Na dywanie - syryzo
Proza » Długie Opowiadania » Na dywanie
A A A
Oto więc jestem, się zjawiam. Nie przyszedłem znikąd. Na co dzień gdzieś mieszkam, niekiedy muszę rozmawiać, czasem wbrew mej woli. Chodzę i kaszlę. Z reguły śpię, kilka godzin na dobę. Jem, palę, podcieram tyłki dzieciom. Żyję.

Ale tu będzie mój azyl, schronienie moje, tu bowiem ja jestem królem, niczego nie muszę udawać. Chociaż powinienem właściwie powiedzieć - mam nadzieję, że stanie się tak. Tak, taką mam właśnie nadzieję, że stanie się tak, a nie inaczej. Wszak by stało się nie inaczej, ale tak właśnie, kilka czynników musi zaskoczyć, a potem działać harmonijnie. Koegzystencjalnie, niech mi będzie wolno tak powiedzieć. Bo proces da azyl, nie incydent. Postaram się tak (a nie inaczej) właśnie zagrać. Oto więc jestem, przychodzę na twe zawołanie. Niechaj brzmi ta melodia.

No więc zerkam na ten monitor (a przedtem przez trzy miesiące bodaj zerkałem na białą kartkę brulionowego papieru, potwornie miętosząc długopis w dłoni; do teraz nie wytłumaczę, choćbym chciał, jaką metodą wybrałem metodę pisania) i nijak nie mogę sensownie rozpocząć. Co więcej nawet, pewnie bym zełgał, gdybym oto oznajmił, jak bardzo wierzę w sens tego, co chcę tu opowiedzieć. Ale, myślę sobie, początek dobry jak każdy inny, więc niech już będzie taki. Przynajmniej nikogo tu nie będę oszukiwał. Swoja drogą, ponoć (skąd te dane?) 2/3 czytelników odrzuca tekst, zapoznawszy się z dwoma tylko stronicami. Więc jak tu trafić w gusta tej rzeszy - jeśli to o gusta tu idzie - by łaskawi byli przebrnąć przez więcej niż te dwie stroniczki? Jak? Ale czy tylko z gustem osobniczym tu mamy do czynienia, tego nie wiem, no bo niby skąd. Pewnie i w moim przypadku tak będzie, że chwyciwszy w ręce nawet łapczywie, bo kilku takich się znajdzie, tę opowiastkę, po paru zdaniach z niesmakiem w ustach, szyderczym uśmiechem tamże, powędruje efekt mych męczarni daleko, poza granice wzroku, gdzieś na parapet czy pod komodę, bo chyba na lepsze miejsce nie zasłużyłem. Ale do rzeczy, bo ja tu deliberuję, okrążam, gdzieś te myśli prowadzę, lecz wszystko to jakby nie na temat, jakby nie to, o czym tu miałem mówić. Rzecz w tym jednak, że sam przed sobą tak do końca nie potrafię sobie uświadomić, co tu jest na temat, co na rzeczy, a co przez przypadek tu trafia. Być może jest tak, że gdzieś po głowie mi się kołacze ta myśl, ten aforyzm niby złoty, że najważniejsze jest pierwsze zdanie, albo może wciąż mi w uszach szumi refren piosenki bursztynowej pani Ani, w której to dowodzi, iż najtrudniejszy pierwszy krok. Potem ma być łatwiej. Zatem mam ten pierwszy krok za sobą, to pierwsze zdanie, ale ciągle tu nawijam (i wcale nie jest łatwiej, niechętnie tu dodam), jakbym był przekonany, że to może kogokolwiek zainteresować lub zgoła odwrotnie to wygląda: porzuciłem już dawno tę nadzieję, że uda mi się wzbudzić jakąś ciekawość. Jednak chyba tak naprawdę to odkładam w czasie, przedłużam ile mogę, to rozpoczęcie właściwe, kiedy już snuć będę musiał po ludzku to, com chciał tu przekazać. Nim jednak snuć zacznę na dobre, kilka kwestii wyjaśnić powinienem, inaczej doprawdy się nie da. A więc przede wszystkim: mając za sobą początek, te symboliczne dwa zdania, o czym powinienem powiedzieć, by zanadto nie zniechęcić czytelnika, a nawet - a co, pomarzyć wolno - może i trochę go zainteresować, może by jakąś niepewność, ale taką pozytywną, w nim zasiać? Najpewniej słusznie by było, gdybym kogoś zaraz uśmiercił (nie szkodzi, że to się nijak ma do prawdy w tej historii), rozpoczynając od razu a la Hitchcock (pochlebiam sobie), że oto trup, a potem coraz to bardziej mrocznie. Może by i wyszło coś z tego, ale chyba nie tym razem, bo na siłę i w jednym celu - nie, na to się nie piszę. Tak, jeśli taki sposób odrzucę, to już chyba tylko seks mi pozostanie, jako właściwa metoda wprowadzenia czy raczej za wszelką cenę przykucia uwagi na dłużej, niż te parę chwil poświęcone na zlustrowanie dwóch raptem stron. Powiem jednak nie bez żalu, że i tak nie będzie, bo niby czemu miałbym robić coś wbrew prawdzie, by poklask jakiś pozyskać? Oto więc zasadniczy problem, wałkowany nie od dziś przez tęgie głowy, a mianowicie jak obalić slogan, że prawda nie jest ciekawa. Bo że być może interesująca, no, w to przecież nie wątpię. Jednak znowu mnie ponosi, bowiem nie tak dawno już, już oznajmiałem, że będę wyjaśniał, tymczasem zaś odchodzę od tematu, nawet wbrew swej woli, męcząc poniektórych mą nieumiejętnością zwięzłej wypowiedzi. Czy wystarczyłoby zatem przedstawić suchy jakiś i mocno skondensowany komunikat? Nie sądzę. Wracam więc do meritum, a przynajmniej tak mi się wydaje.

Patrząc kiedyś na niebo, gdym towarzyszył koledze Ornitologowi na bezkrwawych, bo fotograficznych łowach, przemierzając te łąki i pola, gdyśmy tak wędrowali sobie nie spiesząc się, on z aparatem, ja z kwaterką w wewnętrznej kieszeni prochowca, bo ziąb był akurat okrutny, a więc gdy patrzyłem tak na niebo, na którym od ładnych trzech kwadransów wypatrywaliśmy spodziewanego przez Ornitologa przelotu kaczkowatych gęgaw, czyli Anser anser, naszła mnie taka refleksja, zupełnie niespodziewanie, albowiem jak dotąd mojemu patrzeniu w niebo, które się czasem przytrafiało, nie towarzyszyły jakieś szczególnie ważkie myśli, jakieś odkrywcze przebłyski. Tak więc mojemu w niebo spoglądaniu towarzyszyło raczej tak zwane myślenie o niczym tudzież nie-myślenie. Tu znów uciekam w dygresję, po raz kolejny w tej chwili nadwyrężając waszą cierpliwość. Czy można bowiem myśleć o niczym? Czyż sam proces uświadomienia sobie własnego nie-myślenia, myślenia o niczym, nie jest już myśleniem o czymś? Tu kłania się sędziwy pan Heidegger ze swymi neologizmami, ze swą oryginalną egzegezą jestestwa, przez niektórych co bardziej gorliwych stróżów jedynie słusznej wykładni wszystkiego (a jakże, rozwiązania holistyczne są po stokroć efektowniejsze, po stokroć skuteczniejsze także) odesłany zapobiegliwie do lamusa, za grzechy młodości, za to i owo już skarcony, otóż tu właśnie staje mi przed oczami Heidegger. Co bardziej istnieje: czy naprawdę już raczej Coś niż Nic? I chyba tego nie zbadam, do tej prawdy nie dotrę, lecz może komuś się udało, ktoś może wreszcie to zrozumiał, że - paradoks szyderczy - ta Nicość istnieje, choć - jeśli tak będzie - wielu się to nie spodoba, bo Coś jest do szpiku optymistyczne, przyjaźnie nastawione i w ogóle, Nicość natomiast już z samej swej istoty nacechowana jest pejoratywnie i nic na to poradzić nie możemy. Lecz czy podzielił się już ktoś wiedzą, czy przemówił ten odkrywca anonimowy?

Zatem zazwyczaj obserwując nieboskłon, co znów nie zdarza się tak często, umysł mój wędrował raczej w kierunku Niczego, z rzadka tylko przy tej okazji wpadając na te heideggerowskie wibracje. Podobnie więc było i tym razem, gdy we wczesny, listopadowy poranek przemierzaliśmy z Ornitologiem oszronione, pożółkłe łąki, stąpając ostrożnie wśród obumarłych traw i choć tegoroczny ich żywot, niezauważalny, niedostrzegalny, przez większą część roku nie podkreślany, a raczej nie przekreślany ludzką obecnością dobiegał już końca, to jednak z troską stawialiśmy nasze stopy, ważąc każdy krok, jak gdyby w obawie, że nawet nieświadomie zniszczyć możemy te kompozycje, a może nawet jakąś egzystencję, której udało oszukać się naturę, udało się oszukać czas. Był listopad, a jako że lubię przeważnie ów miesiąc, czułem się nieźle, a stan ten potęgowała dodatkowo zaproszona przeze mnie do wnętrzności, do wędrówki po organizmie, przezroczysta ciecz, szerzej ginem zwana. Przyjemnie więc mi było, wysokoprocentowy płyn łagodnie, spolegliwie krążył po trzewiach, a my, Ornitolog i ja, z zasady obcą nam obu (choć bardziej mi) cierpliwością oczekiwaliśmy na przelot tych gęgaw. Zatem patrzymy; niebo, szare, z nieznacznymi, zupełnie jakby z innej bajki odcieniami niebieskiego, intensywnego koloru, zasnute niezbyt gęstą mgiełką, wypełnia nam perspektywę. Czekamy. Lecz oto już lecą, wierne ptaki, dobrawszy się raz w pary, nie porzucą się aż do rychłej pewnie śmierci, lecą. Fruną, rejterują z kraju zimnego obecnie, gdzie przyszło im spędzić trochę czasu, w kierunku Morza Śródziemnego, albo tam, gdzie będzie im jeszcze lepiej. Wrócą jednak, tak, to nieuniknione, bo cykl musi zostać zachowany, cyklu nie wolno naruszyć. Niebo, ta mgiełka na nim, przebita jest teraz jasnopopielatą barwą, gdy zadziwiająca formacja, ukształtowana z precyzją, ze wspaniałą harmonią, przykuwa naszą uwagę - lecą gęgawy. Palce Ornitologa, nadgarstki, a właściwie całe dłonie, ramiona nawet, sprawnie pracują; stanowią teraz idealną symbiozę z cyfrowym aparatem. Czerwony z zimna, przemarznięty palec wskazujący prawej dłoni ma najwięcej roboty: pstryk, pstryk, serie ujęć, zapełniają pamięć aparatu systematycznie, jakby według z góry ukartowanego planu; Ornitolog jest bez reszty pochłonięty tym zajęciem. Patrzę co jakiś czas na jego profil, na sine policzki, na nos, na co dzień przypominający gadżet, który nakłada nań cyrkowy klaun, teraz nabrzmiały zaś do granic wytrzymałości, niczym w ujęciu niezbyt utalentowanego karykaturzysty; widzę liche, mysie włosy wystające spod brązowej wełnianej czapki, pamiętającej pewnie jeszcze czasy, gdy kolega mój rozpoczynał dopiero swój związek (w rodzaju tych opiewanych ongiś przez poetów) ze skrzydlatym światem, gdy rozpoznawał rodzące się w nim uczucie. Rzucam więc czasem okiem na Ornitologa i bez kłopotów diagnozuję emanującą z jego postaci pasję, której szczerze mu zazdroszczę, którą najchętniej bym wyrwał mu, przywłaszczył, choć wiem, że byłoby to barbarzyństwem. Lecz głównie patrzę w niebo. Jasnopopielaty sznur gęgaw znika z firmamentu, a raczej po prostu się oddala, tracimy go z pola widzenia. Zrazu jeszcze jakieś punkty dostrzegam, ale to już jest pieśń pożegnalna, ten trzepot ptasich skrzydeł, którego - mimo ciszy niezwykłej - już nie słyszę.

No więc, o czym to ja mówiłem? Aha! Tak, więc wpatrując się w to szaro-niebieskie, a potem naznaczone mobilnym popielatym stygmatem niebo, naszła mnie refleksja. Otóż, myślę sobie, przed oczami mając sznur gęgaw, po cóż one tu wracają, bo przecież wrócą, to nieuniknione. Jasne jest, że gdzie indziej byłoby im lepiej, a nawet przecież będzie, bo trochę tam, nad tym morzem, zdaje się, że Śródziemnym, zabawią, troszkę czasu tam spędzą. Pewnie, jakieś tam są wytłumaczenia, jakaś biologiczna, naturalna wykładnia, niezawodna eksplikacja tego fenomenu. Powrót gęgaw... I dociera do mnie, nie pytajcie, pod czego wpływem, że wracają, bo mają do spłacenia dług. Rezygnując z wygody, nieświadome, bez kalkulacji i rachunków, szydząc jawnie z wszelkich wyliczeń, wrócą, gdy znów poczują, że oto nadszedł czas zapłaty, czas rewanżu - nie, rewanż to jakoś tu nie pasuje, źle się cokolwiek kojarzy - a może okazania wdzięczności, tak chyba będzie najstosowniej to określić i swoją obecnością, swoim powrotem, potwierdzą przywiązanie do miejsca oraz gotowość uregulowania wszystkiego. A może przeczę tu sobie, sam nie wiem, lecz całkiem to jest możliwe, choć nazbyt mi to nie przeszkadza. Odrzucam tym samym wspartą rozumem, uzbrojoną w perfekcyjne, potężne, bo racjonalne argumenty teorię, odrzucam tłumaczenia o cyklicznym powrocie, sterowanym jeno przez prawa natury, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak dalece absurdalne są moje supozycje... Ale odtąd już wierzę - bo tylko przecież wierzyć mogę - że wraca to ptactwo popielate, by oddać dług, mniej może istotne - jaki. Powrót z wdzięczności, powrót, by spłacić dług.

A chciałbym, byście wiedzieli, że sporo czasu minęło, nim się przełamałem. Nim zacząłem zerkać w ten monitor, a pierwej chwyciłem za długopis, ze łbem zwieszonym nad kratkowanym a pustym A4. Trudno się było zmobilizować, musiałem osiągnąć stan jakiejś cierpliwości, by począć cokolwiek, choć teraz raczej w tym stanie bywam, niż jest on mi dany na zawsze; a jeśli akurat przytrafi mi się ten moment, to niekoniecznie mam ochotę tudzież sposobność, by dzielić się z wami tą historią. A podtrzymać go niełatwo, stymulować zaś w ogóle nie można. Ot, sam przychodzi, w myśl biblijnego nie znacie dnia, ani godziny.

Teraz zaś muszę poleżeć na dywanie. Wygodnie (chwilowa iluzja) rozpostarty na bordowo-czarnej powierzchni, od czasu do czasu z pleców przewracając się twarzą do włochatego, dawno już nie odkurzanego materiału. Wtem mrowienie jakieś przeszywa mi łokieć, nie dając odetchnąć, myśli pozbierać, uspokoić się. I tak źle, i tak niedobrze, myślę sobie, a dłonią masuję dokuczający łokieć, choć już za chwilę moją uwagę przykuwa pomyślana przed momentem sentencja - co niby źle, a co niedobrze, hę? Pieprzony sofizmat, że też takie głupoty pod czaszką mi się przewalają. Wiem! Czegoś mi tu brakuje, coś mi tu jakby w tej całej otoczce wymaga uzupełnienia. Muszę się podnieść, niestety, nie napawa mnie radością taka perspektywa i ruszam niespiesznie, choć już uświadomiłem sobie tę determinację, która, choć nie na rękę, zdaje się jest konieczna. Podchodzę do regału i spoglądam z uśmiechem (najgorsze mam już za sobą, w tej chwili tak mi się wydaje) na odtwarzacz, sfatygowany już mocno, ale lepszego mi nie trzeba - wrzucę sobie coś na talerz, jakąś płytkę, a z głośników popłynie kojący strumień, harmonia dźwięków rozjaśni mi umysł, pozwoli, bym wrócił do tego, co rozpocząłem, gdym uwalił się uroczyście na dywanie. Wybieram VI Symfonię F-dur Beethovena, zwaną też "Pastoralną". Grać będzie jakaś orkiestra amerykańska, ale nie znam tej kapeli, więc nie robi mi to różnicy. Jeszcze tylko rzucam okiem na rewers opakowania płyty, gdzie spostrzegam, mocno wyłuszczone, zdanie: Muzyka należy do najbardziej podstawowych potrzeb ducha ludzkiego. Pokrzepiony tą mądrą formułą wracam na mój dywan - nim uderzą pierwsze takty będę znów leżał (zdążę się jeszcze przez te dwa metry dzielące mnie od tkaniny zastanowić - zalec na wznak czy na brzuchu?; pozycję boczną odrzucam na wstępie, nie najlepiej mi się kojarzy). I oto już spoczywam, zadowolony z przeprowadzonej operacji, a raczej bardziej z wcześniejszej diagnozy, że udało mi się trafnie rozpoznać problem, bo późniejsze działanie było tylko nieuchronną konsekwencją tego rozeznania. Gra muzyka. Jakieś półtorej minuty - jeśli wierzyć kredowobiałej tarczy zegara na ścianie naprzeciw i spolegliwie przesuwającym się po niej czerwonym wskazówkom - jest mi niemal przyjemnie, zbieram się już nawet w sobie, by przystąpić do właściwych przemyśleń, lecz znów coś zabiera mi spokój, znów coś zakłóca uwagę, każe zmienić kierunek - myśli, nie leżenia. Co jest? Kurwa! Dlaczego ja tego słucham, przecież to wcale mi się nie podoba. Po kiego grzyba to włączyłem? To pozory, półtorej minuty oszukiwania samego siebie - no czemu? Chyba nie dlatego, że śmieszny koleś z telewizji, z tupecikiem na wielkiej dyni, zachwala i zaleca, mówi, że wypada szanującym się osobnikom, świadomym i stanowiącym o sile, pozycji tego społeczeństwa? Chyba? A idąc dalej tym tropem: po jaką cholerę męczę się, czytając Czesława, Dorotę, Andrzeja czy Wojciecha, skoro po dziesięciu zdaniach ich wynurzeń, niekiedy bełkotu, powieki opadają mi z siłą ciosu Holyfield'a? Po co te tomiska mają się kurzyć, kraść miejsce na wątłym regale, a wcześniej czas, gdy i tak biorę się za to na siłę, bo wypada i trzeba, przyzwoitemu człowiekowi, bo dzienniki i tygodniki o setkach tysięcy nakładu tak sugerują, tak powiadają mądrzy panowie i panie mądre również w nich publikujący. No więc się buntuję, ale bunt to także parominutowy, nietrwały i niepewny, jak niemal wszystko wokół mnie. Ech, i ponownie muszę się ruszyć, opuścić drapiącą skórę powierzchnię i dowlec się do półki, a tym samym odejdzie poza dającą się wyobrazić granicę cel moich nieumiejętnych przygotowań, podchodów - wciskam STOP. Która to godzina? Zasłonięte rolety nie pozwalają śledzić uciekającego dnia, choć potrafię, spoglądając na zegar, obliczyć, ile czasu, ile minut to czy tamto mi zajęło. Ale która to już godzina - nie wiem. Tak czy siak, zrezygnowany, zapalam papierosa; gdy skończę, położę się, na łóżku tym razem. Dobre choć to, że wiem na pewno, iż zasnę. Przynajmniej z tym obecnie nie mam problemu. To jedno nie sprawia mi trudności.

A musicie wiedzieć, przynajmniej wiedzieć powinniście, że nie ma nic gorszego, niż bezsenność. Odwrotnie: choćby się wszystko wokół waliło i paliło, niechby dzień miniony, w całej swej rozciągłości, beznadziejności i ogólnej tragedii dał się wam mocno we znaki, wywołując na samo o nim wspomnienie najgorsze odruchy, uruchamiając najbardziej prymitywne instynkty, to mając świadomość, że po iluś tam godzinach nierównej walki ze wszystkim i wszystkimi, po całodniowym potykaniu się i z trudem podnoszeniu, w końcu znajdziecie ukojenie w otchłani własnej pościeli, własnego łóżka, pośrodku znajomych zapachów, kolorów, szelestów i całej tej misternej, bezpiecznej struktury, że, co więcej, przymknąwszy powieki, odpłyniecie gdzie indziej, daleko zostawiając kończący się dzień - taka świadomość da wam wytchnienie. To nagroda. Gdy głaz snu stoczy się na powieki, a te, unieruchomione jego ciężarem, zacisną się na czas jakiś, pozostawiając ciało tu, bezbronne, śmieszne i nieświadome, rozpoczniecie inne życie, odmienne od tego pierwszego - w tym pierwszym możecie coś lub kogoś reprezentować, kogoś oceniać i być krytykowanym, oszukiwanym, stroną zdradzającą i zdradzaną, złodziejem i okradanym, jesteście tam rozpoznawalni, coś wybieracie, ale na coś innego już wpływu nie macie, trenujecie, jecie, chodzicie, myślicie, ktoś na was patrzy. Jesteście uwarunkowani. W tym drugim zresztą też.

Czas już najwyższy, pora na sen. Teraz, być może, realność zgęstnieje.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • E-mail znajomego:
  • E-mail polecającego:
  • Poleć ten artykuł znajomemu
  • Znajomy został poinformowany
syryzo · dnia 05.12.2008 14:35 · Czytań: 785 · Średnia ocena: 0 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora:
  • Brak
Komentarze
ginger dnia 08.12.2008 15:56
Hmpf... Nie wiem, od czego zacząć. Po pierwsze - strasznie długie zdania. Przypuszczam, że radochę Ci sprawia pisanie zdań na kilka linijek, w tak krótkim tekście jestem w stanie je przetrawić i przyswoić nawet, ale w dłuższym bym się poddała. A wytrwała jestem jak mało kto, jeśli chodzi o czytanie ;)
Pierwsze dwa akapity, ze stosami powtórzeń, mogą odrzucić. Takie masło maślane na dzień dobry, kiedy Czytelnik Cię nie zna, nie jest najlepszym sposobem na zachęcenie. Przynajmniej moim zdaniem.
A całość... Nie żałuję, że przeczytałam, bo pewne problemy, które ma bohater, też miewam. Czasem bardzo ciężko się zabrać za to pisanie, chociaż wiemy, że właśnie to chcemy w tej chwili robić.
Podoba mi się fragment o Ornitologu i obserwowaniu ptaków - a właściwie czekanie na nie. To jest coś w moim guście.
Co jeszcze...? Acha - tekst mimo wszystko jest dość zbity i mi to utrudniało czytanie. Ale nie wiem, co można by z tym zrobić.
Masz coś do powiedzenia, robisz to w sposób dość specyficzny - trzeba się przyzwyczaić, żeby zacząć rozumieć. Nie mam pomysłu, jaką ocenę Ci zostawić - wiedz, że przeczytałabym coś jeszcze w Twoim wykonaniu.
syryzo dnia 09.12.2008 09:14
Dzięki ginger za rzetelne uwagi. Na ocenie (w sensie: punktacji) niespecjalnie mi zależy, bo to przecież nie szkoła, by stopnie gromadzić :).

Co do długich zdań, to rozpoznałaś mnie bezbłędnie. Przejrzałaś, mozna powiedzieć :). Odnośnie '"zbitości": nie wiem, naprawdę, może to rzecz gustu?

Zdaje sobie też sprawę, że pewnie większość z tych, co tu zerka, nie przebrnie przez to moje to-to. Tym większe dzięki, że dałaś radę :). Ogólnie to ujmując, wyjścia widzę dwa: zmienić i sprawić, by to-to było bardziej strawne, zyskując trochę większe audytorium, lecz tracąc jednocześnie coś albo nie ruszać wcale :). Wybieram opcję nr 2.

I raz jeszcze dziękuję za trud i opinię.
Pozdrawiam.
Polecane
Ostatnie komentarze
Pokazuj tylko komentarze:
Do tekstów | Do zdjęć
valeria
26/04/2024 21:35
Cieszę się, że podobają Ci się moje wiersze, one są z głębi… »
mike17
26/04/2024 19:28
Violu, jak zwykle poruszyłaś serca mego bicie :) Słońce… »
Kazjuno
26/04/2024 14:06
Brawo Jaago! Bardzo mi się podobało. Znakomite poczucie… »
Jacek Londyn
26/04/2024 12:43
Dzień dobry, Jaago. Anna nie wie gdzie mam majtki...… »
Kazjuno
24/04/2024 21:15
Dzięki Marku za komentarz i komplement oraz bardzo dobrą… »
Marek Adam Grabowski
24/04/2024 13:46
Fajny odcinek. Dobra jest ta scena w kiblu, chociaż… »
Marian
24/04/2024 07:49
Gabrielu, dziękuję za wizytę i komentarz. Masz rację, wielu… »
Kazjuno
24/04/2024 07:37
Dzięki piękna Pliszko za koment. Aż odetchnąłem z ulgą, bo… »
Kazjuno
24/04/2024 07:20
Dziękuję, Pliszko, za cenny komentarz. W pierwszej… »
dach64
24/04/2024 00:04
Nadchodzi ten moment i sięgamy po, w obecnych czasach… »
pliszka
23/04/2024 23:10
Kaz, tutaj bez wątpienia najwyższa ocena. Cinkciarska… »
pliszka
23/04/2024 22:45
Kaz, w końcu mam chwilę, aby nadrobić drobne zaległości w… »
Darcon
23/04/2024 17:33
Dobre, Owsianko, dobre. Masz ten polski, starczy sarkazm… »
gitesik
23/04/2024 07:36
Ano teraz to tylko kosiarki spalinowe i dużo hałasu. »
Kazjuno
23/04/2024 06:45
Dzięki Gabrielu, za pozytywną ocenę. Trudno było mi się… »
ShoutBox
  • Kazjuno
  • 26/04/2024 10:20
  • Ratunku!!! Ruszcie 4 litery, piszcie i komentujcie. Do k***y nędzy! Portal poza aktywnością paru osób obumiera!
  • Zbigniew Szczypek
  • 01/04/2024 10:37
  • Z okazji Św. Wielkiej Nocy - Dużo zdrówka, wszelkiej pomyślności dla wszystkich na PP, a dzisiaj mokrego poniedziałku - jak najbardziej, także na zdrowie ;-}
  • Darcon
  • 30/03/2024 22:22
  • Życzę spokojnych i zdrowych Świąt Wielkiej Nocy. :) Wszystkiego co dla Was najlepsze. :)
  • mike17
  • 30/03/2024 15:48
  • Ode mnie dla Was wszystko, co najlepsze w nadchodzącą Wielkanoc - oby była spędzona w ciepłej, rodzinnej atmosferze :)
  • Yaro
  • 30/03/2024 11:12
  • Wesołych Świąt życzę wszystkim portalowiczom i szanownej redakcji.
  • Kazjuno
  • 28/03/2024 08:33
  • Mike 17, zobacz, po twoim wpisie pojawił się tekst! Dysponujesz magiczną mocą. Grtuluję.
  • mike17
  • 26/03/2024 22:20
  • Kaziu, ja kiedyś czekałem 2 tygodnie, ale się udało. Zachowaj zimną krew, bo na pewno Ci się uda. A jak się poczeka na coś dłużej, to bardziej cieszy, czyż nie?
  • Kazjuno
  • 26/03/2024 12:12
  • Czemu długo czekam na publikację ostatniego tekstu, Już minęło 8 dni. Wszak w poczekalni mało nowych utworów(?) Redakcjo! Czyżby ogarnął Was letarg?
Ostatnio widziani
Gości online:0
Najnowszy:Usunięty