Nie były to mury Carcassonne! Proste bez baszt i wykuszy, nie broniły przed wtargnięciem do środka; uniemożliwiały wyjście na zewnątrz. Więzienie...? Nie! Zakład dla wariatów.
Szpital na Szajbie, odizolowany od miasta i wsi, stanowił niezależną jednostkę urbanistyczną i administracyjną. Dyrektorem tego obiektu został ksiądz. Mieszkał nad nami, na pierwszym piętrze. Żyliśmy w dobrych stosunkach. Przez całe życie ciągnie się za mną zapach i smak ciasteczek anyżkowych, którymi nas częstował.
Z czasem szpital zaczął zmieniać swój charakter. Stawał się dostępny dla szerszej rzeszy ludzi, powstawały nowe oddziały. Chirurgią zarządzał mój ojciec. W pejzażu szpitalnym tylko jeden element pozostał stały - siostry zakonne. Były wszędzie. W pierwszym rzędzie oczywiście przy chorych, jako pielęgniarki, salowe, laborantki. Dodatkowo prowadziły gospodarkę olbrzymiego szpitala. W swoich czarnych habitach, z jednakową godnością piekły chleb czy karmiły świnie. Nigdy nie widziałem ich odpoczywających. Ja natomiast miałem dużo czasu i starałem się zgłębić tajemnice najbardziej niedostępnych kątów. Dochodziło więc między nami do kolizji. W niemieckim porządku zabrakło miejsca dla tak rozbrykanego szczeniaka.
Bawiłem się w piwnicy maszyną do szatkowania kapusty. Przyłapała mnie na tym siostra Gertruda.
- Poobcinasz sobie palce...! - Krzyczała ciągnąc mnie za ucho.
- No to, co! Tato mi je przyszyje.
Po paru takich wybrykach mama przywiązała mnie sznurem do barierki przy drzwiach wejściowych. Swoboda ograniczona została do dziesięciu metrów konopnego splotu, który po paru godzinach gdzieś się zapodział.
Andrzej, o rok starszy towarzysz podwórkowych poczynań, górował nade mną nie tylko wiekiem. Wspólnie grandziliśmy, ale kary, dziwnym zbiegiem losu, spadały głównie na mnie. Pojęcia jeszcze nie miałem, do czego służą pieniądze, kiedy on wyciągał mnie na zarobkowe wyprawy. Wybieraliśmy się do dużej powozowni. Za każdym razem łupem naszym, stawały się drobniaki leżące na siedzeniach czy podłodze jakiejś bryczki albo karety. Nie wiedziałem skąd się one brały, w tym zacisznym i mrocznym miejscu. Andrzej natomiast chodził na pewniaka, wiedział, kiedy i gdzie szukać. Spróbowałem raz, na własną rękę, wybrać się po te skarby. Wieczorem, w tajemnicy przed kumplem, wślizgnąłem się przez uchyloną bramę. Z rozkołysanej bryczki dochodziły dziwnie zmęczone głosy. Kobiecy krzyk sparaliżował mnie. Uciekłem w panice.
Następnego dnia czekałem na czatach przed powozownią, a Andrzej myszkował w środku. Po chwili wyszedł. Ze złożonych dłoni dochodził dźwięk drobniaków, a spod przymkniętych powiek płynęło szyderstwo.
Podziwiałem go, w każdej sprawie mnie przewyższał.
Dyrekcja szpitala przeznaczyła Pawilon Ogrodowy, w którym mieszkaliśmy, na oddział zakaźny. Musieliśmy, wobec tego przeprowadzić się do budynku poza terenem szpitalnym, należącym kiedyś do sióstr zakonnych. I znowu ksiądz mieszkał nad nami, a Andrzej z rodzicami sąsiadował na parterze. Nieskończona ilość zakamarków nowego domu i jego otoczenia, pochłaniała cały nasz czas. W mieszkaniu przebywałem w czasie posiłków i snu.
Olbrzymi ogród z altaną pośrodku, nieodkryte dróżki wśród krzaków i drzew. Skarpa, na którą wchodziło się ścieżką wyłożoną kamiennymi płytami, zakończona wiecznie zamkniętą furtką. Budynki gospodarcze z płaskimi dachami. Wreszcie piwnice naszego domu, wypełnione po brzegi rzeczami ludzi, którzy musieli opuścić swoje siedziby.
Najwięcej znajdowało się tam książek, które powynosili lokatorzy z nowo przydzielonych im mieszkań. Litery, na stronach tych książek, miały dziwne kształty. Teksty więc omijałem, szukając wyłącznie obrazków. Nie rozumiałem z tego za wiele, wszystko wydawało się odległe; stanowiło jakąś nierealną przeszłość.
W prawej części korytarza piwnicznego znajdował się piec. Służył kiedyś do wypieku chleba. Przestrzenne palenisko spenetrowaliśmy wielokrotnie. Poza popiołem nie znaleźliśmy żadnych skarbów.
Pewnego dnia Andrzej nakłonił mnie na ponowne poszukiwania. Jakieś prorocze przekonanie kazało mu wierzyć w powodzenie wyprawy. Sam pozostał na zewnątrz, poskrzypując zardzewiałymi drzwiami. Ochoczo zabrałem się za przekopywanie popiołu. Po chwili odnalazłem w rogu, lekko przysypane pyłem, stare pudełko zapałek. W środku znajdowały się, dokładnie poskładane, jakieś zielone pieniądze.
Radość trwała tylko chwile. Andrzej lekceważąco stwierdził, że są to bezwartościowe papierki. Zabrał mi je i szelmowsko uśmiechając się pobiegł do swojego mieszkania.
Rozczarowany otrzepywałem portki. Z koszuli nie potrafiłem usunąć śladów sadzy. Nie miałem więc wątpliwości, że znowu oberwę.
Pomyliłem się jednak...! Mama z nadmiernym zainteresowaniem zaczęła mnie wypytywać, gdzie się tak wybrudziłem. Nie mogłem zmyślać; ślady jednoznacznie wskazywały na źródło ich powstania. Padło zaskakujące pytanie czy czegoś w piecu nie znalazłem. Zacząłem pleść coś wymijająco. Mama wykazywała nietypowe zdenerwowanie i jakąś obawę. Opowiedziałem więc o starym pudełku i bezwartościowych papierkach, które zabrał Andrzej.
Nagle straciły ważność moje brudne portki i koszula. Rodzice udali się do gabinetu, na naradę, po której mama pospiesznie ściągnęła fartuszek, uczesała włosy i poszła na spotkanie z matką Andrzeja.
Nie znałem takiego napięcia w domu. Ojciec nerwowo przemierzał pokój, paląc nieprzerwanie papierosy.
Niebawem wróciła mama. Przyniosła w zaciśniętej ręce znane mi pudełko. Znowu poszli do gabinetu. Wiedziałem, że jak dostanę lanie to długo go nie zapomnę.
Tego dnia miałem jednak wyraźne szczęście. Zamiast rżnięcia odbyła się poważna rozmowa. Dopuszczono mnie do tajemnicy. Wytłumaczono, że pieniądze są prawdziwe, ale za ich posiadanie mogłyby nas spotkać jakieś straszne przykrości, nie wyłączając więzienia. Rodzice musieli je gdzieś schować i bardzo prosili abym nikomu o tym nie mówił.
W sumie mało obchodziły mnie te tajemnicze historie. Czułem straszne rozczarowanie jedynie z powodu najlepszego kumpla. Andrzej okazał się kłamcą i zdrajcą.
Te same zielone papierki, po wielu latach znalazł, w skrzyni pianina, stroiciel; w pożółkłej kopercie znajdowało się dwadzieścia kanadyjskich dolarów. Rodzice zaklinali się, że nie mają pojęcia, kto je mógł tam schować.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 30.11.2008 21:31 · Czytań: 749 · Średnia ocena: 3,75 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: