Kościół był brzydki i nierówny. Nowoczesne budownictwo, psia ich mać. Adrian starał się nie myśleć o tym budynku, który był po prostu zły. Jak można było chcieć brać tu ślub? Idąc przez parking, ciągnąc za rękę Dariusa, powtarzał w głowie: Muszę tylko wejść. Nie patrz na te samochody, zapełniające parking. Nie słuchaj tych radosnych ludzi. Nie powtarzaj w myślach, że to tobie winni wiwatować i składać życzenia. Nie myśl o tym, co mogło by być.
Adrian zaciągnął wreszcie siebie i Dariusa do środka. Sam Darius wciąż nie zdawał się być w lepszej formie. Wciąż nieporadny i słabowity. Ale Księga póki co nie kłamała, więc Adrian nie wątpił. Lepiej, Adrian był pewien. Byłe pewien, że skończy to wszystko tu i teraz.
Minęli gości. Przez wewnętrzne drzwi kościelne dostali się do głównej sali. Ławy przyozdobione były białymi wstęgami. Tysiące świec zakrywało prawie każdą płaską, nienadającą się do siedzenia powierzchnię. Powietrze śmierdziało od nadmiaru jaśminu. Adrian posadził Dariusa w ostatnim rzędzie ław. Poprawił mu koszulę i krawat.
-Nie ciepło ci? Chcesz zdjąć marynarkę?
-Jest dobrze.
Adrian rozejrzał się po sali. Parę osób krzątało się jeszcze przy ozdobach, były jednak wystarczająco daleko. Pochylił się na tyle blisko, że czuł mydło, którym umył wcześniej Dariusa.
-Telefon masz przy sobie. Wiesz co masz zrobić, kiedy zadzwoni?
Mętne oczy Dariusa poruszyły się wreszcie i ich spojrzenia spotkały się.
-Tak, wiem.
Brzmiał jakby było inaczej, ale Adrian ufał, że Narzędzie spełni swoje zadanie. Księga nie kłamała. Patrzył przez chwilę na to nieporadne dziecko. Wyglądał jak marionetka, kontrolowana przez bardzo nieporadnego marionetkarza, która miała się zaraz rozpaść. Usiadł koło Dariusa. Teraz trzeba było czekać. Goście schodzili się, zapełniali pozostałe ławy. Nikt oczywiście nie kwapił się, by usiąść koło pokracznego Dariusa. Adrian w spokoju obserwował coraz większą chmarę przybyłych. Grube ciotki, zrzędzące babcie, rubasznych szwagrów, piszczące dzieci. Menażeria każdej rodziny. Ślub miał zacząć się lada moment...
-Boże... -jęknął cicho Adrian, widząc osobę ze zdjęcia koło ołtarza. Poczuł, że ręce mu się trzęsą, że serce przyśpiesza. Zaklął cicho. Nie powinien teraz tego czuć! Miał być zimny jak głaz, nieczuły na żadną namiętność serca!
Musiał wytrzymać. Wyłamywał nerwowo knykcie, starając się skupić na czymkolwiek innym. Darius zdawał się drzemać. Z głową opartą na obojczyku zdawał się w sobie zapadać. Adrian zazdrościł mu tego spokoju. Docierało do niego bowiem powoli, co chce zrobić. Już nie miał nic przeciwko zabijaniu, ale...
Przetarł nerwowo twarz. Oddychał głęboko, by uspokoić puls.
-Muszę to dokończyć.
Wstał i ruszył w kierunku ołtarza. Czuł jak cudze spojrzenia oblepiają go. Jego nemezis wciąż na swoim miejscu. Ktoś próbował zatrzymać Adriana, jakiś przerośnięty wujek z wielkim brzuchalem. Adrian kopnął go w piszczel, wyrywając tym wrzask z jego gardła. Wreszcie to zwróciło uwagę najważniejszej dla Adriana osoby.
-Adrian. -głos był pełen niedowierzania, czego Adrian się spodziewał. W końcu nie dostał zaproszenia na ślub. Adrian zbliżył się. Stanął tak, że ich oczy były na jednym poziomie, ledwo metr od siebie.
-Adam. -wycedził.- Ty skurwielu.
Dobrze zbudowany, najwyżej trzydziestoletni mężczyzna wyraźne się zdenerwował. Omiótł spojrzenie wnętrze kościoła. Nie widząc innego wyjścia, złapał Adriana pod łokieć i zaciągnął go do zakrystii, w towarzystwie szeptów i otwartych uwag gości. Zaryglował za sobą drzwi i wszelkie dźwięki z głównego pomieszczenia ucichły. Spojrzał w stronę Adriana. Mięśnie twarz Adama drgały z wściekłości.
-Co ty sobie, kurwa wyobrażasz?! -wrzasnął.- Mówiłem ci! Nawet pieprzone listy dostałeś! Nie chcę cię tu!
Adrian czuł jak błogie zimno, wypełnia jego głowę.
-No właśnie. Wykorzystałeś mnie, spierdoliłeś mi życie, a teraz nawet na ślub nie zaprosisz. Cały ty.
-Nie masz prawa tak mówić! -Adam uspokoił się.- Nigdy cię nie wykorzystałem. Chciałem ci pomóc po śmierci twojego ojca, na miłość boską!
-Bo wiedziałeś, że to przez ciebie się zabił.
Adam wycelował w niego palcem.
-Nie przeginaj. Nie kazałem ci mówić mu, że jesteś gejem.
-Mówiłeś, że mam być szczery względem siebie i niego. To chyba znaczy to samo.
Adam wrzasnął. Machnął nerwowo ramionami. Jego oczy błyszczały od furii.
-Jezu.... -rzucił nagle łamiącym się głosem.- Czemu musisz mi to robić? Czemu dziś?
Adrian podszedł do niego na wyciągnięcie ręki.
-Bo mnie zostawiłeś, Adamie. Bo uznałeś nagle, że jednak nie chcesz spędzić reszty życia z mężczyzną.
Zbliżył się jeszcze bardziej, na tyle że słyszeli własne oddechy. Patrzył Adamowi w sam środek źrenic. Zjednoczenie dusz, jak to kiedyś nazywał Adrian.
-Bo wybrałeś prostszą drogę, mój drogi.
Zbliżył twarz do jego. Adam nie cofnął się. Policzek coraz bliżej policzka. Nos koło nosa. Usta prawię na ustach.
Adam odsunął się nagle gwałtownie i zaczął się odwracać. Adrian zdążył złapać go za dłoń. Ścisnął ją mocno. Adam nawet nie spojrzał na niego. Wyrwał się i ruszył w kierunku drzwi. Adrian patrzył przez chwilę za nim.
-Dobrze, że tak zdecydowałeś.
Adam odwrócił się wreszcie. Pewnie myślał, że Adrian odzyskał wreszcie rozum.
-Zabrałeś mi wszelkie wątpliwości.
Odetchnął głośniej i dodał po chwili:
-Dziękuję.
Telefon ciążył w dłoni Adriana. Włączony głośnik, piszczał równym, powtarzającym się sygnałem. Druga strona nie odbierała, ale Adrianowi to nie przeszkadzało. Stał tak,dumnie, a Adam patrzył tylko na niego głupio, niepewny co się teraz właściwie dzieje. Masywne drzwi do zakrystii dobrze chroniły przed zewnętrznym hałasem.
-Idź już. -rzucił Adrian.- To w końcu twój ślub.
Adam wykrzywił usta w jakiś rodzaj uśmiechu. Nie spodziewał się takich słów. Otworzył drzwi i wyszedł do głównej nawy.
Niemożliwe.
To było pierwsze słowo, które ułożył w myślach, nim ogarnęła je pustka. Ciało Adama zamarło. Powieki uniosły się najwyżej jak mogły. Oczy ujrzały wszystko. Ten paskudny, metaliczny zapach wypełnił nozdrza. Ostatnie jęki doszły do jego uszu.
-Poczuj, co ja czułem. -słyszał z bardzo daleka. Całe oceany stąd, ale słyszał wyraźnie.
-Posmakuj dania, które sam mi kiedyś zgotowałeś. Śmiało. Naciesz się każdym kęsem.
Obca siła pchnęła Adama. Sztywne nogi sprawiły, że prawie się przewrócił. Przeszedł parę kroków, a jego mózg wciąż odmawiał przyjęcia informacji, jakie przekazywały zmysły. Adrian stanął przed nim.
-Nie dumaj tyle. Oni i tak nie żyją. Co do jednego.
Narzędzie spełniło swoje zadanie, dodał w myślach. Nawet jego to przeraziło. Te wszystkie zaszlachtowane ciała porozrzucane wszędzie, pozbawione prawie całej krwi. Czerwień pokrywała wszystkie ozdoby ślubne, dodając tylko makabry do tej sceny. Naprawdę nikt nie ocalał. Tylko Darius stał w samym środku, okrążony wieńcem trupów. Przez skórę jego palców przebijały się pazury z kości. Z łokci wyrastały kościane ostrza. Dopiero teraz wyglądał jak narzędzie mordu.
Adrian zarył twarzą o posadzkę, zdzierając sobie skórę z policzka. Adam nie skończył na tym. Odwrócił go kopniakiem i usiadł okrakiem na jego klatce piersiowej, blokując kolanami ramiona. Krzyczał i płakał. Wył i szlochał.
-Śmiało. -mówił Adrian.- Teraz ty sobie ulżyj.
Pierwszy cios wybił mu jedynkę. Drugi złamał kość w policzku. Adrian przypomniał sobie tym, że Adam był kiedyś bokserem.
-Nie oszczędzaj mnie. -wyrzucał z ust wraz krwią i zębami.
Z rozciętego łuku brwiowego strzeliła krew, natychmiast zalewając prawe oko. Chrząstka nosa znalazła się niebezpiecznie blisko mózgu.
-Nie przestawaj. -seplenił. Ledwo widział świat przez sińce na twarzy. Dostrzegł tylko, że palce w obu pięściach Adama wygięte są nienaturalnie. Nie oszczędzał ani siebie, ani Adriana. Nie przestawał bić, aż jego głowa nie odpadła od reszty ciała. Spadła prosto na udo Adriana i potoczyła się po posadzce. Krew z tętnic siknęła w rytm jeszcze bijącego serca.
Adrian wysilił się, by spojrzeć do góry. Darius stał nad nim. Krew ściekała z jego broni.
-Koniec. -wydusił z siebie Adrian i Darius zachwiał się. Jego skóra zafalowała na całym ciele. Potem rozpadł się na kawałki, z których był zrobiony. Jak kukiełka, której poprzecinano stawy. Skóra luzem schodziła z mięśnia. Kości grzechotały o podłogę. I nie zostało nic, co by było podobne do Dariusa.
-To już naprawdę koniec.
Adrian nie miał sił, by zrzucić z siebie ciało Adama. Leżał więc, starając się nie prowokować więcej bólu. Głowa go bolała i chciało mu się wymiotować. Było więcej niż pewne, że ma wstrząśnienie mózgu.
-Nie tobie decydować, kiedy będzie koniec.
Głos był spokojny i mocno znudzony. Adrian przekręcił bolący kark.
Na jednej z ław siedział mężczyzna. Mężczyzna ów wyglądała na najwyżej czterdzieści lat. Nosił stare, szare palto i niemodny kapelusz na głowie. Wyglądał jak Żyd zaraz przed drugą wojną. Adrian znał go.
-Przyzywam cię, Natanielu. -zakomenderował człowiek.
Powietrze zrobiło się natychmiast nieznośnie ciepłe. Znikąd pojawił się drugi mężczyzna. Wysoki i szczupły. Najwyżej trzydziestoletni. Ubrany w czarny garnitur z przypalonymi rękawami. Miał twarz o ostrych rysach z strasznymi, czarnymi oczami.
-Kolejny, Szymonie? -głos jego pełen drwiny.- Myślałem, że nie lubisz tej roboty. A wzywasz mnie raz za razem w tym roku.
Starszy mężczyzna tylko spojrzał na niego spode łba.
-Już, już. -zaśmiał się młodszy.- Wykonuję pokornie, przydzielone mi zadanie.
Potężnym kopnięciem zwalił z Adriana trupa. Adrian poczuł jak robi mu się coraz goręcej. Potem dziwny ból w mostku, niepodobny do niczego co czuł w życiu.
A na koniec pustka. Ohydna. Wieczna. Niekończąca się. Pustka.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
amoryt · dnia 20.10.2008 00:40 · Czytań: 882 · Średnia ocena: 2,5 · Komentarzy: 3
Inne artykuły tego autora: