"Pan John spotyka ludzi odpowiedzialnych"
Pan John spotyka ludzi odpowiedzialnych odkąd przeczytał książkę M. Kluge`go "Odkryć Amerykę białka".
Uradowawszy się z tego literackiego odkrycia postanowił kupić sobie nowe pantofle.
- A czy nie będą aby piły? - zapytał zabieganego sprzedawcę przyglądając się zamszowemu butowi i dumając nad tajemnicami transcendencji.
- Ha! - wykrzyknął niejasno sprzedawca i podrapał się po nosie.
"Te słowa świadczą, że ów człowiek niechybnie odpowiedzialnym jest"- stwierdził pan John płacąc banknotami o wysokich nominałach, a otrzymawszy resztę położył swoją pachnącą dłoń na ramieniu sprzedawcy i z rosnącą sympatią powiedział:
- Praca twa, jakkolwiek trudna i niewdzięczna, jednak nosi oznaki głębokiej odpowiedzialności. Przeto ty również odpowiedzialnym niechybnie jesteś. Odtąd niech zaufanie pomiędzy konsumentem, a sprzedającym równa się relacjom ryba - woda.
Po czym pan John wyszedł ze sklepu, starając się nie trzasnąć drzwiami i znalazł się na ulicy otoczony blaskiem południowego słońca.
"Pan John w ZOO"
Obserwując surykatki pan John dziwił się niesłychanej plastyce ruchu i klaunowskiej wręcz zabawie bożych stworzeń. Zapytał więc jednej, zwanej Ulrich, czy zachowując się w ten sposób nie liczy nadto na nagrodę.
- Nie - odpowiedziało oburzone zwierzę.- Albowiem nie wiem, co to nagroda.
Po czym szybkim gestem chwyciło wygasłą już fajkę z dłoni zafascynowanego pana John`a i razem z kolegami zniknęła z wybiegu.
Pan John dałby sobie uciąć dłoń, że chwilę potem usłyszał szelest zapalanej zapałki.
Pan John się śmieje.
- Głupią jest pewność, że istota ludzka rozchmurzy się widząc zginany palec - powiedział pan John do świata pełnego zła.- Wesoły świergot ptaka, słoneczny poranek, nowe, wygodne buty - oto radość!!! Palec w trakcie zginania jest tylko gestem, bezwiednym ruchem, nie winien więc poruszać tajemniczych receptorów śmiechu. Czemuż więc tak się dzieje?
W tym momencie zamyślony pan John, znienacka otrzymał uderzenie tortem śmietankowym bezpośrednio w rumiane policzki od przechodzącego nieopodal borsuka w rui.
Po czym się zadumał.
"Zaiste"- westchnął oblizując umorusane wargi, lubił bowiem torty śmietankowe. - "W porównaniu z palcem, to nagłe i piorunujące zdarzenie śmiesznym jest niesamowicie!!! Czuję niechybnie nieunikniony przypływ energii w mięśniach twarzowych i motorach brzusznych. Śmiechu! Przybywaj!"
Po czym roześmiał się gromko, a jego głośne ha ha ha sprawiło, że nie tylko na ulicy, ale i poza nią rozśpiewały się skowronki, a że był piękny, słoneczny poranek, pan John ucieszył się, że ma na nogach wygodne, zamszowe buty.
"Pan John odgrzebuje stare wspomnienia"
Pan John spojrzał na albumy pełne starych zdjęć i zdmuchnął nagromadzony na najwyższym z nich kurz. Siarczyście kichnął nie wstydząc się i nie czyniąc tego w dłoń, albowiem nie był na nic chory. "Leopold, Hania, gimnazjum u sióstr, wyjazd nad morze do uzdrowiska..."- wspominał z rozrzewnieniem.
I cały czas zastanawiał się, czy wiadomość z banku w prawej kieszeni spodni istnieje naprawdę, czy jest li tylko imaginacją?
"Pan John i robotyka"
Pan John nie był dobry z zagadnień robotyki. Jednak uparcie postanowił poszerzyć zakres swojej na ten temat wiedzy. Udał się więc do najbliższego magazynu gospodarstwa domowego z, ot tak wziętym, parasolem.
- Chcę wiedzy!!!- wykrzyknął w kierunku bogu ducha winnego sprzedawcy.
- Pytaj więc człowiecze nie obeznany! - odparował dumnie młody i przeszkolony w nawet tych trudnych pytaniach człowiek. - Niech fakty zwyciężą, kliencie umiłowany!
Tu jednak dialog się urwał ponieważ ani pan John pytania nie mógł ułożyć, ani też sprzedawca odpowiedzi nie był mocen wyszukać. Pozostało zatem bez odpowiedzi i takowym jest do dziś. Któż bowiem cokolwiek wie o robotyce.
"Pan John strategiem"
Zachwycony przemiłym zaproszeniem do lokalnej lokomotywowni, Pan John postanowił nie zabierać parasola z domu. Nie zdążył jednak wyjść na ulicę, gdyż zobaczył na szybie salonu pierwsze, spadające krople nadchodzącej, letniej ulewy.
- Zaliż pozostaje mnie szlachetna gra w szachy! - krzyknął uradowany, albowiem chyba nikt nie był zachwycony przemiłym zaproszeniem do żadnej lokomotywowni. - Adalbercie!
- Słucham, szanowny jaśnie panie? - mruknął lokaj, wnosząc do salonu nutę delikatnej, małomiasteczkowej nienawiści do pracodawcy.
- Przecie mówiłem ci, jak trzeba zwracać się do mię - upomniał przyjacielsko pan John.
- Echem... Serwus, przyjacielu i bracie we spólnej doli i niedoli...
Po czym korzystając z chwilowego kichnięcia pracodawcy, Adalbert splunął niewerbalnie do wewnątrz siebie jako takiego. - Na zdrowie, jak to u nas mawiajo...
Pan John skrupulatnie otarł zaczerwieniony nos.
- Dziękuję ci, bracie. Aura sprzyja zaziębieniom. Adalbercie...?
- Jaśnie... echem... Bracie w doli i niedoli, czy mogie coś rzec?
- Oczywiście, mój najmilszy druhu. Pytaj!
- Bo normalne lokaji, to mówio do swoich państwa jakoś tak ulegle i się kłaniajo do ich aż do kuta...
- W pas. W pas się kłaniają, Adalbercie.
- Aha... Może niektórzy to i w pas. I czy my by nie mogli tak jakoś po normalnemu? Jak Pan i jego sługa?
- Hmmm... - zastanowił się pan John nad różnicami klasowymi. - Ciekawa myśl. Nie przyszło mnie do głowy takie rozwiązanie. Pozwolisz, że o tym podumam w wolnej chwili, których mam tak dużo?
- Tak, jaśnie...
- Echem!
Adalbert westchnął zrezygnowany.
- Tak, szanowny przyjacielu i bracie w doli i niedoli... Panie... To znaczy... Wzywałeś mnie, kolego umiłowany? - Adalbert, nauczonym gestem rozejrzał się, czy aby jego towarzysze z socjalistycznej bojówki nie czają się za którąś z francuskich komód.
- Czy żeśmy zachowali jeszcze te chińskie szachy, które dostałem byłem na Wilię, od ciotki mej Deotymy?
- Żeśmy zachowali, kumplu i kamracie zjednoczony w braku granic klasowych...
- Racz zatem przynieść ową szlachetną grę. Strzelimy, he he he, jak to mówią, partię!
- Ja tam do żadnej partii nie szczelałem i szczelać nie bede! - skłamał Adalbert.
- Ha ha ha!!! Adalbercie! Rozegramy li tylko partię szachów, gry największych strategów i możnych tego świata. Przynieśże je szybko. Czuję, że dzień, choć deszczowy, to jednak sprzyja mnie szczęściem!
Partia jednak trwała bardzo krótko. Adalbert nie był mocen przemyśliwać trzech ruchów naprzód. Nie był mocen przewidywać jednego. Letnia burza tańczyła po przedpołudniowym świecie.
- Szach królowi! Szach i mat! Zadałem ci, druhu, szachową śmierć skoczkiem, czyli tak zwanym koniem!
Adalbert osunął się na oparcie ludwika XVI. Wzbierało już w jego sercu uczucie buntu klasowego podżeganego jeszcze słowem "koń".
- Świnia kapitalistyczna... - wycedził służący.
- Nie, przyjacielu i bracie. Koń szachowy.
I na tym pięść skierowana przeciw znienawidzonym kapitalistom opadła lekko i przylgnęła do spodni z lampasami. Określenie "konia kapitalistycznego" nigdy się nie przyjęło. "Świni" jednak tak.
W końcu jednak przestało padać i Adalbert mógł ruszyć spokojnie na targ po świeże jaja, serwatkę, prasę codzienną i trzy koktajle mołotowa, a pan John wdział fartuch i poszedł do szklarni, by podlać bławatki.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
i was david bowman · dnia 13.12.2008 10:27 · Czytań: 1087 · Średnia ocena: 4,33 · Komentarzy: 6
Inne artykuły tego autora: