Żywożmija - bemik
A A A
Od autora: Ponownie ujrzał smukłą sylwetkę, srebrzyście połyskującą w blasku słabego księżyca, ogromne błoniaste skrzydła z szumem zagarniały powietrze, hamując łagodnie lot. Nie widział dokładnie przemiany, bo noc była zbyt ciemna, ale zdało mu się, że dokonała się przy ostatnim susie. Niczym ogar w pogoni za lisem, gdy w ostatnim skoku chwyta ofiarę, tak ona ciało wygięła, by sięgnąć pazurami ziemi i wtedy jej postać zmalała, skrzydła u ramion przylgnęły do ciała, by za chwilę zniknąć, a łapy w nogi i ręce się przeobraziły.

 

- Samobójców chowają pod płotem cmentarza. Ciekawe dlaczego? Co jest takiego złego w ich śmierci, że nie mogą leżeć w poświęconej ziemi obok pokonanych przez starość, chorobę, wypadek, wojnę albo morderstwo? W czym są gorsi?

Nie chcę już żyć. Jak Bóg mnie oceni, jeśli sama wybiorę się do Niego, nie czekając na zaproszenie? Zepchnie mnie z tej drabiny do Nieba? Popatrzy na mnie choć przez chwilę, czy nawet nie muśnie spojrzeniem, by Jego boskość nie doznała uszczerbku?

A co, jeśli z rozmysłem udam się do Zaułka Chromych w Grynburgu? Czy wtedy też święty Piotr zamknie przede mną bramy Raju? Wszak to mnie ktoś zabije, nie ja sama. Co z tego, że idąc tam, wiem, iż zaraz zginę od pchnięcia nożem albo od garoty? Przecież idąc na wojnę, też prosimy się o śmierć.

- To nie to samo.

- Co ty nie powiesz? Dobra, twoje na wierzchu, a teraz odejdź...

 

* * *

Ciemność była wszechobecna, tłamsiła intensywnością, pozbawiała powietrza. Nagle ujrzał drobną sylwetkę - skrzyła się, rozsiewając wokół iskierki blasku. Tak przyjemnie rozpraszała czerń.

Przebiegła parę kroków, skoczyła i zawisła na tle księżyca. Księżyca? Nie zawracał sobie tym głowy. Wyciągnął do nieba ręce i otoczył dłońmi postać, a potem przycisnął do piersi. Obsypała go srebrzystym śmiechem niczym kaskadą deszczu, oplotła ramionami jak bluszcz podporę. Pięła się po nim, obrastała, tuliła i dusiła, aż czerń przesiąkła czerwienią, zalała oczy i płuca, zabrała oddech. Zabrała życie...

- Panie?

- Czego? - wychrypiał przestraszony. - Czego? - powtórzył już normalnym głosem.

- Wybaczcie, panie, ale zamykamy...

Pachołek stał i szarpał brudną szmatę. Zapewne chciał wytrzeć ostatni stół, przy którym siedział zapóźniony gość. Wyglądało na to, że z resztą już się uporał, chociaż nie było to takie pewne. Albo się niezbyt przykładał, albo sprzęt osiągnął już ten etap zużycia, że doczyścić się go nie dało. Na szczęście w izbie było ciemnawo, bo nawet ogień w palenisku przygasł i ukrył w błogosławionym cieniu wszystkie nierówności i zastarzałe plamy. Tylko na tym ostatnim blacie dogorywała świeczka, ale i ona mamiła drgającym światłem zamiast pokazywać prawdziwe kształty.

- Świta już? - spytał mężczyzna, unosząc ciężkie od snu i alkoholu powieki. Potrząsnął głową, by pozbyć się majaków i odetchnął głębiej. Przekrwione oczy błądziły od twarzy młodzika do okna, za którym panowała ciemność.

- E, nie, panie, do świtu jeszcze daleko!

- To czego chcesz, fujaro obrzydła, wszak prawiłem gospodarzowi, a i mocy słowom półdukatem dodałem, że ma mnie budzić dopiero przed świtaniem!

- Ale ja sprzątać muszę, inaczej gospodarz za uszy wytarga, a i w rzyć nakopie...

Mężczyzna za stołem westchnął ciężko, pogrzebał chwilę w sakwie u pasa i rzucił młodzikowi monetę.

- Naści, ćwiartak rany złagodzić powinien. A nieś mi tu jeszcze bukłaczek miodu, ale takiego przedniego, jak ten pierwszy był, nie jak ten ostatni, bo za to nawet płacić hadko.

Młodzian schwycił pieniążek niezwykle sprawnie i popędził na zaplecze po kolejną flaszkę. Wkrótce powrócił i z rozmachem postawił ją na blacie. Widać było, że nowa energia w niego wstąpiła.

- A tyś co tak poweselał? - spytał rozdrażniony gość, chwytając szkło i samodzielnie nalewając sobie trunku. Rozparł się potem na ławie wygodnie, opierając plecy o ścianę, a rękę z kielichem na stole. Zakołysał trunkiem, wciągnął aromat i upił maleńki łyczek, by posmakować. Młody odpowiedział dopiero, gdy tamten pokiwał głową z uznaniem dla walorów napitku.

- A bo gospodarz pozwolił mi już na stryszek iść, a jeszcze powiedział, że po gościach w kociołku trochę gulaszu zostało, to se mogę zjeść.

- A on zawsze taki szczodry? - zagadywał mężczyzna, jakby nie miał ochoty zostać w samotności.

- E, nie, ale dzisiaj Janka dla niego łaskawa! - wypalił młodzik, a potem ugryzł się w język, że za dużo gada i zamilkł, spuściwszy głowę.

- A Janka to ta młoda, z cycami jak wydmy nad morzem? I pewnie to nie żona gospodarza, co?

Pachołek pokiwał tylko głową i zabierał się do odejścia, kiedy go gość jeszcze poprosił:

- A jak w tym kociołku tyle zostało, że na dwóch wystarczy, to przynieś i mi. I pajdę chleba do tego, bom zgłodniał. A jak się podzielisz, to drugi ćwiartak do twojej kieszeni wpadnie.

Chłopak podrapał się w nastroszoną czuprynę, potarł zgrabny nos i przymrużył błękitne oczy, widać aż tak wiele w garnku nie było, ale pobiegł do kuchni i po chwili przyniósł cynowy talerz z przypalonym nieco od ciągłego podgrzewania mięsem i pajdę chleba. Gość rzucił monetę i zapytał jeszcze:

- A dla ciebie zostało co?

- Niewiele, panie, ale to nic, chlebem dopchnę, bo tego gospodarz nie żałuje, a pieniądz się przyda.

- Przyda? A na co?

Pachołek speszył się nieco, łeb spuścił i spod zbyt długiej, jaśniutkiej jak zboże grzywki niespokojne spojrzenia rzucał, ale zebrał się w końcu na odwagę i odpowiedział:

- Bo ja to do Grynburga bym chciał... Na podróż zbieram...

- No, no, a co tam będziesz robił w tym mieście, hę?

- W mieście? E... nic. Ja na statek chciałem... na morze popłynąć...

- Marynarzem chcesz zostać? A wiesz co? Mam ci ja propozycję. Czekam tu przyjaciela mojego, co z większym oddziałem w tamtą stronę podążać będzie. Chceszli moim sługą na ten czas zostać? Za podróż nie zapłacisz, żarcie dostaniesz, a robić będziesz to, co i tutaj – gotować, konie oporządzać. To jak?

- Oj, panie, oj tak!

- To zmykaj teraz swój dobytek pakować, gospodarza powiadomisz przed odjazdem, a mnie o świtaniu budź, ino wcześniej konia obrządź i osiodłaj.

- Oj, panie, oj tak!

 

* * *

- Po coś go brał, Gromosławie? - pytał postawny mężczyzna, rzucając złe spojrzenia w stronę młodego służącego. - Mało tu służby, wystarczyło tylko rzec, a przydzieliłbym ci którego.

- A wiesz, brachu, wziąłem go, bo taki entuzjazm wyzierał z jego spojrzenia, kiedy prawił mi o podróżach, morzach i statkach. A statek kapitana Yorka w porcie czeka...

- A najgorsze, że obcy on, nie wiadomo kto zacz, może podesłany przez Sętymira...

- Może dobrze, że on obcy – powiedział cicho Gromosław Stanycz, tak by kompan nie dosłyszał. A po chwili dodał już głośno, z chichotem iście diabelskim: - Ja pachołka wziąłem, a ty pannicę wieziesz, Dobromyśle. I to taką, że strach do niej podchodzić!

- To nie podchodź, jak ci strach! Ale pieniądze to ci miłe będą, co? A chłopaka uprzedź, żeby z daleka się trzymał i łap nie pchał tam, gdzie mu przytrzasnąć mogą!

 

* * *

- Jaro, skocz no do pana Dobromysła i spytaj, czy zostało mu jeszcze trochę tego mazidła, co to kiedyś od czarownicy Jangi dostał - nakazał Gromosław i stęknął boleśnie, próbując się przewrócić na drugi bok.

- A na co ono, panie, bo ja też w sakwie mam maść na różne przypadłości, nie od wiedźmy żadnej, a od babki rodzonej, co się na ziołach znała – pochwalił się młodzieniec.

- A na wrzód od zimna, co mi się na zadku zrobił od tej ciągłej jazdy – wyjaśnił starszy mężczyzna.

- To ja, panie, tej babcynej przyniese, po co z czarami w układy wchodzić, kiej można inaczy. Skoczę ino do stajni, bo tam wszystko ostało. Nie zdążyłem jeszcze przynieść.

- Dobrze, tylko pośpiesz się i nie gadaj z nikim, bo mnie tu szlag trafi. A po drodze zajdź do karczmarza i każ mu miodu przedniego do pokoju przysłać, bo to zawsze na boleści pomaga.

Chłopak popędził, ile sił w nogach. Najpierw zajrzał do sali, gdzie reszta podróżników posilała się już, odszukał karczmarza i polecił zanieść bukłak miodu dla swojego pana. Potem pognał czym prędzej do stajni, bo zobaczył, że wszystkie ciury i pachołkowie siedzą za stołem, a jego sakwa wisi przy końskim siodle. Zostawił ją tylko dlatego, że pan mocno jęczał i chłopak musiał mu pomóc. Kiedy opuszczał konie, kręciło się tu jeszcze paru towarzyszy. Poprosił ich, by zerkali na jego dobytek. Wiedział, że przy nich nic mu nie zginie, bo pan Dobromysł wyrzuciłby za kradzież, awantury i burdy od razu. Ale ciepła strawa na stole zachęcająco dymiła. Jaromir zaklął szpetnie, lecz po chwili uspokoił się, bo zobaczył, że chłopaki zdjęli pańskie siodło i w rogu złożyli, a pod nie wcisnęli sakwę, a na dodatek przyrzucili jakąś derką. Nic mu nie zginęło. Zadowolony miał już biec na górę, gdy posłyszał cichutkie chlipanie.

Stanął niezdecydowany. Wiedział, skąd dochodzi, i wiedział, kto płacze. Ale pan wyraźnie przestrzegał, by do klatki się nie zbliżać. Zrobił krok w stronę wyjścia, ale ponownie stanął, bo zatrzymał go odgłos siąkania nosem.

- Pomóż mi, młodzieńcze... błagam. – Głos był cichy, po dziewczęcemu łagodny i odrobinkę kuszący.

Jaro zacisnął zęby, poprawił worek na ramieniu i znowu ruszył.

- Podaj mi choć wody...

- Zara Kiejszczak skończy jeść, to waćpannie poda – odpowiedział nieco zniecierpliwiony.

- To nie będzie tak zaraz – zaszemrało z klatki. - Najpierw się naje, potem popije, a potem zaśnie gdzieś na przypiecku, a ja cały dzień nawet kropelki nie dostałam.

Jaromir uznał, że nikt go za podanie wody nie ukarze. Odłożył sakwę, odszukał wiadro, które stało przy wejściu do stajni i cynowym kubkiem zaczerpnął nieco płynu. Potem podszedł do klatki, otworzył niewielkie okienko i na półeczce postawił tak samo, jak mu się wydawało, że czynił to Kiejszczak. Przytrzymał tylko trochę garnuszek, żeby nie zsunął się z wąskiej deski, zanim panna go nie chwyci.

I to był największy, a zarazem ostatni błąd w jego życiu. Blada, wąska dłoń, która sięgała po naczynie, w jednej chwili zmieniła się w łuskowatą łapę z grubymi, sino-czarnymi pazurami. Nim się Jaro spostrzegł, cała ręka zniknęła w mrocznej czeluści klatki, a on sam przylegał barkiem i głową do desek. Nie poczuł bólu, gdy wąski pysk zatrzasnął się na jego szyi i jednym kłapnięciem rozerwał tak szybko, że nawet krzyknąć nie zdążył.

 

* * *

- Błagam cię, przestań. Nie słyszysz, jak krzyczą?

- A oni nie słyszeli, jak ja wyłam i o łaskę prosiłam? Słyszeli, ale serca zatwardziałe mieli i na mój płacz zamknięte. Teraz ja głucha na ich wołania będę...

- Ale to ludzie przecie... Ludzi zabijasz...

- A ja to kto? Nie człowiek? Człowiek, ale mnie w klatce zamknęli jak zwierzę jakieś...

- Nie możesz na wszystkich mścić się, mordować. Wszak niektórzy cię nawet na oczy nie widzieli.

- Ale gdyby obaczyli, wnet by za widły chwycili. Odejdź, jak nie chcesz patrzeć, bo jak zostaniesz, duszę nienawiścią sycić będziesz... moją do nich albo twoją do mnie...

 

* * *

Poczuła moc i rozpostarłszy skrzydła, zatoczyła krąg nad podwórcem. Smocze źrenice widziały z ostrością, o jakiej ludzie śnić tylko mogli. Gadzie ciało, uwolnione wreszcie, nabrało sił i sprężystości. Zalśniło w bladym świetle księżyca niczym srebrna wstęga, którą panna włosy miała zamiar przewiązać, ale najpierw zapragnęła zatańczyć i oczy blaskiem nacieszyć.

Rzuciła się żywożmija w dół i śmiałka, co konia dosiąść próbował, jednym ruchem łapy powaliła, a gdy już leżał w piachu, pazurem pierś mu rozorała i serce krwią wciąż pulsujące pochłonęła. Poczuła euforię, ale nie pozwoliła, by opanowała jej umysł, by zadowolił ją ten jeden żywot. Nie teraz, nie dziś! Chciała... musiała zniszczyć wszystkich. Byli winni jej cierpienia, głodu, pazurów zdartych do mięsa o szorstkie deski, strachu i niemocy. Miesiącami obiecywała sobie, że im odpłaci i teraz nadeszła ta chwila. Nie zamierzała z niczego rezygnować, nawet dla mlecznej siostry...

Ruch, który dostrzegła kątem oka, kazał jej zapomnieć o wszystkim. Zadziałał zwierzęcy instynkt, przestała myśleć. Ogon jak miecz przeciął zucha na pół, a wąski pysk, stworzony w tym celu, zanurzył się w trzewiach i wyszarpnął kolejne serce. I znów uderzenie ekstazy. Ale zbyt dużo działo się wokoło, by cieszyć się tą chwilą. Zdawało się, że mężczyźni nieco ochłonęli. Nie wrzeszczeli, nie płakali, a chwytali, co w ręce wpadło, by szturmem ruszyć na smoka.

Z gardła sarpensy wydarł się ryk, jej głos wypełnił dusze ludzkie strachem, sprawił, że ręce zadrżały, a kolana ugięły się. Rozpierała ją radość, że znów jest wolna, że panuje nad ludźmi. Z każdym pochłoniętym istnieniem rosła w siłę. Była po sześciokroć, dziesięciokroć większa i silniejsza niż przedtem. Już nikt nie odważyłby się jej zamknąć w klatce. Jednym ruchem ogona rozwaliłaby ją, tak jak teraz karczmę.

Nie wiedziała, ilu ludzi pochłonęła, ale to przestało być ważne. Oszalała od mordu, od zapachu krwi i ludzkiego strachu, od poczucia własnej mocy.

Kiedy wreszcie odleciała, drzewa połamanymi gałęziami zaświadczyć mogły, że bestia na żarciu nie skończyła i gniew swój tak długo wyładowywała, aż się kamień na kamieniu nie ostał, a cała okolica wyglądała, jakby orkan grasował.

 

* * *

Pan Jakub Niewczas nie lubił opuszczać swego domu ani żony Magdy. W młodości, owszem, nie raz i nie dwa zapędzał się w poszukiwaniu szczęścia daleko od wygód. Bywało nawet, że spędzał i pół roku w głuszy z kamratami. Z tamtego czasu została mu sążnista blizna na plecach i bolesne stawy, gdy nadchodziła zima. Ale tamto już dawno przeminęło. Za to doświadczenie i przenikliwość zostały docenione i dzięki nim przyjęto go do straży zamkowej. Lata płynęły w spokoju, aż osiągnął taki wiek, kiedy ceni się bardziej wygodę i rutynę dni zwykłych, niż przygody głupawe, a niebezpieczne. Jednak teraz był od dwóch tygodni w drodze z rozkazu pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu. Na zamek dotarły niepokojące wieści, że po domenie podległej panu Zatwarogowi grasuje jakaś gadzina. Mówili, że z każdym zabranym ludzkim życiem, przybywa jej sił. Pan Jakub radził opowieści między bajki włożyć, ale nie odważył się sprzeciwić kapitanowi. Nauczony doświadczeniem, że w każdej plotce jest jakaś prawda, udał się po naukę. Tydzień spędził w podziemiach, a czytając stare woluminy i konferując z braciszkami, nabrał przekonania, że żywożmija nie musi być wcale tworem bajkowym, a realnym zagrożeniem. Od mnichów dostał na drogę dobre rady, a oprócz tego niewielkie pudełko, z którym przykazano mu obchodzić się bardzo ostrożnie. I ruszył wreszcie, choć pora była mało odpowiednia.

Przede wszystkim dlatego, że tłumy ruszyły wraz z nim za sprawą ostatniego w tym bożym roku targowiska. Każdy przed zimą chciał trochę pohandlować. Jedni sprzedawali, inni kupowali, a gwaru przy tym było co niemiara i śmiechu kupa, a czasem to i krew się polała. Wszyscy pragnęli wykorzystać nadarzającą się okazję, by ostatni raz przed nadejściem zimy porządnie się zabawić. Później zwykle śnieg uniemożliwiał przeprawę, a nawet jeśli zima się zapóźniła, to jesień i tak dokuczała, by nikt nosa z domu nie wyściubił – lała deszczem, chłostała wiatrem i sprawiała, że kiepskie dotychczas drogi okazywały się całkowicie nieprzejezdne. Wtedy ruszali się tylko ci, którzy koniecznie musieli.

Pan Jakub miał to nieszczęście, że podróżował najpopularniejszym szlakiem. Jak wody z obszaru wyżynnego spływają do centralnej niecki, tak tutaj wszystkie drogi i dróżki, ścieżki i trakty prowadziły na targ pod Jasierowicami. Nic dziwnego więc, że w przydrożnych karczmach igły by nie wsadził, a za byle kawałek suchego i ciepłego miejsca do spania gospodarze kazali sobie słono płacić.

Miało to i dobre strony – ludzie, stłoczeni i podekscytowani zbliżającą się zabawą, łatwiej nawiązywali znajomości, szybciej powierzali tajemnice, swoje i nieswoje, dopiero co poznanym towarzyszom. Dzięki temu dowiedział się pan Niewczas o dziwnych zgonach w okolicach Soboty i podążył w tamtą stronę. Wkrótce miał się przekonać, że plotki wcale nie były przesadzone, a nawet przemilczały to i owo.

 

* * *

Pan Stanycz leżał w niszy pod zawalonym dachem, z trudem wciągając powietrze w podziurawione żebrami płuca i wydychając je wraz z bąbelkami krwi. Wiedział, że umrze, nawet jeśli pomoc zjawi się natychmiast.

A pan Jakub pojawił się dopiero dnia następnego. Zobaczył pobojowisko i aż zaklął ze zdumienia i przerażenia. Ochłonąwszy nieco, zaczął przepatrywać okolicę w poszukiwaniu śladów, bo na to, że znajdzie kogoś żywego, nie liczył. Dlatego omal nie padł, kiedy spod kupy gruzu i desek dobiegł go jakiś charkot. Ostrożnie pochylił się i ujrzał człowieka. Mężczyzna ledwie zipał, wiadomo było, że koniec nastąpi wkrótce. Nawet się pan Niewczas zastanawiał, jakim cudem ranny jeszcze oddycha i okazało się, iż właściwie tylko wola utrzymuje go przy życiu.

Pan Gromosław Stanycz do wczoraj żył, jakby jeszcze wiele lat przed sobą miał, ale teraz, gdy zrozumiał, że wkrótce przyjdzie mu stanąć przed obliczem Najwyższego, poczuł strach i potrzebę rozgrzeszenia. Dlatego wyczekiwał drugiego człowieka, by mu wyznać winy i prosić odpuszczenia.

 

* * *

Gromosław zawitał do Grynburga, bo pragnął osobiście dopilnować załadunku statku. Zwykle zezwalał, aby czynili to plenipotenci, ale tym razem miał wyśmienity i nielegalny towar, dlatego wolał wszystko samemu dopiąć na ostatni guzik.

Wynajęty bryg nie należał może do najpiękniejszych i najokazalszych, ale miał kilka niepodważalnych zalet. Jego dowódca, a jednocześnie właściciel, sporo zawdzięczał Stanyczowi, a do tego lubił pomnażać dochody, nie bardzo przejmując się legalnością interesów. Oficjalnie płynął do Summutury, by pokazać jedwabie, bursztyn oraz miód, i zaoferować wymianę za pieprz i inne przyprawy. Tak naprawdę w jego ładowniach znalazło się parę pomieszczeń, gdzie miało podróżować kilka panien i dwóch młodzieńców. Wszyscy jasnowłosi, piękni i młodzi płynęli do zamorskiego kraju, zwabieni wizją kariery i zarobków. Paru pozbyły się niezbyt zamożne rodziny, by zmniejszyć liczbę łbów do podziału majątku. Dwójkę oddali zwyczajni chłopi, a jedną pannę - mieszczanie.

Gromosław zachowywał pozory i zacierał ręce – już mu zapłacono spory zadatek za tę dostawę. W Summutrze jasnowłosi, niebieskoocy i o białej skórze byli tak samo egzotyczni jak tutaj czarni. Ten pierwszy transport miał dać początek długoletniemu i bardzo opłacalnemu procederowi. Obaj chłopcy już byli zamówieni, dziewczęta praktycznie także, w ich przypadku kwestią pozostawała jedynie cena.

Kiedy statek wypłynął w morze, Stanycz odetchnął i postanowił odwiedzić przed powrotem w rodzinne strony kilku znajomych. Tu usłyszał informację, że panu na Grynburgu zamarzyło się zwiększyć skuteczność własnego wojska. Doszły do niego pogłoski o grasującej bestii i nie zastanawiając się długo, jakimi metodami nad potworem panować będzie i do posłuszeństwa zmuszać, zapragnął posiadać smoka. Wyobraził sobie bowiem, że tym sposobem będzie bezpieczny on i Grynburg, a także rozprawi się z piratami i - jak Bóg da, a sarpensa pomoże - przejmie ich majętność. Wyznaczył niemałą nagrodę za dostarczenie żywożmii i zaczął się też rozglądać za poskromicielem owej.

Stanycz nie lubił głupoty, ale lubił pieniądze, dlatego informację zapamiętał, by w odpowiednim czasie wykorzystać. Przekazał ją panu Dobromysłowi, towarzyszowi od różnych interesów. Obaj ani myśleli się narażać, ale zgodnie uchwalili, że warto wynająć paru młodych, a głupich śmiałków do wykonania brudnej roboty. Załatwił to za nich Kiejszczak. Po półtora roku udało się wreszcie schwytać maszkarę. Wypłacili dolę tym, co przy życiu zostali i wyruszyli do Grynburga.

Mieli zainkasować za gadzinę taką kwotę, że wystarczyłoby im do końca życia, ale Gromosław połaszczył się na dodatkowy zarobek i zabrał ze sobą Jaro, a to stało się przyczyną całego nieszczęścia.

Pan Stanycz zakasłał i bryznął krwią na koszulę. Oddech świszczący wciągnął i poprosił pana Jakuba:

- Odpuść mi w imię Boga!

A pan Niewczas rozejrzał się wkoło, popatrzył na straszące otwartym wnętrzem sine zwłoki, na bydło i konie sponiewierane dla zabawy, na gruzy i zniszczenia, i potrząsnął głową w zadziwieniu. Przypomniał sobie jeszcze o dziatwie sprzedanej za morze i rzekł z powagą i smutkiem:

- Może Bóg ci odpuści grzechy, bo ja nie potrafię.

 

* * *

 

Pan Niewczas zostawił za sobą ruiny i zwłoki, ale w najbliższym miasteczku powiadomił burmistrza o wszystkim i nakazał chrześcijański pochówek. Ale spostrzegł niechęć do wykonania polecenia, więc poparł swoje słowa listem żelaznym z pieczęcią kasztelana. Obiecał też, że w drodze powrotnej sprawdzi, jak się pan Węgiełek z powierzonego zadania wywiązał.

Im bliżej Soboty, tym częściej nocując po zajazdach i chłopskich domach, można było usłyszeć opowieści mrożące krew w żyłach. Pan Niewczas zrozumiał, że to nie czcze gadanie i bajki i z uwagą wysłuchiwał wszystkiego, dopytując się o szczegóły.

Wyszło mu na to, że sarpensa pojawiła się w okolicy jakieś dziesięć lat temu. Najpierw grasowała blisko Soboty, potem coraz dalej. Na początku zabijała i zżerała prawie w całości, tak że zaatakowanych można było rozpoznać jedynie po częściach garderoby. Potem wykazywała się większą powściągliwością. Raz - że częstotliwość ataków się zmniejszyła, dwa - że tylko serca pożerała. I to by się zgadzało z tym, co pan Jakub wyczytał w sekretnych księgach trzymanych w podziemiach zamku.

Sarpensa nie pojawiała się sama z siebie. Należało dokonać rytuału przywołania. Jak się odbywał, było niejasne, bo braciszkowie nic na ten temat powiedzieć nie chcieli, a w księgach też niewiele można było wyczytać. Jedno zdawało się pewnym – duch żywożmii mógł zamieszkać tylko w maleńkim dziecku. Jeśli wzywano go do dziewczynki, stawał się samicą, jeśli do chłopca – samcem. Te gadziny miały ogromną moc, ale to i tak nic, w porównaniu do takiej, zrodzonej z żywożmii i żmija.

Dalej pisali braciszkowie, że pierwsze oznaki tego, iż ciało dziecka opanował smok, ktoś obcy mógł dostrzec dopiero w wieku dojrzewania. Jeszcze wtedy dało się pozbyć gadziny bez uszczerbku dla nosiciela. Później już nie. Wówczas sarpensa przejmowała władzę nad człowiekiem i zabijała bez opamiętania, bo musiała żreć bardzo wiele. Po roku do dwóch już nie można było oddzielić jej od młodzieńca czy dziewczyny. Ale też zwykle kończył się czas niepohamowanych łowów. Im dłużej więź trwała, tym rzadsze stawały się ataki albo inaczej – tym lepiej kontrolowała się ta przedziwna istota.

 

* * *

Sobotę trudno było nazwać miastem, ale do wsi też się nie zaliczała. Sama osada liczyła kilkadziesiąt gospodarstw w dość luźnej kupie pobudowanych, między nimi zaś ryneczek nieduży z paroma kramami i lichym, ale mocno obleganym szynkiem. Nieliczni mieszkańcy, snujący się późnym popołudniem po uliczkach, zapytani o kogoś znaczniejszego, bez słowa wskazywali na północ, gdzie majaczyła ściana lasu. Tam skierował się pan Niewczas.

Pośrodku posiadłości otoczonej niezwykle wysokim wiklinowym płotem pysznił się dom, zbudowany z drewnianych bali, między którymi upchnięto mech i powrósła ze słomy, kryty grubą strzechą, teraz oprószoną pierwszym, białym puchem. Z ceglanego komina unosił się równą smużką siny dym, gnał do nieba, jakby mu się spieszyło na spotkanie z chmurami, ale nim ich dotknął, wiatr rozpraszał go i wymazywał. Po obu stronach solidnego ganku rozświetlone blaskiem lamp błyskały dwa okna, niczym ślepia monstrualnego potwora.

Pan Jakub nie wszedł sam na podwórze, mimo że właściwie bez problemu otworzyłby furtkę, ale obawiał się psów za ogrodzeniem. Na szczęście zobaczył dzwonek ze sznurem i energicznie pociągnął. Chwilę to trwało nim przyczłapał się do bramy gospodarz, bez ogarów czy kundli wprawdzie, ale za to ze skałkówką wspartą na ramieniu.

- Wybaczcie, panie, że tak nachodzę późną porą, ale nie dla krotochwili po polach latam, jeno misję powierzoną przez pana Zatwaroga, kasztelana w Zaporęciu wypełniam, a na potwierdzenie glejt od niego wiozę.

- I ty mi, panie, wybacz, że cię strzelbą miast ciepłą strawą witam, ale jak widzisz – za moimi plecami las drapieżników pełen, a i od przodu nie wiadomo, co się przypałęta. Ale skoro misję wypełniasz, to do izby zapraszam. - Mężczyzna opuścił broń, cofnął się o krok i uczynił zachęcający gest dłonią.

* * *

Pokój był duży i choć rozjaśniało go kilka lamp, i tak w kątach zalegały cienie. Gospodarz wskazał panu Jakubowi miejsce, a sam zapalił świece w kandelabrze ustawionym na stole. Chrząknął, jakby lekko zażenowany ciszą, machinalnym gestem odrzucił jasną grzywkę i wyjaśnił:

- Wybaczcie, panie, tę zwłokę, musimy poczekać na resztę domowników...

Nie skończył jeszcze mówić, gdy do jadalni wkroczyły dwie młode damy. Pan Niewczas poderwał się natychmiast z krzesła, a gospodarz dokonał prezentacji.

- Pozwoli pan, to moja córka, Anna, a to jej mleczna siostra, Jadwiga. Ja sam zaś, bo zapomniałem o dobrych manierach, nazywam się Adam Poniechwała.

- Jakub Niewczas – powiedział gość, pochylając się, by najpierw ucałować dłoń córki pana domu, a potem jego wychowanicy.

Zasiedli za stołem, a krępująca cisza nie zapadła nawet na chwilę, głównie dzięki służącej, urodziwej niczym jasnowłosa słowiańska bogini, która ciągle podsuwała nowe kąski do spożycia i dzięki pannie Jadwidze, która okazała się być wesoła i gadatliwa, w przeciwieństwie do Anny. Pan Poniechwała również rozluźnił się i delektował z równą przyjemnością towarzystwem, jak i przednim miodem, wyciągniętym z piwniczki na tę okazję.

Obie panny wzrok przyciągały urodą. Jadwiga, niczym żywe srebro, świergotała, śmiała się i wydawała rozkwitać, korzystając z nieoczekiwanej kompanii. Jej błękitne oczy skrzyły się radością, a grube, jasne włosy, luźno puszczone, rozłożyły się po ramionach niczym płaszcz ze srebrnego lisa, wabiąc zapachem igliwia i połyskując w blasku świec.

Anna była jej przeciwnością – ponura i smutna, miała ciemne oczy wciąż wpatrzone w talerz lub w ręce na podołku, czarne włosy ściągnięte w sztywny kok, a usta zaciśnięte w kreskę. Całą swoją postawą mroziła towarzystwo. Pan Jakub bacznym spojrzeniem co rusz twarz i postawę panny omiatał, wychwytując każde skrzywienie warg, każdy grymas przecinający posępną twarz.

 

* * *

Za zgodą gospodarza zatrzymał się w Sobocie na dłużej. Codziennie rano wyruszał na objazd okolicy. Ale napotkani ludzie nabierali wody w usta, gdy pytał o sarpensę, choć stopniowo oswajali się z jego obecnością. Po dwóch tygodniach popijania cienkusza razem z chłopami w szynku przy ryneczku, uznał w końcu, że nic nowego już nie uda mu się usłyszeć. Miał wrażenie, że im bardziej oddalał się od Soboty, tym więcej się dowiadywał. Jakby tutejszym coś gęby sznurowało. Dlatego uznał, że warto sympatycznego gospodarza opuścić i poszukać wieści dalej.

Przed odjazdem siedli wraz z panem Adamem przy kominku. Jak co wieczór, pożegnawszy panie, sadowili się we dwóch i grzejąc gardła przednim miodem, leniwie rozmawiali.

- Udało mi się, panie Adamie, ustalić parę rzeczy. Otóż pierwszy atak sarpensy miał miejsce dokładnie jedenaście lat temu. To powiedział... - Jakub pochylił się, by zerknąć do notatek – niejaki Stachu Wydra. Pamiętał, bo stało się to w dniu narodzin jego najmłodszej córki. Żywożmija zeżarła wtedy jakiegoś pijanego pachołka. Właśnie zeżarła, tak się wyraził.

- Czy nie mówiliście, panie Jakubie, że owa potwora tylko sercami się żywi, bo z tego siłę czerpie? - spytał pan Adam, pociągając słuszny łyk trunku.

- To prawda, ale taka połowiczna. Kiedy bardzo wygłodniała, żre, co jej pod zęby podleci. Wtedy nie wybrzydza! Albo jak dojrzewa.

- A zdarzyło się to na południe od Soboty, w lesie, kiedy młodzik do domu po robocie wracał - kontynuował pan Niewczas. - Podobno tylko nogi zostały, rozpoznali chłopaka po butach. Potem długo się nic nie działo, a wróciło po jakimś roku. Wtedy ginęli ludzie przynajmniej raz na miesiąc albo i częściej! Jak na mój gust, to za często nawet, ale tu obfitość mordów wyobraźni ludzkiej przypisać chyba trzeba. - Zamyślił się na chwilę pan Jakub, a potem dodał: - Bo jak już sarpensa osiągnie dojrzałą postać, to potrafi się kontrolować. Nawet rok może ludzkiego serca nie kosztować, zaspakajając głód zwierzętami.

- I trwało to jakieś pięć lat. Potem znów nastąpiła przerwa, wtedy sarpensę uwięzili panowie Stanycz i Pruta, co wiemy, jak się dla nich skończyło. Sądziłem, że żywożmija wróciła w te okolice, ale ludziska mówią, że od dwóch lat jest spokojnie. Zatem mus ruszać dalej i nasłuchiwać wieści – zakończył posłaniec pana kasztelana.

- A powiedzcie mi jeszcze, panie Jakubie, jak się onym panom sarepensę tyle czasu w klatce trzymać udało? - dopytywał jeszcze pan Adam.

- A to proste całkiem. Kiejszczak z kompanią w sieć ją schwytali, a potem omotali łańcuchem żelaznym i żryć nie dawali, a w wodzie laudanum i capricorium tak długo podawali, aż całkiem osłabła. Wtedy do klatki ją zapakowali. Żeby nie świeża krew Jaro, dowieźliby ją do Grynburga bez przeszkód.

Pan Poniechwała pokiwał głową ze zrozumieniem i zadumał się chwilę nad dziwnym zrządzeniem losu. A potem kielich uniósł i przepił do gościa:

- Szkoda, że waćpan jechać już musisz. Miła mi była waćpana kompania i przyjemna odmiana w rutynie wiejskiego życia.

 

* * *

Pan Niewczas ruszył, choć pogoda paskudna się zrobiła. Nie dość, że bez przerwy siąpiło, to wiało tak, że oddychać prawie nie można było. Pan Jakub starał się za dnia pokonać jak największy odcinek drogi, by przed wieczorem jeszcze zapewnić sobie nocleg u jakiegoś gospodarza. Odkrył bowiem, że jakoś chętniej ludziska gadają, gdy im zapłaci za jedzenie i spanie, no i za kusztyczek czegoś mocniejszego.

Ustalił, że okolice Soboty są od dłuższego czasu bezpieczne, a potem dotarł do granicy, gdzie napaści znowu się pojawiały, a i częstotliwość ich wzrosła. Jakby żywożmija poszła po rozum do łba, że głupio w bliskości swojego siedliska wyrzynać ludzi. Pan Jakub wykalkulował sobie, że jednak to Sobota musi być gniazdem sarpensy i ruszył w drogę powrotną, a cała wyprawa zajęła mu jakieś trzy tygodnie.

Nie zajechał jednak do Poniechwałów, ale rozłożył obozowisko w lesie, by obserwować posiadłość. Za dnia spał, a nocą wpatrywał się w niebo nad chałupą pana Adama. Okrutnie mu się dłużyły te obserwacje, a i niewygody dawały się we znaki, odwykł bowiem od leśnego życia. Dobrze, że przezornie zakupił parę futer baranich i solidny antałek miodu na pocieszenie. Często wspominał żonę, co zimową porą grzała tak miło bok. Zatęsknił za jadłem domowym, za uśmiechem swojej Magdusi, ale zęby zacisnął i na posterunku wytrwać postanowił.

Cierpliwość jego została nagrodzona dopiero po dniach dziesięciu.

Na tle szarych, nabrzmiałych śniegiem chmur, tuż nad linią płotu ujrzał wężowaty kształt, który ciął powietrze niczym nóż zsiadłe mleko. Prawie jak na zamówienie zza obłoków wyjrzał księżyc i oświetlił zjawę. Każdy ruch skrzydeł sprawiał, że wierzchołki drzew tańczyły jakby pląsały po nich niewidoczne elfy. Było coś majestatycznego i strasznego zarazem w tej zwinnej sylwetce.

Pan Jakub odprowadził wzrokiem smoczycę, w cichości zmówił żarliwą modlitwę za duszę tego, kto miał się stać jej ofiarą dzisiejszej nocy, a potem spokojnie zaczął przygotowania do powrotu gadziny. Wyciągnął z juków bełt, otworzył niewielkie pudełko, by grot wymazać w jego zawartości. Czynił to bardzo ostrożnie, by się nie zadrasnąć, a kiedy już kuszę naciągnął i przygotował do strzału, odłożył niedaleko, by pozostawała w zasięgu ręki.

Teraz czuwanie nie sprawiało panu Jakubowi problemów, napięcie przyspieszyło bieg krwi w żyłach, wyostrzyło wzrok. Po godzinie uznał, że już pora. Wśliznął się na podwórko przez dziurę w wiklinowym płocie i przysiadł w jego cieniu, oczekując na ukazanie się sarpensy.

Niezadługo już musiał czekać. Ponownie ujrzał smukłą sylwetkę, srebrzyście połyskującą w blasku słabego księżyca, ogromne błoniaste skrzydła z szumem zagarniały powietrze, hamując łagodnie lot. Nie widział dokładnie przemiany, bo noc była zbyt ciemna, ale zdało mu się, że dokonała się przy ostatnim susie. Niczym ogar w pogoni za lisem, gdy w ostatnim skoku chwyta ofiarę, tak ona ciało wygięła, by sięgnąć pazurami ziemi i wtedy jej postać zmalała, skrzydła u ramion przylgnęły do ciała, by za chwilę zniknąć, a łapy w nogi i ręce się przeobraziły. Kryza oddzielająca smoczy łeb od karku zmieniła się w burzę lśniących, czarnych włosów, co nagą sylwetkę okryły niczym giezłem.

Nie po to jednak siedział pan Jakub na mrozie, by podziwiać piękne kształty, wycelował więc dokładnie i zwolnił cięciwę. Nie wiedział, czy to bełt jęknął, czy dziewczyna może, bo pocisk trafił, ale nie powalił celu. Przez moment pan Niewczas patrzył, jak czyjeś ręce pomagają jego niedoszłej ofierze przez okno się wgramolić, a potem oprzytomniał z chwilowego zaskoczenia i popędził do wejścia.

 

* * *

Drzwi nie otworzyły się natychmiast. Długo łomotał w nie pięściami, aż pojawiła się służąca, widać, że ze snu wyrwana, bo jasne włosy połyskiwały luźnymi falami na niedbale zapiętej sukni. Wpuściła nieoczekiwanego gościa, a potem pobiegła w głąb domu, a pan Niewczas, nie pytając o zgodę, za nią. Pan Adam w pokoju panieńskim klęczał przy łóżku z jednej strony, z drugiej Jadwiga chlipała, a służąca pot z czoła umierającej ocierała.

Pan Jakub podsunął się bliżej i zerknął na leżącą. Z jej ramienia sterczał bełt, a po twarzy rozlewała się bladość. Jednak zdawało się, że Anna wygląda na spokojną i... szczęśliwą.

- Uśmiechasz się, pani, teraz, w chwili, gdy umierasz? - spytał Jakub, patrząc na wypogodzoną twarz dziewczyny.

- A jakże mi się do tej pory śmiać było, gdy wiedziałam, że każda chwila mojego żywota czyimś istnieniem okupiona jest? Teraz nareszcie spokój odnajdę i Bóg mnie nie odgoni od swoich bram – powiedziała z niezachwianą pewnością. - Może i samobójstwo w dobrym celu by pobłogosławił, choć przecie zabronił nam podejmować takich decyzji...

- Nie było twojej winy w tym, co się stało, więc Bóg by cię surowo nie sądził...

- Może masz rację, panie, może uznałby to za akt dobroczynny... A może uznałby, że podważam jego wolę, skoro sama przecinam tę nitkę żywota. Przecież nic się nie dzieje bez udziału woli Jego, żadna żywina nie powstanie, jeśli On nie zechce, więc i żywożmija jego tworem być musi, prawda?

Anna przymknęła na chwilę powieki, widać było jak życie z niej wycieka niczym woda z pękniętego naczynia. Odezwała się jednak jeszcze, nim odeszła:

- Powiedzcie mi, panie, czy ona potwora całkiem zginie, czy nadal po świecie włóczyć się będzie?

- Całkiem zginie. Gdyby łeb obciąć albo w jakikolwiek inny sposób uśmiercić, dusza, jeśli tak można nazwać to coś w jej trzewiach, plątałaby się po świecie, czekając kolejnego przywołania. Ale twój potwór, pani, zginie całkowicie, bo jadem innej sarpensy potraktowany został.

Dziewczyna ponownie słabo się uśmiechnęła, widać było, że wzrok jej się mąci, a i mowa stała się bełkotliwa. Zdawało się panu Jakubowi, że prosi o śmierć w płomieniach dla siebie albo dla bliskich, ale tak niewyraźnie i cicho mówiła, że nie był pewien, czy dobrze rozumiał.

 

* * *

Pan Adam Poniechwała stanął przed portretem żony i wzniósł kielich, jakby chciał toast uczynić.

- Piękna z niej była kobieta, śliczniejszej w całej okolicy nie było... Nie wiem, co sprawiło, że mnie zechciała. Mogła mieć panów, nawet kasztelan by nie pogardził, choć majątku nie miała żadnego, ale mądrość jej urodzie dorównywała. Jednak wybrała mnie. Po ślubie zamieszkaliśmy tutaj, a wraz z moją Katarzyną przybyła Anielka, jej... przyjaciółka i powiernica. Szczęśliwie nam się żyło, tylko dziedzica nie mogliśmy się doczekać. A Kasia bardzo pragnęła dziecka. Gdziekolwiek usłyszała, że w chłopskiej chałupie jakieś na świat przyszło, zaraz leciała, ciuszki ze sobą niosła, a i grosza nie poskąpiła.

Pan Adam zamilkł, łyk potężny miodu dla wzmocnienia pociągnął i po chwili kontynuował opowieść.

- Zdarzyło się wtedy, że sąsiad zza lasu zabawę urządzał i nas zaprosił. Pojechała i Anielcia. A tam oczarował ją jeden taki... Świata za nim nie widziała, a kiedy się opamiętała, było już za późno. Płacz, lament jeden wielki zapanował wtedy w domu. Tylko moja Kachna inaczej na to patrzyła i napominała dziewczynę, że Najwyższemu za dar taki dziękować powinna. Jak się okazało i nam Bóg pobłogosławił, ale o tym Kasieńka moja jeszcze nie wiedziała. Tak więc Jadwiga tylko pół roku od Anny starsza.

Znowu przerwał pan Poniechwała, odsunął się od obrazu i usiadł przy stole, głowę rękoma podpierając, jakby mu nagle zawarta w niej wiedza zaciążyła.

- Dzień porodu to dzień największego szczęścia i najgorszej rozpaczy. Nie znam się ja na babskich sprawach, ale coś poszło nie tak. Wezwana do porodu babka tylko cmokała i głową kręciła. Ponad dobę cierpiała moja Kasiula, włosy z głowy rwałem, kułaki gryzłem ze strachu o nią i o dziecko, a kiedy wreszcie kwilenie usłyszałem, nie zdołał mnie nikt przed wkroczeniem do pokoju położnicy powstrzymać. Marnie ta moja żonka wyglądała, oj marnie. Ale oczy jej takim blaskiem świeciły, że w życiu nie widziałem. Dostała Anusię, główkę ucałowała i zasnęła z uśmiechem na ustach i z dzieckiem przy boku. Wyszedłem i to był ostatni raz, gdy ją żywą widziałem.

Łzy zawisły na rzęsach pana Adama, by za chwilę na blat stołu spaść. Żałość była w nim wielka, choć ponad dwadzieścia lat od tego czasu minęło.

- A potem babka przyszła i powiedziała, że z dzieckiem też krucho. Krzyczałem, by za wszelką cenę ratować moją córkę, bo wiedziałem, że tego chciałaby Kasia. Wiedźma tylko upewniła się. Za wszelką cenę? - spytała raz jeszcze, a ja potwierdziłem.

- To ona sprowadziła ducha żywożmiji i dokonała rytuału, prawda? - spytał cicho pan Jakub.

Pan Adam pokiwał głową, a potem nabrał oddechu i mówił dalej.

- Nie wiedziałem, na co się decyduję... Rozpacz przyćmiła mi zmysły... Nie wiem, co zrobiła zielarka, ale mojej Annie nic już nie zagrażało. Aniela karmiła je obie, rosły jak na drożdżach, aż pewnego dnia...

- Aż pewnego dnia sarpensa wyrwała serce Anieli... - dokończył cicho pan Niewczas.

- Tak – przyznał pan Poniechwała. - Ale nie mogłem jej zabić, choć wiedziałem, co z niej rośnie...

* * *

 

Korzystając jeszcze z gościny, pan Jakub spisał całą opowieść, zapieczętował lakiem i przystawił pieczęć. Ale coś mu nie dawało spokoju i we śnie, i na jawie. Krążył po domu, zerkał na portrety, jakby stamtąd wyczekiwał podpowiedzi, i nie kwapił się do odjazdu.

Pan Niewczas stanął przed konterfektem gospodyni i podziwiał niecodzienną urodę, a potem w zamyśleniu przygryzł wąs, bo dręczyło go jakieś wspomnienie, obraz jakiś niewyraźny, odcisk na pamięci.

I nagle doznał olśnienia. Stuknął się dłonią w czoło, odwrócił, i podreptał do salonu. Tam odkorkował flaszeczkę z miodem, nalał sobie kieliszek. Potem sięgnął do kieszeni i nieznacznym gestem, jakby miał zamiar butelkę ponownie zakorkować, sypnął coś do wnętrza. Jednak jeszcze nie był całkiem pewny, więc wrócił pod obraz. Znowu gapił się, a potem już z uśmiechem uraczył się winem. A później do pokoju miał zamiar wrócić.

- To już wiesz, panie Niewczas – powiedział pan Adam, drogę mu zastępując.

- Ano, wiem – odrzekł pan Jakub, cofając się. - A właściwie domyślam się.

- Domyślasz?

- Nie da się ukryć podobieństwa świętej pamięci małżonki pana do tej panny a właściwie pani służebnej, prawda? - zauważył z ironią.

- Prawda. Zaskoczyliście nas, panie, swą pierwszą, wieczorną wizytą. Czasu nie było, by coś kombinować. Jak widzicie, sami tu żyjemy, nikt nawet na służbę do domu przyjść nie chciał. Ludzie wiedzieć nic konkretnego nie wiedzieli, ale wyczuwali. A jeszcze jak dziewczynki małe były i panować nad sobą nie umiały... Sami rozumiecie – nawet przyjezdni służby bali się podjąć. W polu owszem, ale za dnia. Po zmroku żaden nie został.

- I Anna też waszą córką nie była? Dlaczego więc tak ją przedstawiłeś, panie Adamie? - spytał pan Jakub.

- Czułem pismo nosem, a obawiając się o własne dziecko, Anusię na żer wam wystawiłem, sądząc, że tym sposobem Jadwiga bezpieczna będzie. Kiedy zjawiliście się tak nagle, nie było czasu na jakieś mistyfikacje. Żona tylko czepek i fartuch służącej przywdziała i już. Bo pewnie dziwne by wam się zdało, gdyby w domu takim służby nie było.

- No dobrze, a jak ze żywożmijstwem u was? - dociekał jeszcze pan Niewczas, przedłużając czas ostatecznego rozwiązania sprawy.

Uśmiechnął się pan Poniechwała do czegoś za plecami gościa i podniósł się, by dłoń wyciągniętą z uczuciem ucałować.

- Ja panu prawdę powiem – wyręczyła małżonka pani Katarzyna, która do pokoju wraz z Jadwigą wkroczyła. - Nalej mnie też, mężu, miodu. To spotkanie ostatnie uczcić należy, a i za przenikliwość pana Jakuba toast wznieść wypada.

Cisza zapadła, wypełniona jedynie brzękaniem szkła i odgłosami nalewania. Dopiero, gdy kielich znalazł się w dłoni kobiety, pani Katarzyna, popijając drobnymi łyczkami miód, kontynuowała opowieść.

- Oboje jesteśmy sarpensami. Spotkaliśmy się na łowach, daleko stąd. Jadwinia jest naszą córką. Annę jej matka ratowała, jedyna nie-żywożmija w naszym towarzystwie. Dziecku Anielci śmierć groziła, a widząc, że ma wybór, z pomocą wiedźmy przywołała duszę wolnej żywożmii. Nie przewidziała tylko, że dziewczyna w dewocję uderzy i żałować będzie życia ofiarowanego.

- Rozumiem, że ona najmniej szkód poczyniła, broniąc się przed swoją gadzią naturą – zauważył pan Niewczas i zerknął na Jadwigę.

- Tak, ma pan rację – odpowiedziała pani Katarzyna zamiast córki. - Nasza Jadwiga najwięcej się do tego przyczyniła. Ale ona jest sarpensą prawdziwą, żywożmiją z urodzenia. Uczy się dopiero nad sobą panować, już teraz to się zmieni.

- Nie wątpię, że to się zmieni – powiedział pan Niewczas, uważnie przyglądając się panu Adamowi.

- Nie boisz się, waćpan? – spytał pan Poniechwała, a nutka podziwu zadźwięczała w jego głosie.

- Bać się? - odpowiedział pytaniem pan Jakub. - Nie, nie boję się. Będzie, co być musi i co komu tam w górze zapisano. Tego ani ominąć, ani odwlec się nie uda. A czy na mnie, czy na was kolej pierwej przyjdzie, to tylko Najwyższy wiedzieć może. A w Jego sprawiedliwość i mądrość wątpić nie godzi się, prawda, gospodarzu?

Coś w jego tonie zwróciło uwagę pani Katarzyny, bo najpierw zerknęła na pana Jakuba, a potem na małżonka. Pan Adam kulił się, obie dłonie przyciskając do brzucha, jego oblicze przybrało bladozieloną barwę, a na usta wypłynęła spieniona ślina.

Wrzasnęła pani Poniechwałowa nieludzkim głosem, doskakując do męża, by podtrzymać osuwające się ciało. Nie zdążyła, bo i ją ból przygiął do ziemi i wytrącił kielich z rąk. Upadła na podłogę, obok małżonka. Jadwiga stała przez chwilę oniemiała, a potem przerażenie wykrzywiło jej piękną twarz, ukazując ukrytą dotychczas naturę. Ona jedna nie kosztowała wina zatrutego jadem sarpensy. Pan Niewczas chciał ją sztylecikiem ukrytym w rękawie kontusza potraktować, ale pani Katarzyna uchwyciła go za nogi i nie pozwoliła uczynić kroku. I miał pan Jakub jedyną w życiu okazję oglądać przemianę człowieka w żywożmiję. Widok był zgoła niesamowity, gdy delikatne członki naraz grubiały, materiał sukni rozrywając, pęczniejąc i łuską srebrnej barwy się pokrywając.

Wspomniał pan Jakub słodycz i wdzięk swojej Magdy, jej dobroć i łagodność, i zrozumiał, iż już nigdy nie doświadczy dotyku ciepłych rąk żony. Za to poczuł ból przeokropny, gdy go żywożmija pazurami przeorała. Runął na plecy, a ręka zahaczyła o polana równiutko pod kominkiem ułożone, tu, gdzie rozmawiali godzinami z panem Poniechwałą. Rozrzucił drwa i zastygł w płomienie wpatrzony. Wolał spojrzenie skierować w ogień, niż na potwora, który za chwilę serce z piersi miał mu wyszarpnąć.

Z gardła żywożmii ryk wydobył się przepotężny, aż kotary na oknach zakołysały się. Potem pochyliła gadzią mordę, by wyrwać i pochłonąć serce pompujące w przerażeniu krew, gdy poczuła lekkie ukłucie. Zerknęła w bok i pewnie, gdyby nie smocza postać, zachichotałaby z ironią, bowiem pan Niewczas ostatkiem sił małym sztylecikiem łapę jej zadrasnął. Nim po raz drugi ryknęła i wąski pysk w trzewiach zanurzyła, zdało jej się, że dostrzega uśmiech tryumfu na twarzy człowieka. Raz tylko łbem szarpnęła i zakończyła tym samym cierpienie pana Jakuba. Odwróciła się potem od niego i spojrzała na skręcone w agonii ciała rodziców. I po raz trzeci ryknęła przeraźliwie.

W martwych oczach pana Niewczasa nie widać już było ani bólu, ani strachu, za to odbicie potężniejącego ognia, który wypełzł z kominka i, jakby spełniając prośbę Anny, pełgał po polanach, by sięgnąć najpierw zasłon, a potem przerzucić się na drewniane ściany i podłogę, by w końcu ogarnąć słomianą strzechę. A wtedy słup ognia uderzył w czarne niebo, jakby smok ogniem zionął.

Ludzie potem przysięgali, że kiedy nad ranem pożar wygasł, zwęglone ciało żywożmii w chałupie znaleźli, ale kto by tam niepiśmiennym chłopom w takie bajanie uwierzył.

 

Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
bemik · dnia 24.06.2015 16:33 · Czytań: 871 · Średnia ocena: 4,5 · Komentarzy: 21
Komentarze
Heisenberg dnia 24.06.2015 17:02
Świetny debiut na PP.
Zapachniało Sapkowskim, ale w pozytywnym sensie. Dobra stylizacja, nieprzesadzona, a fajnie wprowadzająca w klimat; zwroty akcji i nieśpiesznie prowadzona akcja, przyspieszająca tam, gdzie trzeba.
Słowiańskie imiona i nazwiska bohaterów, wywodzące się z języka staropolskiego, uważam za ciekawy zabieg (sam tak kiedyś nazywałem bohaterów, dawno temu, jak próbowałem sił w fantasy).
Niektóre fragmenty wydały mi się przegadane czy nawet zbędne, ale ostatecznie wszystko się ładnie zazębia.

Nie jest to żadną regułą, ale często poczytność tekstu na PP maleje proporcjonalnie do jego objętości. Chociaż tekst nie nudzi, to jednak myślę, że warto w przyszłości pomyśleć o dzieleniu dłuższych opowiadań na części.

Warsztat masz zdecydowanie dobrze wypracowany, bemik, ale co wzbudziło moje wątpliwości:
Cytat:
plot­ki wcale nie były prze­sa­dzo­ne, a wręcz nawet prze­mil­cza­ły to i owo.

"wręcz nawet" w moim odczuciu średnio pasuje, może wyciachać to "wręcz"?
Cytat:
Wie­dział, że umrze, nawet gdyby pomoc zja­wi­ła się na­tych­miast.

Nie jestem pewny, czy to dobra forma. Może lepiej byłoby całe zdanie zapisać w trybie warunkowym Wiedział, że umarłby, nawet gdyby pomoc (...) albo, jeszcze lepiej i naturalniej Wiedział, że umrze, nawet jeśli pomoc zjawi się natychmiast
Cytat:
bursz­tyn oraz miód i za­ofe­ro­wać wy­mia­nę za pieprz i inne przy­pra­wy.

Dałbym przecinek po "miód", bo jest "oraz" i dwa "i", a przecinka żadnego.
Cytat:
Pokój był duży i choć roz­ja­śnia­ło go kilka lamp(,) i tak w ką­tach za­le­ga­ły cie­nie.

Brakuje przecinka przed drugim "i"; zresztą myślę, że można by potraktować "i choć rozjaśniało (...)" nie jako współrzędną treść zdania, czyli np: Pokój był duży, i choć rozjaśniało go kilka lamp, w kątach i tak zalegały cienie
Takie drobne drobnostki
Figiel dnia 24.06.2015 17:10 Ocena: Świetne!
Tak sobie przycupnęłam na chwilę przy PP, odrywając się od pracy, i już nie wstałam, dokąd nie skończyłam czytać. Co dziwniejsze, zupełnie nie moje klimaty w rozumieniu tekstów stylizowanych i gatunku, a jednak przeczytałam z nieskrywaną przyjemnością.
To bardzo, bardzo pewnie prowadzony tekst, operujący dobrymi obrazami, świetnie skonstruowanymi dialogami a i treść niewątpliwie zapadnie mi w pamięć, bo żywożmiję niemal na własne oczy zobaczyłam i poczułam jej moc. Opowieść płynie, mieni się bogactwem szczegółów i rewelacyjnie użytej stylizacji oraz nieco baśniowym stylem. Czepiać się nie ma czego, no może jednego szczegółu, ale to naprawdę banał w porównaniu ze świetnie wykonaną robotą.
Cytat:
A wtedy słup ognia ude­rzył w czar­ne niebo, jakby jakiś smok ogniem zio­nął.

Delikatnie nachodzi, a bez szkody dla zdania można pozbyć się "jakiś".
Pozdrawiam urzeczona:)
bemik dnia 24.06.2015 17:42
Heisenberg, Figiel - bardzo się cieszę z takich komentarzy, to miód na moje serce. Poprawki oczywiście uwzględnię.
Następnym razem rzeczywiście podzielę opowiadanie przynajmniej na dwie części - niestety, nie wiedziałam, jakie panują obyczaje na portalu.
amsa dnia 24.06.2015 18:29
bemik - przeczytałam z przyjemnością, bo opowieść oryginalna, ładnie poprowadzona i, co najważniejsze, dobrze zakończona. Podoba mi się stylizacja języka w dialogach, ale tylko w dialogach. Inwersje w opisach przeszkadzały, być może, gdyby w taki sposób poprowadzić całość historii, wtenczas użyty styl byłby spójny i czytelnik, tzn. ja, bo przedmówcom to nie przeszkadzało, po pierwszych akapitach przywykłby do takiej specyficznej narracji.
Ale zdania raz są zbudowane na zasadzie inwersji, raz nie, co mnie wytrącało. Nie jestem specjalistą od interpunkcji, jednak przy takim szyku zdań, ciągle miałam wrażenie, że brak w nich przecinków, tym bardziej że zanim dotarłam do kropki, musiałam zapamiętywać kolejne słowa, coby nie zgubić sensu. Uwielbiam staropolszczyznę, dużo w niej czytam, lecz jej stosowanie nie może być tylko zabiegiem stylizacyjnym polegającym na przestawieniu szyku wyrazów, bo to coś więcej, niż tylko inwersja.
Mnie nie zaleciało Sapkowskim, wbrew pozorom jego sposób pisania jest zupełnie inny i, mimo wszystko, całkiem współczesny. Lecz, jak wspomniałam, tekst bardzo mi się podoba, jest dopracowany od początku do końca. Brakowało mi trochę bardziej szczegółowych opisów, ale pod tym względem jestem opiso maniakiem:), toteż tylko o tym wspominam, żeby sobie dogodzić.
A, jeszcze coś, co jest zaletą tekstu, ładnie wprowadzone i, że się tak wyrażę, wyprowadzone osoby dramatu:).
Chętnie poczytam więcej :).
Gratuluję również górnej półki, bo chociaż jest zwyczaj, iż debiutanckie teksty ukazują się na innej półce, Twój tekst wstawiono piętro wyżej.

Pozdrawiam

B)
bemik dnia 24.06.2015 19:31
Dziękuję Amso za uwagi. Tekst w pierwotnej wersji cały był stylizowany, ale było to okropnie męczące. Dlatego też zmieniłam, ale być może trochę tego zostało.
Zadziwiłaś mnie żądaniem jeszcze bardziej szczegółowych opisów - myślę, że wtedy opowiadanie byłoby zupełnie nie do czytania, a zarzut, iż przynudzam - nagminny.
Również się cieszę z górnej półki i doceniam.
Pozdrawiam
amsa dnia 24.06.2015 19:54
bemik - niestety, ludzie czytają, ale nie lubią czytać :(. Dialogi, dwa zdania, pół strony albo i cała, rozmowy, krótki opisik, taki bardziej dla przyzwoitości, dialog. Książki zaczynają przypominać scenopisy, może zapis sztuki, a właśnie opisy nadają klimat, budują więź z bohaterami, a przez to z autorem. Wmawia się pisarzom, że młodzież nie lubi dłużyzn, że nie sięga po książki ambitniejsze, które (ciekawe dlaczego) posiadają obszerne wprowadzenia, długie narracje i takie tam szczegóły. To nieprawda. Widzę, że sięgają, że wolą pozycje do przemyślenia, uruchamiające wyobraźnię, a to dają właśnie opisy. Owszem długie teksty źle się czyta na monitorze, ekran miga i oczy bolą, to zniechęca. Ale są czytniki, coraz liczniejsze, jest papier (marzenie wydawnicze każdego z nas). Uwierz mi, dobrze napisany, nawet kilkustronicowy opis nikogo nie znudzi, wręcz przeciwnie. Zgoda, na ekran się nie nadaje, ale to nie znaczy, że nie należy się w tym doskonalić. Osobiście chętnie przeczytam jakąś Twoją narrację, zobaczę jak poruszysz moją wyobraźnię, czy mnie zatrzymasz:). Jeśli tak, to znaczy, że będą z Ciebie ludzie, znaczy się pisarz:). To żart oczywiście, ale jest w nim też prawda o pisaniu jako takim.

Pozdrawiam

B)
bemik dnia 24.06.2015 20:38
Amso, rozumiem Twoja tęsknotę za opisami, niemniej ten tekst ma ich naprawdę dużo. Jeszcze tylko trochę więcej i stałby się nudny i - jak mawiają niektórzy - przegadany.
A ze mnie nie będą ludzie, znaczy pisarz, bo za stara już jestem - zanim ktokolwiek mnie dostrzeże, zdążę umrzeć. Dobrze, że są portale internetowe :rol: :rol: :rol:
amsa dnia 24.06.2015 20:45
bemik - człowiek, który pisze nie jest nigdy stary, a wielu debiutowało w młodzieńczym wieku, dobrze po pięćdziesiątce ;).

B)
bemik dnia 24.06.2015 21:11
Dzięki za pocieszenie.
Heisenberg dnia 24.06.2015 22:48
amsa napisała:
bo chociaż jest zwyczaj, iż debiutanckie teksty ukazują się na innej półce,

W chwili, w której znaczenie dla klasyfikacji półkowej zaczną mieć nicki użytkowników, przyjdzie mi rozstać się z Redakcją ;)
W razie czego, o szczegółowych zasadach klasyfikowania tekstów można poczytać chociażby w FAQ :)
Miroslaw Sliwa dnia 25.06.2015 13:18
Piękna, prześlicznie napisana baja, a przy tym mądra, bo pojawia się wiele ciekawych pytań.

Bardzo interesująco ustylizowałaś współczesną polszczyznę na język niby staropolski, ale broń Boże, to nie jest żaden zarzut. Konwencja tekstu, a i możliwości współczesnego odbiorcy tego wymagają.
Gdybyś swoje opowiadanie napisała tak, jak Antoni Gołubiew napisał epopeję o Bolesławie Chrobrym tzn. językiem, którym według etnologów, posługiwali się nasi przodkowie na przełomie X i XI wieku i spróbowała się wczuć w ich sposób percepcji rzeczywistości, to w komentarzach by Ci napisali: "nieciekawe", "mało odkrywcze", "no nie wiem, może się komu spodoba", ale znalazłaś na to sposób i za to najwyższa nota. Poza tym, tak komponujesz swoją opowieść, że jak się zacznie czytać, to chciałoby się więcej i więcej.

Super, bemik. Tak trzymaj.
Pozdrawiam bardzo. :)

Mirek
bemik dnia 25.06.2015 16:24
Dzięki Mirosławie, cieszę się, że Ci się spodobało i że przeczytałeś mimo sporej objętości.
Ze stylizacją jest tak, że gdyby była prawdziwa, prawdopodobnie nikt by nie zrozumiał. Na własne potrzeby nazywam to "starofantastycznym słowiańskim".
Dziękuję jeszcze raz
B.
ekonomista dnia 26.06.2015 21:21
Historia ciekawa, ale zakończenie mnie rozczarowało. Wyznanie pana Adama i pani Katarzyny ratują fabułę. Problem jednak polega na tym, że ujawnienie tej tajemnicy jest nielogiczne.
Twoje opowiadanie odebrałem jako typowy kryminał. Niestety, sam nie mógłbym rozwiązać tej zagadki. Trochę szkoda, bo na pewno sporo wysiłku włożyłaś w utrzymanie konwencji.
Nie chciałbym się tutaj jakoś specjalnie wymądrzać, ale moim zdaniem rozwinięcie śledztwa, prowadzonego przez Jakuba, nadałoby inny wymiar Twojemu tekstowi.
bemik dnia 26.06.2015 21:47
Będę bronić opowiadania. Wyznanie Adama i Katarzyny jest logiczne, ponieważ oboje sądzili, że są to ostatnie chwile pana Jakuba i że mogą się pochwalić swoja przebiegłością. Gdyby Jakub nie zatruł wina, zostałby prawdopodobnie zeżarty przez sarpensy i nie miałby możliwości podzielić się z nikim swoją wiedzą.
Dzięki za wizytę i za krytyczne podejście do tekstu.
Pozdrawiam
B.
ekonomista dnia 27.06.2015 00:50
No widzisz, tu bym się jednak spierał. Nie widzę żadnego powodu, żeby ktokolwiek miał coś wyjaśniać Jakubowi, skoro i tak zaraz miał zginąć.
I nie musisz bronić opowiadania, bo jest bardzo dobre. Po prostu nie dałaś mi szansy, jako czytelnikowi, na samodzielne rozwiązanie zagadki. Być może zbyt wiele zawiłych sekretów się pojawia i przez to potrzebne było łopatologiczne wyjaśnienie. Twoje opowiadanie wymaga dużego skupienia. Czasem musiałem cofać się, bo umykał mi jakiś szczegół. I kiedy Jakub zaczął prowadzić śledztwo, spodziewałem się, że będziesz mnie prowadzić po nitce do kłębka. Okazało się, że moje skupienie nie było aż tak potrzebne i dlatego poczułem się trochę "oszukany". Byłem gotów przeczytać znacznie więcej :)
bemik dnia 27.06.2015 08:56
Dzięki za dodatkowe wyjaśnienia. Rozumiem teraz Twoje zarzuty.
jackass1408 dnia 10.07.2015 02:16
Bardzo ciekawy i satysfakcjonujący tekst, plastyczne opisy, dynamiczne fragmenty przeplatane przyciągającymi do ekranu dialogami i opisami właśnie. Jedyne, co mi nie do końca gra, to prosta droga, jaką pokonał główny bohater, aby odnaleźć siedlisko bestii. To, że akurat trafił z goszczeniem się prościutko w gniazdo i w sumie bez sensu się najeździł(najsłabszy fragment), a potem jeszcze rozbił w lesie, obserwując akurat chatę byłego gospodarza, jakby był doskonale pewien, że to właśnie tam znajduje się baza wypadowa potworka. - mógł mi umknąć jakiś szczegół
Cytat:
Po obu stro­nach so­lid­ne­go ganku roz­świe­tlo­ne bla­skiem lamp bły­ska­ły dwa okna, ni­czym śle­pia mon­stru­al­ne­go po­two­ra.
Wyraźny sygnał czyhającej za progiem potworności. Poza tym wspominasz w jednym z wcześniejszych fragmentów o nie słuchaniu się mlecznej siostry, a tu nagle siostrzyczki wynurzają się jak spod ziemi, w dodatku jedna mniej więcej biała, druga czarna - czemu czarna zawsze musi być zamyślona i smutna(klasyka gatunku). Na szczęście dla detektywistycznej strony historii, to tylko połowa zagadki.
Cytat:
- Sa­mo­bój­ców cho­wa­ją pod pło­tem cmen­ta­rza. Cie­ka­we dla­cze­go? Co jest ta­kie­go złego w ich śmier­ci, że nie mogą leżeć w po­świę­co­nej ziemi obok po­ko­na­nych przez sta­rość, cho­ro­bę, wy­pa­dek, wojnę albo mor­der­stwo? W czym są gorsi?

W powyższym fragmencie, ukazującym rozważania filozoficzne żywożmiji, zajrzałaś głęboko pod łuskowatą powłokę stwora, poruszając w dodatku ważną kwestię religijną. Bardzo dobry początek, podobnie jak wszystkie wyznaniowe fragmenty oraz zakończenie.
Miałem nadzieję, że dasz więcej do powiedzenia dziewczynie, a nawet uczynisz z niej narratora całości - to byłoby ekstatyczne przeżycie:) Odmieniec wśród odmieńców, he
pozdrawiam/ czekam na coś bez Szerloka
bemik dnia 10.07.2015 07:55
Jackass, bardzo Ci dziękuję za taki wnikliwy komentarz.
Cytat:
Poza tym wspominasz w jednym z wcześniejszych fragmentów
- takich rzeczy, czyli wspominania/wskazywania czegoś, było więcej. Chciałam powolutku naprowadzać czytelnika.
Właściwie prawie zawsze piszę bez Szerloka, tutaj troszkę temat wymógł na mnie postać pana Jakuba. Następnym razem postaram się poprawić. :-)
Aronia23 dnia 02.08.2016 22:06 Ocena: Bardzo dobre
Cześć, Bemiku. Fajna ta Twoja opowieść. Jest w niej wszystko, czego można oczekiwać od dobrej prozy. Fajnie się czyta, lekko i naprawdę ciekawie. Utworzone przez Ciebie imiona i nazwiska bohaterów bardzo wzbogacają treść i pokazują Twoje umiejętności. Ja tak trochę tez za Heisenbergiem - zapachniało Sapkowskim i nie tylko. Lubię taką baśniowość, lubię fantazy. Oj, czytało się kiedyś, oj oglądało. Siudyma, Żelaznego, Beksińskiego.
Ostatnie zdanie ogólną prawdę oddaje - jest podsumowaniem, ale nie tylko. Pokazuje, jak wygląda świat, w którym mamy hierarchię : "
"Ludzie potem przysięgali, że kiedy nad ranem pożar wygasł, zwęglone ciało żywożmii w chałupie znaleźli, ale kto by tam niepiśmiennym chłopom w takie bajanie uwierzył.
bemik dnia 03.08.2016 20:40
Cieszę się Aronio, że zajrzałaś do tekstu, który ukazał się ponad rok temu. To baaardzo miłe. A porównanie do ASa to po prostu miód na moje serce, dziękuję!
Aronia23 dnia 03.08.2016 20:46 Ocena: Bardzo dobre
Też się cieszę, że "miodzio" Ci. Dobranoc.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
Kazjuno
23/04/2024 06:33
Byłem kiedyś w Dunkierce i Calais. Jeszcze nie było tego… »
Gabriel G.
22/04/2024 20:04
Stasiowi się akurat nie udało. Wielu takim Stasiom się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty