Ostatnia Runda Cz.2 - G.G
Proza » Obyczajowe » Ostatnia Runda Cz.2
A A A

Ostatnia Runda Cz.2

 

Jako junior nie zaznałem goryczy porażki. A szkoda, bo może nauczyłaby mnie ona pokory. Do grona seniorskiego, dołączyłem jako pewny siebie niezwyciężony dwudziesto jedno latek. O swoim geniuszu miałem przeświadczenie do tego stopnia, iż nie potrafiłem nawet wyobrazić sobie, że ktoś może mnie pokonać. Dlatego na umówione towarzyskie sparingi z reprezentacją Kuby, przybyłem pewny siebie na tyle, by zaniechać nawet rozgrzewki przed walką.

Wiedziałem o konfrontacji z vice-mistrzem olimpijskim i dwukrotnym mistrzem świata, a mimo to ziewałem jeszcze trzy minuty przed pierwszym gongiem. Ziewanie przeszło po zainkasowaniu pierwszego lewego sierpa. Po kolejnym, zakręciło mi się w głowie, natomiast pół minuty później, po raz pierwszy w życiu zapoznałem się z deskami. Wstałem w chwili wypowiadania przez sędziego ringowego cyfry „cztery”. Nie ogarniałem tej walki, Javier robił, co chciał, a ja przez calutką pierwszą rundę ani razu go nie trafiłem.

Nie wiem, co mówili do mnie w narożniku, nie docierało do mnie znaczenie wykrzykiwanych przez trenera słów. Do drugiej rundy wyszedłem zmotywowany jak nigdy w życiu. Mimo to, tę rundę też przegrałem. Dopiero w trzeciej odsłonie, rzuciłem się do odrabiania strat. Niestety Javier był starym rutyniarzem, za każdym razem, gdy zaczynałem go trafiać klinczował. Walkę przegrałem. Nie było dla mnie pocieszeniem, że gdybym lepiej się skoncentrował być może bym, jak pokazała trzecia runda, wygrał. Przegrałem i tylko to się liczyło.

Psychicznie dochodziłem do siebie cztery dni. Nie byłem jednak załamany, nie, nie, nic z tych rzeczy. Po prostu wściekałem się na siebie za to, że do tego dopuściłem. Nie mogłem przeboleć popełnionych błędów. Podczas kolejnych klubowych sparingów trener musiał mnie stopować, bo czasami emocje brały górę nad zdrowym rozsądkiem.

Podczas kolejnych dwóch lat kariery amatorskiej, przegrałem jeszcze trzy razy, za każdym razem reagując podobnie.

Najbardziej nie mogłem pogodzić się z przegraną w Kanadzie. Walczyłem tam z Morrisem Mago. Chłopak nie miał na koncie jakiś większych sukcesów, był jednak na tyle dobry, by załapać się do reprezentacji kraju. Kontrolowałem każdą z trzech rund. W trzeciej rundzie nawet trochę mu odpuściłem. Był tak poobijany, że aż mi go było szkoda. Tymczasem, kiedy to jego ręka powędrowała do góry jako zwycięzcy walki, nie wierzyłem, że to się dzieje naprawdę. Podobnego zdania był cały mój sztab trenerski. Bez wątpienia był to największy przekręt tych zawodów. Co jednak mogłem poradzić? Gdybym miał choćby cień podejrzeń co do sędziów, znokautowałbym go.

Od tamtej pory postanowiłem nie odpuszczać. Jeżeli przez przypadek wybije komuś boks z głowy, trudno.

Nigdy więcej nie chciałem tak się czuć.

W najbliższym czasie bez problemów wywalczyłem kwalifikacje olimpijską, będąc w gronie faworytów zaliczanych do zdobycia złota. Byłem w stanie wygrać z każdym, bez względu na jego tytuły i doświadczenie. Przy odpowiednim skoncentrowaniu się, walczyłem i co najważniejsze wygrywałem.

Przygotowania szły zgodnie z planem, forma wydawała się być życiowa. Tydzień przed wyjazdem do Stanów, poszedłem wraz z kilkoma znajomymi na imprezkę. Umawialiśmy się już od ponad miesiąca, za każdym razem coś tam któremuś z nas wypadało, więc gdy każdy z nas znalazł tej pamiętnej sobotniej nocy czas, umówiliśmy się.

Miejscóweczkę wybrał Wiktor. Była to dyskoteka powszechnie uważana za mordownię. Notorycznie zdarzały się tam bójki i wszelkiego typu awantury. Mój kumpel twierdził, że wszystkich, włącznie z bramkarzami zna, więc nic tam żadnemu z nas nie grozi.

Oczywiście tradycji stało się zadość. Tuż po godzinie pierwszej w nocy wybuchła awantura.

Stałem wtedy w końcu baru z fajną brunetką. Rozmawiało nam się wyśmienicie, wszystko się dobrze układało, zmierzając w stronę wspólnie spędzonej nocy, na przeszkodzie stanął idiota, którego akurat tego wieczora rzuciła dziewczyna.

Koleś nachlał się, po czym załączyła mu się nieśmiertelność. Pech chciał, że stałem się jego celem numer dwa. Cel numer jeden po zainkasowaniu uderzenia głową, uciekł. Stałem odwrócony do niego tyłem wpatrzony w brązowe oczy dziewczyny, gdy nagle dostałem uderzenie w prawe ucho. Nieco mnie oszołomiło. Tak to zazwyczaj jest w przypadku ciosów znienacka. Pięć sekund później, stałem już jednak naprzeciwko rozżalonego kochasie, z sekundy na sekundę przerabiając mu twarz na krwawą papkę. Musiał być chyba nieźle naćpany, bo to, że był nachlany było akurat widać, ale żeby przyjąć dziesięć naprawdę mocnych ciosów i dalej stać, znacznie wykracza poza możliwości alkoholu.

Wmieszali się jego koledzy jak i jacyś przypadkowi ludzie, a na koniec ochroniarze. Zaczął się prawdziwy młyn. Powinienem wtedy czym prędzej zmywać się, ale nie! Odnalazłem się jako uliczny wojownik. Nie wiem kogo biłem i nokautowałem, w pewnej chwili, zauważyłem jak do oprawianego na początku przeze mnie typka, podbiega pacjent, którego ten zaatakował jako pierwszego. Byłem w szoku, kiedy trzymaną w ręku rozbitą butelkę po piwie, wbił mu w szyję. Kolesiowi z szyi trysnęła fontanna krwi, po czym upadł na ziemię. Był to drugi z momentów, jak najbardziej odpowiednich do tego, by zmywać się stąd. Ale nie, diabli wiedzą, po co zostałem?

Pięć minut później, dwóch ochroniarzy naskoczyło na mnie od tyłu, skutecznie obezwładniając. Kiedy zorientowano się, że jeden z leżących nie żyje, wezwano policję. Od tej chwili, nikomu nie udało się opuścić dyskoteki.

Mój niefart polegał na tym, że moment rozpoczęcia awantury widziało kilka osób. Właśnie kilka z tych osób, wskazało mnie jako jednego z prowodyrów. Zeznający wskazali także mnie, jako osobę mającą bezpośredni zatarg z zamordowanym. Zostałem zatrzymany, a następnie po przesiedzeniu czterdziestu ośmiu godzin na dołku, odwieziony do aresztu śledczego z trzymiesięczną sankcją.

Moje obecne położenie było dla mnie tak niespodziewane, że nie byłem w stanie uwierzyć, iż to się dzieje naprawdę. Moi rodzice przeżyli to dziesięć razy gorzej ode mnie. Zupełnie nie docierał do mnie scenariusz piętnasto lub nawet dwudziestopięcioletniego więzienia. Polska Organizacja Bokserska starała się coś tam zdziałać w mojej sprawie, ostatecznie byłem wielką nadzieją polskiego boksu na od dawna wyczekiwany medal olimpijski. Starania niewiele jednak dały, byłem oskarżony o zabójstwo, artykuł przewidywał minimum osiem lat pozbawienia wolności, dlatego nie było nawet mowy o zwolnieniu z aresztu.

Zeznań żadnych nie składałem. Co z tego, że widziałem kto to zrobił? Przecież nie zachowam się jak kapuś. Do tego i tak nie znałem tego gościa. Nie odezwałem się niczym więcej ponad stwierdzeniem - Nie mam z tym nic wspólnego!

Mając dwadzieścia trzy lata, ma się ten dziwny rodzaj optymizmu wynikający chyba z braku doświadczenia życiowego, jak i przeświadczenia, że jeżeli ja tego nie zrobiłem to na sto procent zostanę uniewinniony. Teraz zniósłbym to dużo gorzej, wtedy jednak jakoś mocno się nad tym nie zastanawiałem.

Naprawdę trudno powiedzieć jakby się to wszystko skończyło, gdyby nie zeznania trzech dwudziestoletnich dziewczyn, które same zgłosiły się na komendę kilka tygodni po tym jak przeczytały w gazecie o zatrzymaniu pod zarzutem zabójstwa dwudziestotrzyletniego boksera Dominika G. Wszystkie trzy, z racji mieszkania w innych częściach Warszawy, stawiły się w trzech różnych komendach. Zgodnie zeznały, iż w chwili popełnienia zabójstwa były w lokalu, doskonale widząc całe zajście. Każda na sto procent była pewna, że to nie ja ugodziłem szyjką rozbitej butelki Wojciecha M.

Podały rysopis chłopaka, który faktycznie tego dokonał, na koniec składając pod zeznaniami własnoręczny podpis. Jestem raczej pewien, że gdyby nie dziewczyny, dostałbym wyrok skazujący, a co za tym idzie moja kariera uległaby zakończeniu. Wszyscy inni zeznający świadkowie, wskazywali mnie jako jedynego mającego motyw do takiego zachowania. Debile zupełnie zapomnieli o chłopaku, którego na samym początku przetracił nieżyjący Wojciech M. Pominę tutaj kwestię, że podczas takiej awantury, każdemu można by przypisać motyw i postawić zarzut.

Dzięki korzystnym zeznaniom, następnego dnia zostałem zwolniony. Jedną z moich wybawicielek była owa brunetka, z którą flirtowałem nieszczęsnego wieczoru.

Dziewczyna sama doszła do wniosku, że niezbędnym jest mi pomóc. Zresztą ona faktycznie widziała kto to zrobił. Jej dwie koleżanki, co prawda tego wieczora były w dyskotece, ale zajścia z ugodzonym Wojciechem nie widziały. Zdały się jednak na zapewnienia Moniki, iż tak było naprawdę.

Byłem jej naprawdę wdzięczny. Tak naprawdę, to zawdzięczam jej może nie całe życie, ale na pewno znaczną jego część. Mojego optymizmu nie podzielała Ania, czyli moja dziewczyna. Dowiedziawszy się o zeznaniach, robiła mi z tego powodu wyrzuty jeszcze przez kolejnych kilka miesięcy. Ostatecznie wyprowadzając mnie z równowagi.

Przecież nie robiłem z nią niczego niesamowitego, to po pierwsze, a po drugie, gdyby nie Monika najprawdopodobniej grzałbym puchę, a moja obecna dziewczyna, po uzmysłowieniu sobie, co oznacza piętnaście lat pozbawienia wolności dla jej chłopaka, zostawiłaby mnie nawet bez powiedzenia spadaj. Dlatego od momentu jej obruszenia się, nasz związek powoli zaczął zmierzać ku końcowi. Wyszedłem równo pięć tygodni po zatrzymaniu.

Igrzyska Olimpijskie przeleciały mi więc koło nosa. Jedynymi osobami pomagającymi mi byli rodzice. Przez te kilka tygodni nie trenowałem. Nie licząc podciągnięć na drążku robionych na każdym spacerze.

Przytyłem pięć kilo, moja kondycja natomiast wprost proporcjonalnie do kilogramów skurczyła się. Miałem także jeden wygrany sparing w celi. Gość był nie do zniesienia. Nasze drogi musiały więc się rozejść.

Poza tym, czas spędzałem głównie na oglądaniu telewizji.

Koledzy jak i trenerzy z klubu bardzo ucieszyli się z mojego powrotu.

- Nie martw się, wystartujesz za cztery lata - pocieszali mnie. Ja jednak już wtedy wiedziałem, że jest to bardzo mało prawdopodobny scenariusz.

Z całej naszej ekipy olimpijskiej tylko Feliks doszedł do ćwierć finału. Nie tylko moim, ale i zdecydowanej większości kibiców zdaniem, mój kumpel został w tej walce oszukany. Walczył z Amerykaninem, a wiadomo na terenie gospodarza sprzyjają mu nawet ściany.

Fernando Grant był od niego po prostu słabszy. Mimo to wygrał, pokonując następnie dwóch przeciętniaków, na koniec zaś sięgając po mistrzostwo olimpijskie. Feliks miał okropnego pecha, gdyby nie ten feralny werdykt, jak nic to on wróciłby ze złotem.

Miesiąc później wróciłem do treningów. Całe szczęście, że miałem przed zamknięciem w całości ogarnięty temat szkoły. Wszystkie kolokwia pozaliczałem, unikając dzięki temu niezręcznych sytuacji i tłumaczeń nie tylko w sekretariacie, ale i przed wykładowcami.

Do końca roku wygrałem jeszcze cztery turnieje, w tym jeden zaliczany do pucharu Europy. Problemem była tylko waga. Strasznie trudno było mi wrócić do kategorii siedemdziesięciu dwóch kilogramów. Wszystkie boje musiałem toczyć w wadze siedemdziesięciu pięciu kilo.

Tuz przed Świętami Bożego Narodzenia, dostałem propozycję od jednej z grup promujących boks zawodowy.

Kontrakt był kuszący, ale nie do końca przekonujący mnie. Skonsultowałem go z Tatą, który stwierdził, abym z podpisaniem na razie się wstrzymał.

Takich wątpliwości żaden z nas nie miał w przypadku drugiej z otrzymanych propozycji zawodowych.

Odezwał się do mnie, osobiście, jeden z największych promotorów boksu zawodowego w Stanach Zjednoczonych. Pierwsze lata kontraktu gwarantowały mi gaże, a tym samym zarobki przeszło czterokrotnie większe niż te proponowane przez Polską grupę. Nie ma się temu, co dziwić. Stany to Stany, to właśnie tam jest prawdziwy rynek bokserski. To właśnie tam rozdawane są wszystkie karty i tytuły mistrzowskie świata. No i z możliwościami oraz potencjałem promotorskim Dona Kislinga, nie mógł równać się nikt inny w całym sportowym świecie.

Nie od dziś wiadomo, że od menadżera zależy wszystko. Można być pretendentem numer jeden do tytułu mistrza, a i tak bez odpowiednich układów, a przede wszystkim wyłożenia grubej forsy, tytuł można sobie wybić z głowy. Jasne, otrzymuje się jakieś tam propozycję walk, lecz na tą najważniejszą w karierze każdego zawodnika można czekać latami. Tak samo wygląda sprawa gaży za walkę. Często bywa tak, że zawodnicy nie walczący o tytuł zarabiają więcej niż mistrzowie. Są po prostu lepiej promowani, znani, a tym samym, każdy chętniej zapłaci za walkę kogoś powszechnie znanego oraz wychwalanego przez każdego ze znawców boksu, niż kogoś mniej znanego.

Oczywiście trzeba też umieć się sprzedać. Nie bez przyczyny rozdający w tym sporcie karty, bacznie przyglądają się każdemu juniorowi jak i seniorowi, następnie wyłapując tych najlepiej zapowiadających się. Umiejętności to dużo, lecz niestety nie wszystko. Sam byłem świadkiem sytuacji, w której zawodnik sklasyfikowany na pierwszym miejscu w rankingu, czekał na walkę przeszło trzy lata. Mistrz walczył tymczasem z wszystkimi zawodnikami sklasyfikowanymi w pierwszej dziesiątce, tylko nie z nim.

Trzy razy walczył z zawodnikami znajdującymi się w rankingu nieco niżej. Każde ze zwycięstw miało mu rzekomo otworzyć drogę do tytułu. Finał był jednak taki, że nic się w tym temacie nie działo. Czwartą z kolei walkę, mającą gwarantować starcie z mistrzem przegrał, spadając w rankingach o trzy pozycje. Biedak nigdy już nie zdołał awansować na pierwsze miejsce. Gdyby miał odpowiedniego menadżera, mógłby walczyć o tytuł nawet z piątego miejsca, lecz niestety go nie miał. Ostatecznie musiał się zadowolić tytułem mistrza jakiejś peryferyjnej, nieistotnej organizacji.

Dlatego tak ważnym elementem jest podpisanie kontraktu z odpowiednim człowiekiem. Wtedy wszystko wydaje się sprzyjać i układać.

Na początek zostałem zaproszony na testy. Miały się one odbyć w styczniu i trwać dwa tygodnie. Pojechałem na nie, wypadając fantastycznie. Pod wrażeniem mojego potencjału było kilku trenerów uczestniczących we wszelkiego typu sprawdzianach. Drugiego dnia mojego pobytu za wielką wodą pojawił się sam pan menadżer, będący także promotorem w jednej osobie. Od chwili przybycia, obserwował każdy mój test, czy to wydolnościowy, czy wytrzymałościowy, lub też ten dotyczący umiejętności technicznych.

Choć tego nie okazywał zbyt entuzjastycznie, to jednak moje umiejętności skłoniły go do zwiększenia proponowanych honorariów za każdą z walk, jak i dodania kilku bonusów (oczywiście finansowych).

Do kraju wróciłem jako zawodnik związany kontraktem z jednym z największych na świecie promotorów boksu zawodowego. Przyjechałem głownie po to, by się pożegnać oraz podziękować obecnie prowadzącym mnie trenerom za trud jaki włożyli w wyszkolenie mnie. Niestety pożegnanie nie było niczym przyjemnym, przynajmniej dla mnie.

Moi klubowi koledzy gratulowali mi, życząc wielu sukcesów, w tym tych najcenniejszych dla każdego zawodnika, czyli zdobycia a następnie zunifikowania wszystkich tytułów mistrza świata. Kilku poprosiło bym cały czas o nich pamiętał i jeżeli moja współpraca z Donem Kislingiem będzie się dobrze układała, to żebym spróbował zasugerować możliwość podpisania kontraktu zawodowego z kilkoma polskimi zawodnikami. Obiecałem mieć to na uwadze.

Trenerzy jednak, tak samo jak działacze klubu, najzwyczajniej w świecie obrazili się.

To dziwne, uchyliły się przede mną drzwi sławy mogące umożliwić mi spełnienie się jako zawodnikowi, a oni zamiast życzyć mi sukcesów obrażają się, sugerując wbicie noża w plecy. Może gdybym pojechał na olimpiadę, wracając stamtąd ze złotem, podeszliby do mojej decyzji z dużo większym zrozumieniem. Rozumiem potrzebę sukcesu Polskiej Organizacji Bokserskiej. Ostatnimi laty w polskim boksie nie działo się najlepiej. Ale, co ja na to poradzę, że znalazłem się w nieodpowiednim czasie w nieodpowiednim miejscu, przez co zamiast w USA wylądowałem w więzieniu. Przecież nie będę teraz czekał przez kolejne cztery lata na olimpiadę. Marne stypendium, wynoszące tysiąc pięćset złotych, nie wystarczało już od dobrych czterech lat. W pełni rozumiem działaczy zarabiających po pięć tysięcy, a przy okazji obrastających w kolejne warstwy tłuszczu, dla nich to doskonała praca i zarobki, ale dla mnie, jako młodego człowieka to za mało.

Rodzice wielokrotnie pytali mnie, co dalej - Chyba nie zamierzasz boksować za tysiąc pięćset złotych miesięcznie do czterdziestego roku życia? A po przejściu na emeryturę, do sześciuset złotowego zasiłku, dorzucisz jeszcze co miesiąc zysk ze sprzedanych na bazarze dwóch medali.

Co innego gdybym zdobył złoto olimpijskie. Wtedy dostawałbym comiesięczną, dożywotnią dwutysięczną rentę. To już byłoby coś. Ale nie pojechałem, medalu nie zdobyłem i nie zamierzam wegetować przez kolejne cztery lata.

Do tego dochodzi jeszcze możliwość nie zdobycia medalu. Kolejna olimpiada miała się odbyć w Chinach, więc tylko można się domyślić, co tam będą wyczyniać sędziowie względem zawodników gospodarzy. Rozstaliśmy się w niemiłej atmosferze.

Po przybyciu do USA zamieszkałem w Miami. Klimat jak najbardziej odpowiadał mi, tak samo jak opłacane przez firmę promotorską przestronne mieszkanie z basenem.

Co miesiąc miałem dostawać dwa tysiące dolarów na swoje wydatki, a prócz tego gażę, za każdą z zaplanowanych walk. Rodzice zostali w Polsce, z dziewczyną rozstałem się, więc mogłem cieszyć się w pełni kawalerskim życiem. Nie musiałem nikogo ani niczego słuchać, krótko mówiąc robiłem, co chciałem. Oczywiście prócz dwóch treningów dziennie.

Zasuwałem jak maszyna. Wszelką suplementacją dostawałem w klubie, więc nie mam pojęcia czym oni mnie szprycowali. Jedno jednak było pewne, nigdy wcześniej w życiu nie czułem się lepiej. Dwóch treningów dziennie prawie nie odczuwałem. Śmiało byłem w stanie wieczorami jeszcze trochę pobiegać. Choć zazwyczaj dochodziłem do wniosku, że nie ma się co przemęczać, więc kończyłem przed telewizorem. Codziennie też rozmawiałem z rodzicami.

Pozytywnie ogarnąłem także temat ostatniego semestru studiów. Rozważałem różne warianty, ostatecznie stanęło na tym, że miałem ukończyć je tutaj. Mój angielski był na tyle dobry, iż bez problemów dogadywałem się ze wszystkimi.

Pierwszą walkę miałem stoczyć za miesiąc w niewielkiej hali sportowej. Gaża wynosiła osiem tysięcy dolarów. Fakt mało, ale i rywal był słaby. Nie mam pojęcia skąd oni go wytrzasnęli, gość nie potrafił nawet prawidłowo stać na nogach, nic dziwnego, że z piętnastu stoczonych walk wygrał dwie. Co i tak mnie dziwi. Nie wyobrażam sobie, kto może być od niego gorszy. Te parę tysięcy zarobiłem w niespełna półtorej minuty.

Kolejną walkę stoczyłem miesiąc później w niebieskim od nikotynowego dymu kasynie. Rywal był podobnego kalibru.

Kolejne walki wyglądały podobnie, tak samo jak zarobki oscylujące między ośmioma a dziewięcioma tysiącami dolarów. Toczone na zmianę, a to w kasynie to znów w małej hali sportowej, nabijały mi rekord, który rok później wyglądał imponująco.

Dziesięć walk wygranych, zero remisów, zero porażek, wszystkie zwycięstwa odniesione przed czasem w pierwszej rundzie. Doświadczenia z tych walk nie wyniosłem żadnego, zdecydowana większość pięściarzy, których pamiętałem jeszcze z czasów amatorskich, reprezentowała poziom znacznie wyższy niż moi ostatni rywale. Jednak ogromną zaletą trenowania w Stanach, była możliwość sparowania z wieloma mistrzami świata przygotowującymi się do swoich walk w klubie gdzie trenowałem.

Przez ten czas, sparowałem z trzema mistrzami świata walczącymi w kategorii super średniej, dwoma z półciężkiej i jednym z wagi junior ciężkiej. Liczby sparingpartnerów będącymi pretendentami do tytułu mistrzowskiego, lub w przeszłości będącymi mistrzami świata nie jestem w stanie zliczyć.

Za każdym razem kilkurundowa walka była zacięta. Zazwyczaj wygrywałem dość wyraźnie, choć czasami było piekielnie trudno. Co innego boksować trzy rundy po trzy minuty, a co innego dziesięć lub dwanaście trzyminutowych rund. Na początku kryzys dopadał mnie już w piątej rundzie. Z czasem było jednak coraz lepiej. Walczyłem w sposób bardzo podobny do Feliksa Trinidada, dlatego po zakończonym sparingu, każdy z moich oponentów pytał – Kto to jest?! Skąd go wytrzasnęliście?!

To dzięki sparingom w dość szybkim tempie, zaczęła rozchodzić się informacja o tym jaki to jestem szybki, ruchliwy, niewygodny, twardy i mocno bijący.

Rozmowa w cztery oczy z moim menadżerem, wyjaśniła mi cel takiego właśnie doboru rywali w początkowej fazie kariery.

- Cel numer jeden osiągnięty. W tym roku stoczysz sześć walk. Pierwszych czterech rywali będzie nieco lepszych od tych z zeszłego roku, natomiast dwóch kolejnych, to zaliczani, tak samo jak ty, do grona młodych wilków. To fighterzy znajdujący się na tym samym etapie profesjonalnej kariery co ty. Będzie to pierwszy poważny sprawdzian. Nie masz się jednak co spinać. Po tym, co pokazujesz na sparingach, wątpię by wytrzymali z tobą dłużej niż pięć rund.

Każde ze słów Dona sprawdziło się. Pierwszych czterech rywali załatwiłem w pierwszej rundzie. Natomiast dwóch „młodych wilków”, odpowiednio w drugiej i trzeciej. W ostatnich przypadkach zarobiłem po dwanaście tysięcy dolarów. Na koniec roku kupiłem sobie pierwszy z samochodów. Dwuletniego, czarnego forda mustanga.

Tak samo jak w zeszłym roku, tydzień przed świętami Bożego Narodzenia wróciłem do polski.

Cykl treningowy wznawiałem od piątego stycznia.

Spotykałem się w tym czasie z kumplami zarówno z podwórka jak i klubu.

Gratulowałem Feliksowi zdobycia po raz drugi z rzędu mistrzostwa polski i vice mistrzostwa świata. Wspomniałem o możliwości zaprezentowania jego osoby Donowi, ale na razie prosił mnie by tego zaniechać.

- Ty miałeś łatwiej. Jak ja powiedziałbym ojcu o podpisanym kontrakcie w Stanach, chybaby mnie wyklął. On już ma w pełni zaplanowaną ścieżkę mojej kariery.

No cóż? Tak to jest, jak rodzic po pierwsze przelewa swoje niespełnione ambicje na dziecko, a po drugie nie potrafi zrozumieć, że jego mały synek jest już pełnoletni i może sam decydować o swoim życiu.

- Rozumiem, pojedziesz na olimpiadę, a co potem? - Zapytałem.

- Jego kolega ma grupę zawodową i najprawdopodobniej z nimi podpisze kontrakt.

- Jasne, ale zdajesz sobie sprawę, że Polska to nie Stany, ani nie Niemcy. Możesz tu utkwić na dobre. Pogadaj z ojcem.

- Wiem, ale jemu zawdzięczam wszystko, mógłby się załamać gdybym zaczął wszystko robić po swojemu.

- Pogadam z Donem, przyjedziesz z nim, niech zobaczy jak wszystko wygląda, poza tym nie możesz do końca życia być niewolnikiem opieki rodzicielskiej, to twoje życie.

- Tak wiem - przyznał Feliks.

Nie zazdrościłem mu, miał ciężki orzech do zgryzienia.

Po przylocie do Stanów od razu ruszyłem na salę treningową. Najbliższą walkę miałem stoczyć w oddalonej o dwieście kilometrów dziesięciotysięcznej hali widowiskowo-sportowej. Naprzeciw mnie stawał trzydziestoośmioletni były dwukrotny mistrz świata. Był to zdecydowanie najtrudniejszy z wszystkich rywali w mojej karierze zawodowej. Hala wypełniona była do ostatniego miejsca. Moja walka bezpośrednio poprzedzała walkę wieczoru i była transmitowana w telewizji Showtime. Powoli stawałem się przedstawiany szerszej publiczności.

Wygrałem w szóstej rundzie na skutek kontuzji łuku brwiowego rywala. Na przestrzeni całego pojedynku, zdołałem uzyskać wyraźną przewagę, nie ustrzegłem się jednak zainkasowania kilku mocnych ciosów. Rywal był starym rutyniarzem, co wyraźnie było widać. Wtedy po raz pierwszy, ból głowy uniemożliwiał mi zaśniecie. Noc mogłem zaliczyć do prawie nieprzespanych. Zrozumiałem, że boks zawodowy nie jest łatwym kawałkiem chleba, a to dopiero początek kariery.

Od tej pory, poziom umiejętności pięściarskich moich rywali stał na dużo wyższym poziomie.

Taka jest jednak kolei rzeczy. Chcąc awansować w rankingu musisz walczyć z najlepszymi.

Trzeci rok kariery przyniósł zwycięstwa nad zawodnikami sklasyfikowanymi na dziesiątym, dziewiątym i szóstym miejscu w rankingach najbardziej prestiżowych federacji. Każda z walk zakontraktowana była na dziesięć rund, ale tylko ostatnia z nich zakończyła się na punkty.

Amerykańska publiczność pokochała mnie za widowiskowość, technikę oraz medialność. Dobrze mówiłem po angielsku, więc wszem i wobec udzielałem wywiadów, twierdząc, że zdobycie tytułu mistrzowskiego jest mi pisane. Byłem pewny siebie, a nawet arogancki. Taki sposób bycia przysporzył mi znacznie więcej sympatyków niż przeciwników. Na konferencjach prasowych, nie dawałem swoim rywalom większych szans oraz gwarantowałem nokaut. Czasami zdarzali się przeciwnicy równie, a nawet bardziej aroganccy, a już na pewno zadufani w sobie niż ja. Wtedy dochodziło do utarczek słownych, a od rękoczynów powstrzymywali nas tylko trenerzy.

Tak było w przypadku Jamesa Parkera. Zrobiliśmy wokół naszej walki tyle szumu, że kibice czekali na nią z dużo większą niecierpliwością niż na walkę wieczoru, której stawką były dwa tytuły mistrzowskie. James trzykrotnie walczył o tytuł mistrza w półciężkiej, za każdym razem decyzją sędziów przegrywając. Był jednak byłym mistrzem świata w kategorii średniej i super średniej.

To nie była walka tylko bójka. Trzykrotnie po gongu kończącym starcie, na ring wkraczali nasi trenerzy po to by nas rozdzielić. Ostatecznie po zakończeniu dziesiątej rundy ogłoszono werdykt punktowy. Jednogłośnie 96-94; 98-92;96-95; wygrałem. Werdykt był uczciwy i nie można było mówić o jakichkolwiek kontrowersjach.

Po walce musiałem udać się do szpitala. Zainkasowałem parę naprawdę mocnych ciosów, których efekt odczułem, jak to zwykle bywa, kilka godzin po jej zakończeniu.

Bolały mnie łokcie, barki, kark, żebra, ale najbardziej głowa. Od początku zawodowej kariery walczyłem w kategorii półciężkiej. Brałem pod uwagę kategorię super średnią, ale za dużo kilogramów musiałbym przed każdą z walk zrzucać. W półciężkiej czułem się wyśmienicie, do tego dwa kilogramy nadwagi znikały już w drugim tygodniu treningu. Minus tego był taki, że w półciężkiej, każdy z przyjętych ciosów był proporcjonalnie mocniejszy.

Szczegółowa tomografia nie wykazała jednak żadnych poważnych zmian. Mimo to, musiałem obyć się trzy tygodnie bez sparingów. Ostatecznie, przez całe trzy tygodnie nie robiłem nic, dochodząc do siebie. W czwartym tygodniu ruszyły treningi. Tydzień później ogłoszono mojego kolejnego rywala. Był nim Chad Brown, pretendent numer dwa do tytułu mistrzowskiego. Wygrany ze mną pojedynek, miał mu gwarantować walkę o tytuł mistrza. Natomiast w razie mojej wygrane wskakiwałem na trzecie miejsce w rankingu. Stawka była więc wysoka.

Nasza walka była walką wieczoru, mającą odbyć się w legendarnej Madison Square Garden w Nowym Yorku. Wieczór miał być urozmaicony kilkoma pojedynkami w wadze średniej, junior ciężkiej i ciężkiej.

Do walki byłem przygotowany na przeszło sto procent swoich możliwości.

Madison Square Garden nie bez powodu nazywana jest mekką boksu. Nigdy wcześniej w życiu nie przeżywałem tak samego nawet wyjścia na ring. W chwili jak usłyszy się gong rozpoczynający walkę, wszystko znika, zostaje tylko ja i rywal, ale do tego momentu byłem pod ogromnym, wręcz magicznym, urokiem hali.

Walka była ciężka, spodziewałem się tego. Trwała na całym dystansie dwunastu rund, tego też się spodziewałem. Ale że rywal mimo przyjmowanych uderzeń będzie cały czas szedł do przodu, tego się nie spodziewałem. Tak samo jak nie spodziewałem się kontuzji kostki w prawym ręku mającej miejsce w ósmej rundzie. Chad inkasował cios za ciosem, a mimo to, zachowywał się jakby żadnego z nich nie odczuwał. Można mieć wytrzymałość na ciosy, ale to, co on prezentował było głową z kamienia. Najważniejsze jednak, że wygrałem. Moja przewaga wynosiła u każdego z sędziów trzy punkty.

Mój rywal nie przyszedł na konferencję prasową następnego dnia po walce. Jego opiekun, jako oficjalna przyczynę, podał obserwację lekarska. Nie dziwię się, to, że miał wstrząs mózgu było pewnym.

Nieoficjalnie dowiedziałem się o jego czterodniowym pobycie w szpitalu. Ja oczywiście także swoje przyjąłem. Stało się już standardem, że po każdej stoczonej walce, około czwartej w nocy budził mnie okropny, trwający godzinę ból głowy. Po jej upływie, tak jak znienacka pojawiał się, tak znikał.

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
G.G · dnia 26.01.2015 15:58 · Czytań: 1718 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 0
Komentarze

Ten tekst nie został jeszcze skomentowany. Jeśli chcesz dodać komentarz, musisz być zalogowany.

Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:68
Najnowszy:Janusz Rosek