- A pan?
- Co ja? - mężczyzna w jasnym garniturze, czarnych błyszczących butach, z zaczesaną na bok grzywką, podniósł lekko prawą brew.
- Czego sobie pan życzysz? - kobieta zapytała życzliwie, jednak forma "życzysz" nie przypadła mu do gustu. Był dżentelmenem, nie okazał po sobie zdenerwowania, poprawił krawat i udając, że ocknął się z zamyślenia powiedział...
Tak zaczęła się cała ta heca.
Nie wiem, co on tak naprawdę powiedział. Nic na to nie poradzę, nie jestem wszechwiedząca. Widziałam, jak podchodził do kobiety, jak poprawiał krawat. Buty czarne widziałam. Coś tam żem widziała. A niektóre sprawy to nawet żem usłyszała. Nie słyszałam tylko co powiedział.
Mógłby to być, na przykład, zakup biletu w pierwszej klasie na pociąg do Krakowa. Ooo, to by było coś. Już byśmy wiedzieli wszyscy, dokąd jegomość zmierza i że na biednego nie trafiło. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, ale opinia od początku dwudziestego niewiele zmieniła się, gdy mówimy o pierwszej klasie. Bo czymże ta pierwsza klasa? Fanaberia, zbytek. Bilet na nią kupują, ci którzy za dużo pieniędzy chyba mają. W drugiej też przecież wygodnie. Jest miejsce siedzące, fotele szerokie. Kawę podadzą i ciastko. Co tu grymasić? Tak, tak. I ten Kraków. Wiadomo, kto przecież do Krakowa jeździ. Nie trzeba więcej mówić. Wszyscy wiedzą co za ludzie w jasnych garniturach podróżują do Krakowa. Z pewnością jakaś bohema, dziwak, bogacz. Do panny jedzie. Tak mniemam. Ale, ale... Czy on powiedział, że do Krakowa i że pierwszą klasą? Ja nie słyszałam. W takim razie, cóż takiego uprzejmy i przystojny jegomość mógł powiedzieć?
Może powiedział tak: "Poproszę dwie bułeczki, masełko, mleczusio i jeszcze jedną bułeczkę, ale z kremikiem".
Czyli bilet, takiemu, do Krakowa zbędny, bo zapewne jesteśmy w jakimś sklepie "Społem" w centrum Krakowa. Elementarne, drogi Watsonie. Po pierwsze i primo na pewno Kraków, bo właśnie tam miętolą zdrobniale jęzorek. "Dzień doberek", "Piękna zaprawdę pogódka", "Po ile preceleczek? Po trzy złotka z grosikiem", "Supereczek, wezmę czwóreczkę preceleczulków".
Bez dwóch zdań, bez cienia wątpliwości! Cudownym trafem w Krakowie się znaleźliśmy. A jakże! A że "Społem"? Forma osobowa "ty" w połączeniu z "pan" sugeruje wieś popegieerowska lub sklep "Społem", z paniami w fioletowych fartuszkach. Co oczywiście na jedno wychodzi, ale nie chcemy nikogo obrażać, prawda? Dalejże lajkoniku, dalej!
Pan szarmancki, pora wczesna. Zapewne, biedaczek miał ciężką noc. Mleczko i masełeczko, miast kiełbachy swojskiej, puszki z mielonką? Oj, troszkę niedzisiejszy pan, prawda? Taki jakiś roztargniony. Ale to miłe, miłe. Romantyczna bohema krakowska pohulała na Kazimierzu, wraca do apartamentu w hostelu na śniadanko. Samotne śniadanie. Jakże przygnębiająca i smutna perspektywa spędzania czasu. A może jednak na wesoło? Kawalerskie życie jest najlepsze na świecie. Wolny człowiek oddycha. O d d y c h a ! I to jak oddycha! Pełną piersią! Tylko szkoda, że posiłek będzie bez towarzystwa spożyty. Na szczęście jest gazeta, przepraszam gazetka, by umilić czas.
Zamilkłam. Zamyślona robię kółka w powietrzu. A może powiedział coś zupełnie innego? Ważę na szali myśli, dopasowuję słowa do obrazów, dostrzegam tło zdarzeń.
Jasny garnitur i pani z pytaniem życzliwym. Trochę biało, trochę jasno, trochę straszno. Pana ktoś szturchnął. Ciężko się oddycha, rwetes straszliwy.
Ludzie się tratują!
Co się dzieje?
A nic , nic.
Posłuchajcie...
- Bo widzi pani - szepcze mężczyzna.
- Głośniej! Głośniej! - skrzeczy kobieta.
Pan ładnie ubrany wzdycha, drapie się za uchem. Patrzy na niewiastę. Ona siedzi nisko, okienko na wysokości brzucha. Ach, szkoda, że nie jestem brzuchomówcą, wzdycha nasz bohater. Ja też żałuję razem z nim, ale popędzam w myślach: "Mówże wreszcie!". Zagryzam wargi, bo czuję, że teraz będzie prawdziwa historia, a nie jakiś tam Kraków, bułeczki i inne pierdółeczki.
Mężczyzna obraca głowę na boki. Z prawej strony "chucha mu do ucha" wielki drab w grubej czapce, z lewej ciekawie zagląda starsza kobieta, niby studiując szybę oblepioną kilkunastoma kartkami zaczynającymi się od słów: "Ważne!", "Pamiętaj!" "Uwaga!", "Ogłasza się!". W tle milczący tłum wije się w kolejce.
On już wie, że na dyskrecję nie ma co liczyć. Wzdycha i kontynuuje:
- Kiedy pan doktor Kuśniarz przyjmuje? Chciałem się zapisać - wydawało mu się, że mówił dostatecznie głośno, ale kobieta za oknem z krzykiem do niego.
- Panie, głośniej! Jaki doktor?!? - pluje mu śliną w brzuch.
- Kuśniarz! Doktor Kuśniarz! - mężczyzna wbrew sobie podnosi głos.
- Dzisiaj nie przyjmuje! Kartka wisi!!! - rejestratorka przyjaźnie ryczy.
- "Doktor Jan Kuśniarz. Specjalista od chorób zakaźnych i wenerycznych. Przyjmuje od ósmej do dwunastej w każdy czwartek" - usłużnie czyta, niby mimochodem, pani stojąca po lewej. Reszta kolejki słucha.
Kobieta uśmiecha się życzliwie do mężczyzny - Widzi pan, kartka jest.
- Od rana wisi. Zmieniły się godziny przyjęć. Trzeba czytać!!! - dodaje życzliwie trąba za szybą.
Mężczyzna kwaśnym uśmiechem dziękuje za pomoc.
- To czego pan sobie życzysz? - ponawia pytanie kobieta za okienkiem.
Zatrzymajmy się w tym momencie, bo sytuacja jest niezwykle krępująca. Ładnie ubrany, przystojny mężczyzna zapytał o wizytę u specjalisty. Kolejka zaczęła szeptać, przekazywać pocztą pantoflową wiadomości. Wszak powszechnie wiadomo, że osoba stojąca na czele, przy samym okienku, jest niczym heros na szczycie Olimpu. Może zadawać pytania boskim siłom, ale niech się strzeże. Raz zadane pytanie nie może się powtórzyć! W przeciwnym wypadku gromowładna wyrocznia zamienia nierozważnego śmiałka w popiół. Zdaje sobie z tego sprawę jedna z kolejkowiczów, młoda kobieta, wzrost nikczemny. Metr pięćdziesiąt z wkładką. Skrzyżowanie myszki z gąską. Ona na słowo Kuśniarz wytężyła słuch po stokroć. Też miała sprawę do doktora Kuśniarza. Z a w s z e przyjmował od dziewiątej do trzynastej... w środy (dodajmy, że dzisiaj jest środa). Jak widać zaszła nieoczekiwanie zmiana. Oj tam, oj tam, mała niespodzianka. Trzeba było brać urlop na jutro, a nie na dziś.
Szanowna pani - wyrywa się w mych myślach prosta uwaga - lekarz nie jest od informowania, ale od leczenia, rejestracja jest nie jest od informowania, lecz od rejestrowania. Od informowania są kartki. Jest kartka? Jest! Czyli pacjent został p o i n f o r m o w a n y. Mała kobieta przyszła po receptę. Leki trzeba brać. To ważny element leczenia. Dosyć o niej, wróćmy do bohatera historii.
W tym czasie mężczyzna pocił się w nieoczekiwanej, celebryckiej roli. Czuł, że tłum nasłuchuje pilnie, patrzy chciwie na niego, stojącego w centrum wszechświata przy okienku rejestracji. Jak tu załatwić sprawę? Wymagane jest porzucenie wstydu. Niepotrzebnego wstydu, dodać należy. Tak, zupełnie niepotrzebny wstyd, pomyślał w duchu przystojny jegomość i poczuł , że dostaje nadludzkiej śmiałości. Słowo niepotrzebny było tu kluczem. Dobrze komponowało się ze słowami chory, pacjent. Idealne zestawienie. Rozjaśniło się lico mężczyzny. Ta prosta myśl tchnęła w niego nowe życie, przeistoczył się w człowieka bez wstydu, bezwstydnika.
- Bo widzi pani, chciałem się umówić na wizytę. Robiłem standardowe badania i wyszło jak wyszło. Wynik pozytywny! - uśmiechnął się przepraszająco. - Mam teraz problem. Nie wiem czy nie muszę żegnać się z rodziną, pisać testament.
Czuł, że jest na dobrej drodze, że szczerość pomoże w załatwieniu sprawy.
- Kompletnie nie rozumiem co pan mówi - powiedziała dobrodusznie kobieta za okienkiem. - Nie szkodzi! Zapiszę pana na pierwszy wolny termin. Najbliższy wolny termin to... - pauza, odgłosy klikania myszką, skupiony wzrok - Mam!!!
Mężczyzna się uśmiechnął bezwstydnie. Udało się. Sprawa załatwiona.
- Najbliższy termin to koniec półrocza, a dokładniej koniec czerwca, a jeszcze dokładniej proszę pana... - kobieta zrobiła triumfalną pauzę - ... dwudziesty czerwca, godzina dziesiąta. Czy pasuje panu taki termin?
Pan w jasnym garniturze i czarnych błyszczących butach pobladł.
- No, ale mamy luty. To prawie pół roku! - krzyknął, w tle kolejka zarechotała.
- Panie szanowny. Nie ma co grymasić, dzięki nowej umowie skróciliśmy terminy o ponad trzy miesiące. To co? Zapisywać? - dopytywała się rejestratorka.
- Tak, poproszę - powiedział z rezygnacją w głosie mężczyzna. Westchnął głęboko. Zrozumiał bezsens działania, że pewnikiem umrze wcześniej, ale jak zapisują to niech zapiszą. Odszedł od okienka, przestał być poranną gwiazdą w korowodzie pacjentów.
I tak to wyglądało. Nie jakiś Kraków, podróże, bagietki na rogu, grosiki, dziewczyna w drugim mieście, ale zwykła rejestracja w przychodni publicznej.
Wydawać się mogło, że smuta służby zdrowia dopadła ładnie ubranego pana. Wtem nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, który mam zamiar dalej relacjonować.
Elegancki jegomość opuścił magiczny sznur kolejkowiczów. Spojrzał na nich, chrząknął znacząco i rzekł w te słowa:
- Szanowni Państwo, proszę się rozejść. Jestem z Narodowego Funduszu Zdrowia. Zamykam zakład publiczny na mocy nadanego mi prawa.
- Wariat! - wyrwało się komuś w tyle.
- Słyszałem! - huknął mężczyzna - To nie żadne wygłupy! Zamykam przychodnię!
Odwrócił się do kobiety w okienku. Wyciągnął z prawej kieszeni marynarki zmięty świstek papieru i podał jej. Przeczytała uważnie. Pokiwała głową ze zrozumieniem, gdyż pracując kilkadziesiąt lat w służbie zdrowia uodporniła się na urzędnicze decyzje.
Wychyliła głowę przez okienko.
- Rejestracja zamknięta! - poinformowała wbrew wpojonym przez system zasadom i zatrzasnęła okienko.
Ludzie z konsternacją kiwali głowami, by po chwili z przerażeniem obserwować jak kobieta gramoli się z krzesła, zbiera jakieś papiery. Kompletnie pogubieni w domysłach podążali wzrokiem, gdy kierowała się w stronę drewnianego wieszaka na kurtki, a potem ściągała fartuch, zakładała palto, chwytała torebkę. Rozległy się jęki chorych, umarli (niedoszli i przyszli) szeptali trwożnie: "Zaraz otworzą się drzwi. Drzwi się otworzą. Drzwi...". Wieść niosła się dalej korytarzem przez obowiązkową szatnię, klatkę wejściową, sklepik z czerstwymi bułkami i prasą codzienną, aż na podwórze, gdzie powoli dogasały niedopałki papierosów wypalonych przez biedaków oczekujących na rentgena płuc.
Stało się! Podwoje zaskrzypiały złowieszczo, klamka drgnęła i zapadła. Z punktu rejestracji wyszła elegancka pani. Miała na sobie czarny dwurzędowy, wełniany trencz, podkreślający fasonem wciąż niezłą talię. Na głowie kobiety ażurowa czapka ładnie komponowała się z klasycznym makijażem, charakterystycznym dla zadbanych i seksownych matron. Ludzie zdębieli, byli zahipnotyzowani niewiarygodnością sytuacji (tak jakby cokolwiek mogło dziwić w publicznej służbie zdrowia).
W końcu ktoś odważny rzucił w stronę opuszczającej stanowisko rejestratorki:
- A kiedy przychodnia będzie czynna, proszę pani?
Kobieta uśmiechnęła się znacząco pod nosem. W tym czasie mężczyzna w garniturze wziął damę pod rękę. On również się uśmiechnął, szeroko, po amerykańsku. Wyglądali razem przepięknie, niczym postacie z dziewiętnastowiecznej pocztówki z Paryża.
Nie zwracając uwagi na rosnącą panikę tłumu, skierowali się do wyjścia. W ostatniej chwili kobieta odwróciła głowę i powiedziała:
- Jak to kiedy? Dwudziestego czerwca, oczywiście. Do widzenia!
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt