1.
Wszyscy znają Hanka Schneidera. Gdy słyszy się radiowy głos i gadkę tego skubańca, człowiek ma ochotę coś ukraść, rozejść się z żoną, a nawet zadźgać przypadkową osobę. Wszystko po to, żeby wejść do biura człowieka, co wygrywa ponad dziewięćdziesiąt procent spraw. Piękna kobieta, renoma i kupa pieniędzy z których zdołałby wybudować blok mieszkalny, gdyby tylko kasa była z betonu. Była swego czasu jedna nauczycielka, lubująca się w swoich uczniach. Nikt, ze względu na płeć i brak dowodów nie potrafił udowodnić patologicznego uwielbienia do swoich podopiecznych. Ostatnią ofiarą nimfomanki–matematyczki był pewien niezbyt zamożny i jeszcze mniej rozgarnięty gimnazjalista, któremu podobno w ramach korepetycji zafundowała erotyczne tarło kroczem o kolana. Hank wydedukował, że dojrzewający, młody, biedny chłopak nie pierze ubrań zbyt często. Okazało się, że tego dnia nauczycielka miała całkiem pokaźny, intymny wyciek. Wydzielina waginalna zawiera mocznik, z kolei mocznik zawierał DNA. Posłał ją na pięć lat za molestowanie i wywalczył łącznie milion dolców odszkodowania, wraz z dożywotnim zakazem wykonywania zawodu.
Wszyscy uwielbiali Hanka Schneidera. Głównie dlatego, że nie brał na siebie gównianych spraw. Wolał nic nie zarobić, niż obronić mordercę, gwałciciela, czy choćby oszusta. Wiedział, że zło nie pachnie, tylko śmierdzi i zaraża swoim smrodem.
Każdy z nas wierzy w jakiś rodzaj równowagi. Gdy poznajesz piękną dziewczynę, ta ma wredną matkę, po upadku się odbijamy, a przez odbiciem – upadamy. I Hanka Schneidera życie kopnęło złośliwie w dupę. Konkretnie to rak odbytu, stadium tak zaawansowane, że zaproponowali mu wstawienie sztucznego zwieracza i profilaktyczne wycięcie pięciu centymetrów jelita grubego. Nawet ze sztucznym, gumowym tyłkiem pożyłby półtora roku.
Nazywam się Robin Nood. N O O D. Hood zabierał bogatym, dając później biednym. Ja, odbieram na życzenie i biorę za to dla siebie. Jestem zawodowym odbieraczem życia i muszę przyznać, że dzięki tej pracy uzbierałem sumkę podobną do Hanka. Żaden ze mnie seryjny zabójca, nigdy nie zabiłbym człowieka bez jego własnej, nieprzymuszonej woli. Nie zabijam też osób innych niż ci, którymi są moi klienci. Moi pacjenci muszą być pewni swojego odejścia, dlatego najpierw zaprzyjaźniam się z nimi. Mam też drugą pracę, jako edytor ogłoszeń lokalnych. Jeżeli chciałeś kiedyś sprzedać swoje auto i zamieściłeś to w The Miami Eye, a nie jesteś zbyt dobrym pisarzem, ja poprawiałem Twoje błędy. Ta prawa praca jest przykrywką, a dodatkowo sam zamieszczam własne ogłoszenia, zyskując klientów w ten, i tylko ten sposób. Mało kto wie o moim istnieniu. Najczęściej podaje się za zawodowego psychologa. Treści prawie zawsze się różnią, ale za każdym razem zawieram w nich frazy „zmęczenie, brak wyjścia, beznadzieja, ból, wyczerpanie, niezrozumienie, szybko, bezboleśnie” a później podaję niewyobrażalnie wielką kwotę za taką usługę, przykuwając uwagę żartownisi i bogatych, często znanych osób. Nie mam rodziny. Rodzice zginęli w wypadku, który przeżyłem tylko ja. Moją pierwszą klientką była matka. Miałem wtedy dwadzieścia lat. Dawali jej dziesięć procent szans na przeżycie, a nawet gdyby jakimś cudem dziesięć wygrało z dziewięćdziesięcioma, byłaby warzywem, mogącym mrugać i wypowiedzieć słowa, które nie wysypały się z jej głowy w wyniku rozłupania czaszki w trakcie zderzenia z oknem. Podałem jej rycynę. Wiedziałem, że jest trucizną, nie mając świadomości, że zanim otruta osoba umrze, przechodzi istne konwulsje. Nie czuła krwotoku wewnętrznego, ale sądzę, że musiała czuć cokolwiek, dusząc się własnymi wymiocinami.
Wróćmy do Hanka. Kiedy do mnie zadzwonił, nie rozumiał na czym właściwie polega moja usługa. Wybrał poniedziałek. Dzięki temu wiedziałem, że przypadek jest ciężki. Gdy klient umawia się ze mną w weekend, wiem, że nic z tego nie będzie. Taka osoba chce żyć, iść w poniedziałek do pracy. Hank umówił się na poniedziałek, choć dla tak szanowanego prawnika nie jest to zbyt profesjonalne. Nigdy nie wpuszczam klienta do domu, pierwsza wizyta odbywa się w restauracji. Choć znajduje się sto metrów od plaży, klientów właściwie nie ma. Ruch w Sand Factory zaczyna się rodzić dopiero w godzinach popołudniowych, ale w mojej karierze nie było sytuacji, żeby nie starczyło dla mnie miejsca. Okna są zwrócone w kierunku oceanu, który dźwiękiem pluskającej wody zdaje się wypełniać tęsknotę za czasami, gdy plaża pękała w szwach od natłoku ludzi. Dlaczego restauracja? Po pierwsze, chory widzi niekonwencjonalne podejście wiedząc, za co płaci, po drugie, na podstawie zamówienia jestem w stanie stanie stwierdzić na czym stoi jego psychika. Zażyczył sobie ciemne pieczywo z pastą awokado. Taki posiłek zawiera dużo błonnika. Zabijał mnie entuzjazmem i bezpośredniością.
– Niezły paradoks. Muszę jeść gówno, żeby się wysrać. – Nałożył papkę na kawałek pieczywa, ostrożnie wsuwając go do ust.
– Właściwie, musisz jeść gówno, żeby żyć, Hank – parsknąłem – a to jeszcze śmieszniejsza sytuacja.
Schneider był takim typem faceta, którego właściwie nie dało się nie lubić. Fałszu nie czułem ani w reklamach, ani twarzą w twarz. Pasowało mu słońce oświetlające przystojną, choć lekko otłuszczoną buzie. Oczy miał lisie. Czasem je przymykał. Chyba tylko po to, by nadać sobie wnikliwości. Po paru nieistotnych zdaniach podszedł młody facet. Już wcześniej patrzył w naszym kierunku prawdopodobnie po to, żeby się upewnić.
– Pan Hank? - zapytał, podając rękę. - Pan mnie bronił przed rąbniętym ojcem, panie Schneider.
Nie rozpłynął się, choć młodziak zalewał go potężną dawką wdzięczności. Prawdopodobnie najlepszy i jeden z najskuteczniejszych na świecie prawników reagował uśmiechem, również dziękując za pamięć. W pewnym momencie aktywował się w nim trybik przemowy.
– Pamiętaj – mówił, wskazując palcem – że rodzina jest najważniejsza, a teraz ty jesteś jej głową. Twój ojciec nie podchodził do tego stanowiska ani trochę dorośle, dlatego ty… - zwrócił palec ku stołowi i kontynuował – ty musisz pokazać matce i młodszej siostrze, że już nikt nie zrobi im krzywdy. Nie obronisz ludzkości przed złem, zupełnie jak ja, ale możesz zapewnić najbliższym odrobinę bezpieczeństwa.
Dzieciak potakiwał głową. Również miałem ochotę to robić, kiedy radiowy głos Hanka wwiercał się w moje uszy.
– Widzisz jaki jestem wielki i zaradny? Nawet to nie jest w stanie wyplewić chociaż połowy ścierwa z Miami, co ja gadam, nawet dziesięciu procent, bo tego jest za dużo. Wiem tyle, że dalej nie widzę gdzieś w wyobraźni mojej córki bezpiecznie bawiącej się nad wodą. - Otwartą dłonią wskazał na plaże, po której paradowało kilkoro młodzieńców, popijających piwo po drodze. - Nie mam pojęcia, czy któryś z nich nie zrobi z butelki tulipana i nie wbije komuś w oko, czy nie trafi akurat w oko mojej małej, pięknej córeczki.
Poczułem zgrzyt posypujących się ścian psychiki Schneidera.
– Nie odgadniesz tego, Hank – wtrąciłem – to jest czysty los.
– Właśnie. Los to jeden wielki chuj, Robin. Los zdecydował, że mają zjeść mnie robaki i los może mi odebrać córkę. Zawsze starałem się być dobry, a jak los zapłacił mi za taką usługę? – Uniósł kawałek chleba posmarowanego pastą. – Rakiem dupy i pampersem.
Nie zauważyliśmy, kiedy właściwie opuścił nas wdzięczny rozmówca.
Nieświadomość, niepewność, zaprzeczenie, agresja, targowanie z losem, depresja, pogodzenie ze śmiercią. To fazy umierania, które następują w trakcie rozwoju nieuleczalnej choroby. Odczuwa je każda przeciętna osoba, ale on nie był przeciętny. Śmierć zawsze towarzyszyła jego karierze. Widział niejednego trupa. Momentalnie przeskoczył do czwartej fazy.
Był gotowy na analizę.
– Właściwie, dlaczego tak bardzo boisz się tej operacji, skoro dzięki niej masz szansę dłużej pooglądać córkę?
– Pooglądać, Robin. Przykre, że tylko oglądać. A oglądając, robić pod siebie? Ona też by mnie oglądała. Żałosnego obesrańca i moją żonę, wylewającą łzy nad chudym, tonącym wrakiem.
– Bez operacji też się na to napatrzą – mówiłem, zajadając się bezczelnie tłustym kurczakiem zalanym sosem pomidorowym – odrzucasz coś, co nie ma wpływu na twój wizerunek męczennika. Będziesz nim, bo takie są konsekwencje, gdy zakładasz rodzinę. Na dobre i na złe. Twoje życie było dobre, ty, jesteś dobry, ale teraz nadchodzi przykra chwila.
– Nie chcę tego – wyznał i odsunął talerz – nie chcę.
Nie chodziło o jedzenie. Ukrył w tym przekaz podprogowy. Chciał porozmawiać o samobójstwie. Wyglądało na to, że i on przeszedł poprzednie fazy. Ja, zwyczajnie poznałem go na półmetku tej drogi. Chciał przyzwolenia, chciał zapytać, dlaczego to jest takie trudne.
– Chciałbyś umrzeć, jako Hank Schneider. Przykładny obywatel, genialny prawnik, zabawny ojciec, kochający mąż, bezawaryjny produkt ludzkiego uwielbienia.
– Myślałem o mafii Kalabryjskiej. Uciekają po całym świecie, nawet tu ich przywiało – Przysunął talerz z powrotem i mówił dalej – przymknąłem kiedyś jednego. Ich zemsta – kontynuował, gdy tylko przełknął kawałek chleba, patrząc na grudki pasty z wymownym obrzydzeniem – byłaby dobrym wytłumaczeniem.
Uwierzyłem. Moja praca opiera się poniekąd na wysokim ryzyku, ocierającym się o głupotę. Żaden klient nie był równie niebezpieczny, jak Hank, ale on tak strasznie się męczył. Nie mogłem tego słuchać, musiałem mu pomóc. Tak głośno krzyczał o uśmierzeniu bólu, że na co było czekać?
Nieźle to sobie wymyśliłeś.
2.
Wydział zabójstw policji Miami znajduje się na szóstej kondygnacji głównej siedziby Miami Police Departament. Kapitan Ray McCangan wysłuchiwał zeznań podejrzanego o zabójstwo conajmniej czterdziestu osób. Zamordowani byli bezpośrednio związani z jedną osobą. Człowiek z własnym systemem wartości – Robin Nood – zawierał przyjaźnie ze wszystkimi ofiarami, każdą z nich dokładnie selekcjonując, po czym analizował ich zachowania. Później - jak stwierdził - zabijał na życzenie klienta, odbierając wysokie honoraria za każdą ze zbrodni. Pod koniec sierpnia dwa tysiące szesnastego roku popełnił błąd, spoufalając się z Hankiem Schneiderem. Prawnik przez okres kilku miesięcy regularnie spotykał się z Robinem, tworząc z nim więź, po czym pomógł policji w schwytaniu mordercy. Choć przeprowadzono wiele serii przesłuchań, Nood nie chciał mówić. Zaczął opowiadać dopiero po zapewnieniu, że nie usmaży się na krześle elektrycznym.
– Nie mamy czasu, Nood. Mów, gdzie znajduje się Schneider, albo odwołam swoją obietnicę. – Ray zmarszczył czoło.
– Spokojnie, kapitanie. Pan się śpieszy, ale to ja jestem kierowcą autobusu – odpowiedział Robin. – Cierpliwość. Tylko jej wam brakuje. Bez wysłuchania całej historii, nie znajdziecie Hanka.
Zdawało się, że McCangan’a opuszczają siły.
– Siadaj, kapitanie – kontynuował, wskazując miejsce naprzeciw. – Na czym skończyliśmy?
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt