odkryć włamanie, bo tak chyba tylko można nazwać to, czego się – zadziwiając siebie samą – dopuściłam. Po drugie obawiałam się, że przybędę za późno i wszystkie lokale będą już pozamykane. Na całe szczęście ten pod szyldem „J. Singer” cudownym zrządzeniem losu zastałam otwarty.

- Inga? – usłyszałam znajomy głos.

- Cześć. – mruknęłam prędko do pary otwartych szeroko, chłopięcych, jasnych oczu. – To bardzo pilna sprawa. – dodałam, zbierając się w garść i spychając na bok niezdrowe sentymenty. – Mógłbyś to dla mnie otworzyć?

Chłopak nie ukrywał zdziwienia pancernym kuferkiem, który znienacka wyciągnęłam z płóciennej torby. Obejrzał go uważnie.

- Jasne, ale to zajmie trochę czasu…

- Poradzisz sobie do piątej? – wypaliłam pospiesznie. Nie obchodziło mnie zupełnie, co sobie o mnie pomyśli. Spojrzał na mnie podejrzliwie.

- Spróbuję. – odparł niepewnie, w geście wahanie rozchylając usta, jakby pytanie zawisło na ich krawędzi.

- Otwarty czy zamknięty, przywieź go pod bramę przed piątą, dobrze? – poprosiłam, z trudem ukrywając nerwowość. – Przed herbatą musi być na miejscu. – dodałam pół do niego, pół do siebie.

- Nie kombinujesz niczego nielegalnego? – rozbawiony uniósł brew.

- Wręcz przeciwnie. – spojrzałam na niego poważnie. Zależało mi na tym, by poznał się na sytuacji. Jeśli potraktowałby sprawę zbyt lekko, wszystko mogłoby zwalić się niczym kruchy domek z kart. – Pamiętaj. Przed piątą. To bardzo, bardzo ważne.

Gdy wróciłam cichaczem do domu, zastałam już w nim radosną Amy. Rozpromieniona po spotkaniu z Jonathanem pokazywała mi z przejęciem drobne fanty, które jej sprezentował. Cieszyłam się wraz z nią, jednak moje pełne ekscytacji piski i monosylaby nie wypadały zbyt przekonująco w obliczu zdenerwowania, jakie pod nimi się kryło. Niemal czułam, jak bulgocze mi pod skórą. Na każdy niespodziewany odgłos czy ruch reagowałam przesadnie, prawie podskakując. W końcu, gdy ona uspokoiła się nieco, ja zaś z trudem już trzymałam emocje na wodzy, posadziłam ją przy stole z kubkiem herbaty na rozgrzanie - dzień był bowiem dosyć chłodny – i odchrząknęłam znacząco.

- Jest coś, o czym musisz wiedzieć. – lekko trzęsły mi się ręce. Patrzyła na mnie wyczekująco, z zaciekawieniem i niewielką dozą niepokoju odmalowaną na symetrycznej twarzy.

- Chciałam powiedzieć ci to już wczoraj, ale brakło mi odwagi. – ciągnęłam, intensywnie zbierając rozpierzchnięte myśli. – Otóż… Odkryłam, właściwie przez przypadek, że twoja babka, to znaczy… że pani Leytonstone, i Robin – wiesz naturalnie, ogrodnik… oni… wydaje mi się, że chyba mają romans – wykrztusiłam w końcu, niemal wypluwając ostatnie sylaby na drewnianą podłogę. Czułam przerażenie tym, co właśnie powiedziałam. Lepkie niczym smoła wątpliwości zaczęły w szybkim tempie oblepiać mój umysł. Co, jeśli to wszystko tylko mi się zdawało? Co, jeśli zlepek wspomnień przekształcił się w niepożądane, nieuzasadnione oszczerstwo?

Amy przez chwilę wpatrywała się we mnie nieruchomo. Po paru sekundach ożywiła się niczym powołana nagle do życia kukła.

- Wiedziałam! – krzyknęła triumfalnie, z dzikim, nienawistnym uśmiechem na poszminkowanych ustach. – Wiedziałam, że ona coś ukrywa.

Gwałtownie zerwała się z krzesła, a ja odruchowo się cofnęłam.

- Przez cały ten czas… Przecież to tak obłędnie oczywiste… Obłędnie oczywiste! – niczym oszalała krążyła tam i z powrotem po kuchni. – Och, do licha! Teraz już dobrze wiem, o co jej chodziło z tym idealnie poukładanym, cholernym życiem… Stara wariatka…

Nieoczekiwanie spojrzała na mnie dzikimi oczami. Zdawały się płonąć żywcem. Uznałam, zupełnie nieadekwatnie do wagi sytuacji, że doskonale sprawdziłaby się w roli Lady Makbet. Dostrzegłam w nich doskonale wyważoną mieszaninę gniewu, nienawiści i dzikiej satysfakcji.

- I teraz tam jest, tak?

Pokiwałam niepewnie głową, po chwili mocno tego żałując.

- A więc pójdę do niej – oznajmiła Amy głosem tak chłodnym, że zdawał się mrozić powietrze wokół – i wreszcie powiem jej, co o niej myślę… Tak, o niej, i o tym całym cholernym cyrku! – z tym okrzykiem wybiegła tak szybko, że jakiekolwiek próby powstrzymania jej byłyby zupełnie bezsensowne.

Prawdę mówiąc, nie takiego obrotu rzeczy się spodziewałam. Miałam nadzieję, że Amy przyjmie te wiadomość ze smutkiem i urażoną dumą, chociaż – czy naprawdę się tego spodziewałam? Może były to tylko moje bezpodstawne wyobrażenia na temat tego, jak w takich kuriozalnych sytuacjach reagują ludzie. Tak czy owak, po chwili skojarzyłam fakty i zdałam sobie sprawę, że moja posada wraz ze mną stacza się właśnie w bezdenną przepaść bezrobocia. Puściłam się pędem za Amy. Niestety, była już za daleko – nie przebiegłam nawet połowy drogi, gdy zatrzasnęły się za nią drzwi do domku ogrodnika. Nogi nieoczekiwanie ugięły się pode mną. Chwyciłam się mocno za głowę, próbując usilnie zebrać myśli. Wszystko wydawało się stracone, i nie mogłam odnaleźć w pamięci momentu, w którym ten wielki domek z kart zaczął się walić. A walił się niewątpliwie. Leciał na łeb, na szyję niczym przyspieszająca i nabierająca na sile z każdą chwilą śnieżna lawina, gdzie każda grudka śniegu pociąga za sobą następną. Zdradzając Amy sekret pani Leytonstone, dokonałam wyboru między nimi. Teraz wydawał mi się on fatalny.

Jakaś znajoma sylwetka zamachała do mnie z okolic bramy. Z trudem trzymając się na nogach zdołałam dotrzeć do szczupłego pomocnika zegarmistrza. Jego szeroki uśmiech gwałtownie znikł na mój widok.

- Nienajlepiej wyglądasz, Ingo. Czy coś się stało? – zmarszczył brwi, ale nie czułam się na siłach by odpowiedzieć. – W każdym razie, mam dobre wieści. Udało się.

Wręczył mi otwarty kuferek. Gwałtownie wypuściłam powietrze. Przynajmniej w tej jednej rzeczy nie poniosłam ostatecznej klęski. Pełna obaw zajrzałam do środka.

Skrzynkę wyłożono szmaragdowym aksamitem, który nie wiedzieć czemu skojarzył mi się z alchemią. Wypełniona była po brzegi jakimiś pożółkłymi papierami i dokumentami. Przeszło mi przez myśl, że przejrzenie ich wszystkich zajęłoby mi dobre kilka godzin. Na szczęście już na wierzchu natknęłam się na paszport pani Leytonstone.

Czy raczej, na nazwisko pani Leytonstone. Na przyklejonym zdjęciu widniała bowiem zupełnie inna kobieta. Przez chwilę sądziłam, że to kwestia wieku i fryzury. Musiałam jednak przyznać, że pięćdziesięciolatka ze zdjęcia o wiele bardziej przypominała mi Amy, niż pani Leytonstone, którą znałam. Miała jasne, tryskające energią oczy i krótko obcięte włosy, które stanowiły żywe zaprzeczenie nielicznych zmarszczek brużdżących szlachetną twarz.

Drżącymi palcami przejrzałam pozostałe dokumenty. Mnóstwo różnych wiz i zdjęć wciąż tej samej kobiety namnożyło w mojej i tak już ciasnej od myśli głowie mnóstwo pytań bez odpowiedzi. Każdemu towarzyszył wiarygodny podpis: Olivia, pani Leytonstone, Olivia Leytonstone, O. Leytonstone…

- To jest bardzo dziwne… - mruknęłam, przypominając sobie na chwilę o obecności zegarowego chłopca. I wtedy wydarzyło się w coś, o czym do tej pory czytywałam tylko w książkach. Nigdy nie brałam tego na poważnie. Opisywane jest to jako „olśnienie”, lub „nagłe olśnienie” i zazwyczaj przypada w udziale inteligentnym głównym bohaterom płci męskiej. Tym razem jednak inteligencja nie miała z tym nic wspólnego. Poczułam, jak poszczególne trybiki mojego mózgu nieoczekiwanie i zupełnie samoistnie zazębiają się, i wszystko wskoczyło na swoje miejsce tak gwałtownie, że aż krzyknęłam.

- Ingo? – zaniepokoił się chłopak, lecz nie zwracałam na niego najmniejszej uwagi. Zaczęłam miotać się w miejscu, zupełnie nie wiedząc, co powinnam zrobić. Potem, kiedy zakręciło mi się już w głowie i musiałam się zatrzymać, przez chwilę jąkałam się próbując coś powiedzieć. W końcu klarowna czystość umysłu powróciła, język również odzyskał czucie.

- Musisz szybko sprowadzić pomoc. Najlepiej policję. – pierwsze słowa z trudem wykrztusiłam, ale z każdym kolejnym pewność tego, co robię, wracała.

Spojrzał na mnie niepewny, jak się zachować.

- Zaufaj mi, nie zwariowałam! – fuknęłam gwałtownie. Liczył się czas. Nawet bardziej, niż mogłabym przypuszczać.

- Uważaj na siebie, Ingo! – krzyknął jeszcze, biegnąc do samochodu. Przez chwilę obserwowałam jak w pośpiechu odjeżdża. Potem zastanowiłam się, co właściwie powinnam zrobić najpierw. Amy, zadzwoniło mi w głowie znajome i bliskie imię. Puściłam się pędem do domku ogrodnika.

We wnętrzu przywitała mnie złowroga cisza. Ciężkie i grube drzwi nie dopuszczały z zewnątrz nawet niewinnego ptasiego świergotu. Przeszłam chybotliwie przez zdobiony stiukiem hol i znalazłam się w ogromnym salonie, który obserwowałam wcześniej przez okno.

Wszystkie światła pogaszono, za to story wyjątkowo nie były spuszczone w dół. W efekcie w pokoju panował nieprzyjemny, niepokojący półmrok – o ile coś jeszcze było mnie w stanie zaniepokoić bardziej. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się trochę do ciemności, wyłowiłam wzrokiem siedzącego sztywno na fotelu Robina i opierającą się o parapet panią Leytonstone, z zadumą wpatrującą się w jakieś zjawisko za oknem. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz. Było tam zdecydowanie za spokojnie jak na wydarzenia, których byłam i miałam być świadkiem.

- Wiedziałam, że tu przyjdziesz. – powiedziała cicho trudnym do rozgryzienia głosem, nie odwracając głowy. Wpatrywałam się w nią wyczekująco, usiłując zauważyć jakikolwiek ślad podenerwowania – drżące palce, nerwowy tik – lecz niestety, moje poszukiwania dość szybko spełzły na niczym. Wydawała się niewzruszona niczym lodowato zimny, marmurowy pomnik.

- Niedawno coś mi zginęło – ciągnęła spokojnie. – Coś, co należało do mnie.

Serce podskoczyło mi do gardła, a może już dawno tam było, tylko gwałtowne drgnięcie przypomniało mi o jego obecności – w każdym razie zebrałam się w sobie i z równie godnym podziwu stoickim spokojem odpowiedziałam:

- Zapewne chodzi pani o kuferek. – nadal ani drgnęła, a jednak wyczułam, iż zaszła w niej lekka, ledwie zauważalna zmiana. Ogrodnik zaczął wiercić się w fotelu. – Tak, wzięłam go, a nawet udało mi się go otworzyć. – mówiłam pewnym głosem, wiele jednak wysiłku kosztowało mnie opanowanie jego drżenia. – Wiem, że nie jest pani Olivią Leytonstone. Jest pani jedynie oszustką. Wiem już wszystko. – zakończyłam, unosząc podbródek.

Drgnęła na ostatnie słowo.

- Wszystko? – powtórzyła, delikatnie obracając głowę. – O, nie, moje dziecko, stanowczo nie wiesz wszystkiego. Po pierwsze, nazywam się Leticia, co moim skromnym zdaniem brzmi o niebo lepiej od tego przebrzydłego imienia, które przyszło mi przez lata nosić, przynajmniej oficjalnie. Ale, gdzie moje maniery, usiądź, proszę, wyjaśnię ci parę rzeczy.

Naturalnie nie ruszyłam się z miejsca, ale wspaniałomyślnie to zignorowała. W oknie coś błysnęło – na zewnątrz rozpętała się burza. Po chwili usłyszałam odgłosy ulewy.

- Och. – rzuciła oszczędny komentarz, po czym wreszcie obróciła się w moją stronę. Zaskoczył mnie dobrze mi znany, promienny uśmiech, którym tak często mnie obdarzała. Musiałam odwrócić wzrok, aby się opanować. Kiedy wróciłam oczami w to samo miejsce, jej twarz była już na powrót w miarę poważna. Zadziwiające, jak fizjonomia człowieka przekształca się pod wpływem znajomości ukrywanych wcześniej faktów. Dobrotliwe zmarszczki, które dawniej dodawały jej uroku, teraz były dla mnie oznaką czystego szaleństwa.

- Bardzo się kochamy z Robinem, chyba już o tym wiesz. – zaczęła, powoli dobierając słowa. Usłyszałam, jak ogrodnik chrząka zniecierpliwiony, co nie wiedzieć czemu wywołało we mnie kolejną falę niezdrowego przerażenia. – Swego czasu oboje pracowaliśmy u pani Leytonstone, dasz wiarę? Zabawne czasy. Pracowaliśmy ciężej, niż mogłabyś sobie to wyobrażać. – na starej twarzy pojawił się wyraz wystudiowanego smutku. - Ta stara wiedźma nie była nikomu potrzebna i tylko uprzykrzała nam życie. Nikt nie dbał o to, co się właściwie z nią działo, więc czemu nie mielibyśmy skorzystać z takiej okazji?

Uśmiechnęła się sama do siebie. Zerknęłam nerwowo na Robina – tak jak przypuszczałam, nie spuszczał ze mnie wzroku. Nie śmiałam jednak odezwać się, póki tamta nie skończy swej tyrady. Zresztą, co tu dużo mówić – chciałam sprawdzić, czy moje domysły okażą się prawdziwe, choć byłam ich niemal pewna.

- Na ten plan wpadliśmy chyba oboje – ciągnęła. – Owszem, był szalony, ale chyba nie powiesz, że nam się nie powiódł. Zresztą… gra zwana miłością dopuszcza nawet najbardziej szalone ruchy i nie uznaje nokautów, czyż nie tak? – zachichotała i spojrzała na mnie w poszukiwaniu zrozumienia, ale chyba się zawiodła. Nie potrafiłam zdobyć się na nic innego, jak tylko grymas strachu, niedowierzania i obrzydzenia, które wzbudziły we mnie wyznania Leticii.

- To naprawdę nie było takie trudne. Myśleliśmy o tym, aby na dobre ją usunąć – spojrzała na ogrodnika, a mnie zrobiło się niedobrze – ale to nie miałoby sensu. Wyjaśniłam Robinowi, że potrzebujemy jej podpisu przy wystawianiu czeków i innych finansowych formalnościach.

Jej głos był w tamtym momencie tak kompletnie wyzuty z jakichkolwiek emocji, że słowa te brzmiały niemal nierealnie.

- Zamknęliśmy starą tam, gdzie zawsze było jej miejsce, i od tej pory ja byłam panią Leytonstone; nie powiesz mi chyba, że to nie był doskonały pomysł! – wyraz „doskonały” wymówiła z taką dokładnością, że aż musiałam się skrzywić. Chyba zauważyła moją minę, bo stała się odrobinkę nerwowa.

- Och, naturalnie, że to rozumiesz, złotko. Powiedz, że to rozumiesz, droga, kochana Ingo. – zwróciła się do mnie z pasją, której próżno było szukać w jej poprzednich wypowiedziach. – Tak czy owak, przyznasz chyba, że ta młoda dziewucha wszystko nam zrujnowała. Wszystko. Na cóż nam plany o doskonałej, szczęśliwej przyszłości? Na cóż nam pieniądze, skoro musimy się ukrywać i odgrywać prześmieszne role pani domu i ogrodnika, spotykając się jedynie na godnych pożałowania schadzkach? Nie ukrywajmy, nie jesteśmy już młodzi. – warknęła nieoczekiwanie. – Jak widzisz, próbowaliśmy urządzić się tutaj, z dala od niej, ale – czymże jest parę nędznych godzin spędzonych razem co drugi dzień?

Mój brak reakcji zaczął ją drażnić.

– Jesteś przecież taka jak ja. Dobrze wiesz, co to znaczy żyć w nędzy. Podejrzewam, że wiesz, co znaczy kochać. A kiedy nadarza się okazja… Pomyśl, tylko pomyśl, jacy jesteśmy teraz szczęśliwi. Pomyśl, jaka ty też mogłabyś być…

Wciąż milczałam, a ona tylko się rozkręcała.

- Muszę przyznać, że od dnia, kiedy cię ujrzałam… Nigdy nie miałam dzieci, Ingo. – oczy w dość szybkim tempie zaszkliły jej się z przejęcia. – Pomyśl tylko, moglibyśmy tak żyć we trójkę, popatrz tylko na te wszystkie cudowne kosztowności, które przypadły nam w udziale. Wszystko mogłoby być twoje!

Klasnęła w dłonie, jakby do głowy przyszedł jej wspaniały pomysł.

- Moglibyśmy wymusić na starej czek na jakąś ogromną sumę i wyjechać gdzieś na zawsze, a jej się pozbyć, aby się nie wygadała… Młodej może przecież wydarzyć się nieszczęśliwy wypadek… Robin, tobie na pewno by się to spodobało!

Wzdrygnęłam się, i na moje nieszczęście to zauważyła. Zacisnęła starcze zęby w rozdrażnieniu. Podeszła do mnie zadziwiająco szybko i chwyciła wysuszonymi palcami za ramiona.

- Pomyśl, wszystko jest takie proste…

Odepchnęłam ją z siłą, która zaskoczyła mnie samą. Tym gestem przerwałam letarg, w którym pozwalałam sobie pozostać przez całą jej przemowę; tym gestem odsłoniłam wszystkie moje karty, które musiały zbić ją z tropu.

- Gdzie jest Amy? – spytałam nerwowo, bo tylko to przyszło mi do głowy. Oszustka miała minę, jakbym właśnie wbiła jej nóż w plecy. Szkliste oczy rozszerzyły się, ręce zaczęły się trząść.

- Amy? Amy?! Na pewno nie tutaj! Zresztą, kogo obchodzi Amy, ty głupia, głupia dziewczyno! – zaczęła mną mocno potrząsać, krzycząc histerycznie. – To nie miało tak wyglądać, miałaś zrozumieć, zgodzić się od razu, od razu! Od razu! – powtarzała płaczliwie niczym mantrę. – Pomyliłam się, och, jak straszliwie się pomyliłam… Jesteś do mnie podobna, podobna do bólu, grasz kilka ról naraz… - chwyciła kępy swoich siwych włosów, jakby chciała je sobie wyrwać. – Pomyliłam się, Robin… Ona nie jest… Och, Robin…

Ogrodnik wstał z fotela, co wydało mi się bardziej niż niepokojące. Wybiegłam z pokoju, pozostawiając łkającą Leticię. Gnana najgorszymi przeczuciami mknęłam przez park, nasłuchując złowróżbnego odgłosu strzału. Gdyby Robin od razu zostawił ukochaną i ruszył za mną, z pewnością ubiłby mnie niczym leśne ptactwo. Krew dudniła mi w żyłach, ledwo zauważyłam, że panująca wokół ulewa zdążyła w przeciągu kilku sekund mnie zmoczyć. Nie oglądałam się za siebie. Jaki właściwie miałam plan? Znaleźć Amy, dopóki nie jest za późno, zabarykadować się w którymś z pokoi i czekać na pomoc z miasteczka, modląc się, aby kule nie przestrzeliły cienkich ścian, z których słynęło Maple Manor – to rozwiązanie wydawało mi się w miarę rozsądne.

Wbiegłam do domu, zamykając drzwi na zamek (oczywiście było to niedorzeczne, bo ogrodnik - który najwyraźniej się nie spieszył, niczym pewny siebie myśliwy – na pewno posiadał swój własny klucz). Dysząc ciężko ze zmęczenia, zimna i paraliżującego mnie strachu oparłam się o poręcz schodów.

Już od dawna w mojej głowie krążyła pewna myśl, lecz w tamtej chwili jakby się skrystalizowała. Piwnica. W końcu nie bez powodu słyszałam tak wyraźnie te wycia, które rzekomo produkowała oszustka podczas niespokojnego snu. Drzwi do podziemi domu były przecież usytuowane tuż obok mojego pokoju. Przechodząc przez kuchnię przypomniałam sobie co prawda, że piwnica zamknięta była na trzy kłódki, jednak moje obawy szybko rozwiały się, gdy zauważyłam, że ktoś w pośpiechu rzucił pęk starych kluczy na stół. Około minuty zajęło mi znalezienie tych właściwych, dopasowanie ich do kłódek i wreszcie otworzenie pokrytych bordową farbą drzwi – choć stanowiło to i tak nie lada wyczyn, wciąż zabrało mi zbyt wiele czasu. Zbiegłam po kamiennych schodach. Wędrówkę po podziemiach ułatwiło mi zamontowane na całej długości korytarza oświetlenie elektryczne, które tylko utwierdziło mnie w moim przekonaniu – no bo kto w zamkniętej na trzy spusty piwnicy montowałby światło?

Usłyszałam potężny grzmot i moje serce zrobiło w klatce piersiowej wymyślne salto, ale po chwili przypomniałam sobie o szalejącej na zewnątrz burzy.

Na końcu wilgotnego, zatęchłego korytarza zauważyłam rozwidlenie, które – jak się okazało – prowadziło do poszczególnych drzwi. Wahałam się przez chwilę, próbując racjonalnie dokonać wyboru – w końcu, kierowana zwykłym przeczuciem, skręciłam do tych po prawej stronie. O dziwo, wybrałam właściwie.

Po krótkiej szamotaninie z kluczami dostałam się do środka i moim oczom ukazał się niezwykle przykry widok. W ciasnym, cuchnącym pomieszczeniu o kamiennych ścianach ujrzałam siedzące na starej, zwilgotniałej pryczy, przytulone do siebie Amy i kobietę ze zdjęć – prawdziwą panią Leytonstone. Gdybym nie była tak do głębi zszokowana, pewnie zaczęłabym głośno łkać.

Dopiero w tamtym momencie dotarło do mnie szaleństwo Leticii i Robina. Przeraźliwie chuda i zasuszona kobieta na pryczy wyglądała na co najmniej sto lat, choć dobrze wiedziałam, że nie może być wiele starsza niż jej oprawczyni. Patrzyła na mnie przestraszona ruchliwymi, szklistymi oczkami – oznaką lekkiego obłędu po tylu latach spędzonych w zamknięciu. Odór tego pomieszczenia – mieszanina pleśni, czegoś martwego, a może po prostu zapach czystego zła - zaczął przyprawiać mnie o mdłości.

- Nie mamy wiele czasu. – odchrząknęłam nerwowo. – Robin idzie tu ze strzelbą.

Kobieta zaczęła pomrukiwać i dziwnie się kiwać, przez co poczułam się jeszcze gorzej niż wcześniej. Amy natychmiast uspokoiła ją, głaszcząc intensywnie po starych, wymęczonych ramionach.

- Nigdzie się nie ruszam bez mojej prawdziwej babci. – oświadczyła stanowczo Amy, co nie wiedzieć czemu wprawiło mnie w poirytowanie. Dlaczego przynajmniej ona nie może w takich chwilach myśleć racjonalnie?

- Myślę, że dla jej własnego bezpieczeństwa powinnyśmy ją tu zostawić – odparłam ostrożnie. – Pomoc będzie tu lada chwila. Zamkniemy ją na klucz, który weźmiemy ze sobą, a same zabarykadujemy się w którymś pokoju.

Amy już otwierała usta, żeby zaprotestować, ale przerwałam jej ruchem dłoni.

- Bądź rozsądna. Twoja babcia potrzebuje poważnej pomocy lekarskiej. Jej reakcja na światło dzienne może być dla niej niebezpieczna, a przetransportowanie jej w bezpieczne miejsce zajmie nam zbyt dużo cennego czasu.

Chyba wreszcie przemówiłam jej do rozumu, bo uścisnęła rękę pani Leytonstone i wstała z pryczy.

- Zaraz po ciebie wrócimy. Wszystko będzie dobrze.

Zacisnęła w niemym bólu usta, gdy zza zamykanych przeze mnie na klucz drzwi usłyszałyśmy kilka przerażonych jęków. Musiała przeżywać to wszystko o wiele bardziej ode mnie.

- Zamknijmy się w jej pokoju – zaproponowała zaskakująco rzeczowo, prowadząc mnie po schodach na górę. – Ma dużo regałów z książkami.

Na piętrze zatrzymałam ją na dosłownie kilka sekund.

- Znalazłam to – wręczyłam jej naszyjnik, który wcześniej udało mi się wyjąć z kuferka. – Wydaje mi się, że mogło należeć do twojej matki.

Spojrzała na mnie z czymś nieodgadnionym w oczach.

- Może to nieodpowiedni moment… - dodałam zmieszana.

Wzięła go ode mnie, ledwie muskając wzrokiem, aby zaoszczędzić czasu, który zdawał mi się wtedy pędzić z astronomiczną prędkością; z namaszczeniem zapięła na szyi, po czym odparła spokojnie:

- Mylisz się, Ingo. To bardzo odpowiedni moment.

Nie mam pojęcia, czy przeczuwała mające nastąpić lada moment wydarzenia; w każdym razie trudno w to uwierzyć, ale poczułam się trochę bardziej spokojna. Po tej bardzo krótkiej chwili wytchnienia popędziłyśmy dalej. Byłyśmy już tak blisko celu, że poczucie ulgi błogo zalało moje ciało.

Jednak gdy z rozmachem wbiegłyśmy do pokoju, do tej pory zamieszkałego przez samozwańczą panią Leytonstone, serce na powrót mi zamarło. Stanęłyśmy jak wryte, gdy na samym środku zobaczyłyśmy stojącego z uniesioną strzelbą Robina. Nie było czasu na ucieczkę – wszystko działo się zbyt szybko. Pozostawało tylko pytanie, którą z nas wybierze jako pierwszą.

Wybrał Amy. Usłyszałam straszliwy huk i zobaczyłam, jak z cichym okrzykiem osuwa się na ziemię. Patrząc na mnie zdziwionymi oczami, zdołała jeszcze wykrztusić:

- Zostaw mnie i uciekaj!

Po czym szybko, zbyt szybko zamknęła oczy. Miałam ochotę rzucić się na Robina i wystrzelić do niego z własnej strzelby pięć razy, jednak prawdopodobnie nie zdążyłabym. Jak już mówiłam, wszystko działo się tak szybko, iż wachlarz emocji przesuwał się we mnie w przyspieszonym tempie. Ból, gniew, tęsknota, strach – ten ostatni chyba przeważył szalę. I choć utrata Amy była dla mnie szokującym ciosem, musiałam w głębi ducha przyznać jej rację i zawalczyć – tym razem o własne życie.

Ze łzami w oczach wykorzystałam chwilę nieuwagi Robina, który mocował się z zacinającą się strzelbą i przeczołgałam się za kanapę, skąd dystans do drzwi wydał mi się nieco krótszy.

Dwa kolejne pociski z ogłuszającym hukiem wbiły się w miękki plusz fotela i prawdopodobnie zatrzymały się na jego drewnianej konstrukcji, bo z ulgą odkryłam, iż nie poczułam bólu.

To był ostatni moment, który mogłam wykorzystać. Kiedy wszystko toczy się w tak zawrotnym tempie, przyspieszają też ludzkie myśli, a dokonywanie decyzji staje się dziwnie łatwe i klarowne. Zmotywowałam zdrętwiałe ze strachu mięśnie i przygotowałam je na szaleńczy bieg do drzwi – bieg o życie.

Jednak tak to jest z decyzjami w życiu. Czasem podejmujemy te dobre, jednak wpadamy na nie za późno i skutki są taki, jakbyśmy wybrali tę niewłaściwą opcję. Gdy tylko wychyliłam zza kanapy czubek głowy, natknęłam się na nogi Robina. Obmyślanie ucieczki zajęło mi widocznie kilka ułamków sekund za długo – wystarczająco dużo, aby uzbrojony mężczyzna obszedł kanapę.

Teraz z napiętą szczęką celował do mnie z dubeltówki. Wylot strzelby znajdował się zaledwie kilka centymetrów od mojej twarzy. Nie śmiałam drgnąć.

Chyba przestałam odczuwać strach, bo popatrzyłam prosto w jego suche, zimne niczym tafla zamarzniętej wody oczy, w których majaczył obłęd. Nigdy wcześniej nie dostrzegałam go w tak skrystalizowanej postaci – obłęd, mający za kilka sekund mnie zgładzić.

Zamknęłam oczy, które w przeciwieństwie do tamtych były ciepłe i ludzkie.

Poczułam błogi spokój, po czym…

Usłyszałam metaliczny huk.

Coś w głuchym odcieniu tego dźwięku sprawiło, że zbita z tropu otworzyłam powieki.

Amy, z wyrazem twarzy trudnym do opisania, stała za Robinem z uniesioną ozdobną szablą, której trzonkiem właśnie uderzyła go sążniście w tył głowy. Powoli zwalił się z koszmarnym łomotem na perski dywan, zaś jego zabójcza dubeltówka potoczyła się po podłodze. Zdezorientowana nawet nie śmiałam ruszyć się z miejsca. Minęło dobre parę sekund, zanim zauważyłam, że przestałam oddychać.

- Naszyjnik – wyjąkała w końcu Amy, wskazując drżącym palcem na swoją szyję. – Kula ledwie mnie drasnęła.

Rzeczywiście, na jej bladej skórze lśniła srebrno-szmaragdowa kolia, rozsiewając po pokoju lekki, uspokajający połysk. Spojrzałyśmy na siebie i po tym wszystkim obdarzyłyśmy się chyba najszczerszym uśmiechem, jaki w życiu w kimkolwiek dzieliłam. Tej chwili nigdy nie zapomnę.

 

 

Pomoc przybyła chwilę potem. Musiałam przyznać wyczucie uroczemu nieznajomemu, który jednak pojął powagę sytuacji i oprócz sporej grupy policji przyprowadził również lekarza. Nie miałam bladego pojęcia, skąd na to wpadł – może moja blada twarz podsunęła mu ten pomysł, gdy w pośpiechu opuszczał posiadłość.

Nie mogłam się powstrzymać i gdy w końcu udało mi się do niego dotrzeć, aby osobiście mu podziękować, z wdzięczności pocałowałam go w policzek.

- Lećcie do piwnicy – otrzeźwiałam natychmiast, przypomniawszy sobie o pani Leytonstone. – Lepiej pójdź tam z lekarzem. Proszę – pospiesznie wręczyłam mu klucze i gdy już zbierał się do odejścia, chwyciłam go za ramię.

Spojrzał na mnie z troską, ale rozmyśliłam się i słowa, które pragnęłam wypowiedzieć, gdzieś uleciały. Zrezygnowana puściłam go. Dopiero wtedy zauważyłam, jak bardzo jestem roztrzęsiona. Mnie samej w tamtym momencie przydała by się solidna opieka medyczna.

 

Pewnie zastanawia was, co stało się potem. Wśród zgiełku i zamieszania wokół Maple Manor, dom, zdający się od zawsze trzymać stronę oszustów, odwrócił naszą uwagę od ich ucieczki. Robin i Leticia zbiegli podczas akcji ratunkowej, zostali jednak szybko znalezieni w pobliskim opuszczonym wiejskim domku. Jak potem wspominałam z rozbawieniem, niezwykle krzepcy z nich staruszkowie.

Podobnie jak ich odrażające życie, ich proces ciągnął się niezwykle długo. Przede wszystkim jakimś sposobem podstarzała para zyskała grono zawziętych zwolenników, którym romantyczna historia niezwykle przypadła do gustu. Utrudniająca proces grupa znacznie wpłynęła na czas jego rozwiązania.

„Sprawa Maple Manor”, jak okrzyknęły aferę gazety, była tematem numer jeden przez bardzo długi czas. Z pierwszej strony wyparły go tylko złowróżbne pogłoski o wzrastającym w Europie napięciu i możliwości rychłej wojny z Niemcami.

Prawdziwa pani Leytonstone, gdy dzięki staraniom Amy i finansowaniu przez nią najlepszych specjalistów doszła w pewnym stopniu do siebie (choć pewne zachowania i wyraz szoku na twarzy zostały jej już do końca życia; wymagała też ciągłej opieki), zapisała mi z wdzięczności niemałą sumkę pieniędzy.

Amy po upewnieniu się, że jej babka jest w dobrych rękach, bez chwili wahania przyjęła oświadczyny Jonathana. Ich ślub był huczny i niezwykle uroczy – wiem, bo byłam jej świadkiem.

Zaś ja – no cóż, co tu dużo gadać – idąc w jej ślady i ku jej wielkiemu rozbawieniu wyszłam za zegarowego chłopca, którego imię i tożsamość niech pozostaną już na zawsze nurtującą was tajemnicą.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
amaliecoburg · dnia 16.02.2014 08:16 · Czytań: 720 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora:
Komentarze
Miladora dnia 16.02.2014 12:51
Cytat:
mam nadzieję, że nie jest aż tak tragicznie jak na moją pierwszą tutaj publikację.

W ogóle nie jest tragicznie, Amalie. :)

Narracja jest płynna, swobodna i naturalna. Widać, że panujesz nad słowami, a klimat opowiadania rzeczywiście pasuje do lat 30-tych. Realia całkiem dobrze oddane, bohaterowie wiarygodni, chociaż trochę bym jeszcze przemyślała to trzymanie w piwnicy prawdziwej pani Leytonstone - otóż, skoro czerpali zyski z podpisywanych przez nią czeków, nie powinni byli tak mało dbać o jej zdrowie. Bo co, gdyby umarła? Tu bardziej logiczny byłby zabieg z wymuszeniem na niej wielu czeków in blanco lub po prostu nauczenia się jej podpisu.
Zawsze zwracaj uwagę na logikę.

Natomiast Twoją piętą achillesową są dialogi. Nie dlatego, że są złe, lecz z powodu błędnego w większości zapisu.
Masz przykłady:
Cytat:
- Nie mamy wiele czasu. – od­chrząk­nę­łam ner­wo­wo. – Robin idzie tu ze strzel­bą.

Cytat:
- Ni­g­dzie się nie ru­szam bez mojej praw­dzi­wej babci. – oświad­czy­ła sta­now­czo Amy,

Cytat:
- Och. – rzu­ci­ła oszczęd­ny ko­men­tarz,

Cytat:
- Bar­dzo się ko­cha­my z Ro­bi­nem, chyba już o tym wiesz. – za­czę­ła,

Cytat:
- Nie mamy wiele czasu. – od­chrząk­nę­łam ner­wo­wo. – Robin idzie tu ze strzel­bą.
- Ni­g­dzie się nie ru­szam bez mojej praw­dzi­wej babci. – oświad­czy­ła sta­now­czo Amy,

Cytat:
- Cześć. – mruk­nę­łam pręd­ko do pary otwar­tych sze­ro­ko,

Cytat:
- Przy bra­mie ni­ko­go nie było. – bąk­nął za­kło­po­ta­ny.

Cytat:
- Tak, pew­nie masz rację. – stwier­dził, pod­no­sząc wzrok.

Cytat:
- Pełno tu zde­chłych much. – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła na wej­ściu.

Zauważ, że we wszystkich tych kwestiach występuje jakiś rodzaj mowy. W tych przypadkach nie dajemy kropek i zaczynamy małą literą, bo jest to jedno zdanie.
- Tak, pewnie masz rację - stwierdził/powiedział/bąknął/mruknął/odparł/westchnął/uznał itd.

Cytat:
- Oczy­wi­ście, że ro­zu­miem, Amy. – po­cie­sza­ją­co po­gła­ska­łam ją po ra­mie­niu.

Cytat:
- Nie kom­bi­nu­jesz ni­cze­go nie­le­gal­ne­go? – roz­ba­wio­ny uniósł brew.
- Wręcz prze­ciw­nie. – spoj­rza­łam na niego po­waż­nie.

Cytat:
- Jest coś, o czym mu­sisz wie­dzieć. – lekko trzę­sły mi się ręce.

Cytat:
- Wejdź. – usły­sza­łam, gdy za­pu­ka­łam do drzwi wolną dło­nią.

W tych przykładach mamy do czynienia z dwoma zdaniami - wypowiedzianą kwestią i jakąś czynnością, która po niej występuje. A więc, gdy kończymy wypowiedź kropką/wykrzyknikiem/pytajnikiem/wielokropkiem, to po nich należy zacząć wielką literą.
- Wręcz przeciwnie. - Spojrzałam mu w twarz/Rozbawiony uniósł brew/Pogłaskałam ją po ramieniu/Lekko trzęsły mi się ręce.

Przejrzyj tekst i popraw dialogi, tam gdzie występują te nieprawidłowości.
Przy okazji:
- Posłałam jej promienisty uśmiech - promienny.
- Wściubiała nos w nieswoje sprawy - w nie swoje, bo to coś innego, niż czucie się nieswojo.
- Serce nie przestawało wykonywać skomplikowanych akrobacji w moim brzuchu. - w brzuchu?!
- Mi również nie był dany wątpliwy zaszczyt poznania mej babki – fatalne rozpoczęcie zdania od "mi". "Mej" również lepiej zamienić na "mojej".
I zwracaj uwagę, by nie stosować za dużo zaimków.
Masz jeszcze trochę powtórzeń w tekście i małe braki w przecinkach, ale głowy Ci za to nie urwę, bo ten tekst to miód na serce po przeczytaniu niektórych debiutów. ;)

Aha - błagam, nie wrzucaj na drugi raz tak długich opowiadań - podziel je na części, bo łatwiej wtedy przeczytać i łatwiej wypunktować błędy.

Miłego i witaj na pp :)
amaliecoburg dnia 17.02.2014 19:32
Miladoro, dziękuję ci bardzo :) Przyznaję, że z zapisem dialogów zawsze mam problem. Ta duża litera po myślniku nigdy mi nie pasuje ;)

Niestety, dopiero po zgłoszeniu tekstu zdałam sobie sprawę, że większość dłuższych opowiadań publikuje się w częściach. Będę pamiętać na przyszłość :)
Miladora dnia 18.02.2014 02:33
amaliecoburg napisała:
Ta duża litera po myślniku nigdy mi nie pasuje

Najprostszy sposób na zapamiętanie, Amalie, to - 1. jeżeli część po dywizie dotyczy "mowy", to zaczynamy ją małą literą. 2. Jeżeli dotyczy jakiejś "czynności", to wielką literą. :)
W pierwszym dajemy małą nawet wtedy, gdy jest: wykrzyknik, pytajnik czy wielokropek (kwestii poprzedzającej dywiz w tym przypadku nigdy nie zamyka się kropką) - bo jest to jedno zdanie. W drugim kwestię poprzedzającą zawsze kończy się jakimś znakiem interpunkcyjnym, a po dywizie zaczyna wielką literą, bo są to dwa zdania.
1.
- Mam nadzieję, że zapamiętasz - powiedziała/mruknęła/szepnęła itd.
- Mam nadzieję, że zapamiętasz... - westchnęła.
- Zapamiętaj! - krzyknęła.
- Zapamiętasz? - spytała.
2.
- Mam nadzieję, że zapamiętasz. - Odwróciła się i wyszła.
- Mam nadzieję, że zapamiętasz... - Przymknęła powieki.
- Zapamiętaj! - Uderzyła dłonią w stół.
- Zapamiętasz? - Obrzuciła ją pytającym spojrzeniem.

Szybko się przyzwyczaisz. :)
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty