Amelii, siostrze Tadeusza De Trojan Junosza udało się poprawić swój status materialny, podobnie jak o półtora roku starszej Róży - zamężnej z pochodzącym z magnackiej rodziny Władysławem Hołownią Wielołomskim. Przedtem zazdrościła siostrze życiowego sukcesu. Amelia dopięła swego dopiero w połowie lat trzydziestych. Mając jako posag jedynie urodę, tytuł szlachecki oraz siostrę cieszącą się prestiżem towarzyskim, podobnie jak ona, awans społeczny zawdzięczała zamążpójściu. Jednak swoim szczęściem nie cieszyła się długo. Wczesną wiosną 1940 roku otrzymała kartkę od męża z sowieckiego obozu internowania w Starobielsku. Jej mąż włoski hrabia Jan Scipio del Campo, zapewniał że cieszy się dobrym zdrowiem, pisał o swojej tęsknocie do niej i do „dziecka”. „Dzieckiem”, zamiast żywego potomka, nazwali dwupiętrowy nowoczesny dom na ulicy Krotoszyńskiej 7, na warszawskich Bielanach – Amelia mimo starań i kosztownych kuracji okazała się bezpłodna. Zakochany w niej mąż był cenionym architektem, lecz inicjatywę co do ostatecznego projektu dużej willi scedował na żonę.
- Nam do szczęścia wystarczy jedno duże słoneczne mieszkanie na parterze – zaczęła go przekonywać, kiedy po raz pierwszy zaprezentował jej kilka podmalowanych akwarelami szkiców – propozycji ich przyszłego warszawskiego domu. – Całe pierwsze piętro i mieszkanie na poddaszu możemy wynajmować. Musisz zaprojektować niezależną klatkę schodową dla trzech mieszkań. Z opłat czynszowych pozostaną pieniądze na prąd, gaz i wodę, będziemy mieszkali za darmo i ponadto zostanie co nieco na życie – czyniła praktyczne uwagi.
Dotknięta w dzieciństwie opłakanymi skutkami przedwczesnej śmierci ojca, nie potrafiła nie liczyć się z nieszczęściem jakie mogłoby i ją dotknąć w wypadku odejścia męża. On dziwił się jej uporowi, nie potrafił sobie wyobrazić jak żonie dokuczyła bieda we wczesnej młodości. Nie wiedział jak to przed laty Amelia po śmierci ojca na obiad spożywała zupę wodziankę z przedtem zasuszonych skórek chleba. Wraz z rodzeństwem wiedzieli, że od następstw życia w nieustannym głodzie uchroniło ich wynajmowanie przez matkę pokoi w dużym krakowskim mieszkaniu na ulicy Batorego.
Do domu, przy którym pracę wykończeniowe mimo walk o Warszawę trwały prawie do połowy września 1939 roku, mieli się wprowadzić w listopadzie. Zamiast Amelii z małżonkiem, na ulicę Krotoszyńską 7 wprowadzili się wysocy rangą oficerowie niemieccy. Zachowali się honorowo, dotrzymali słowa danego w trakcie pertraktacji z matką żony włoskiego arystokraty – świetnie mówiącą po niemiecku. Ustalili wysokość czynszów za trzy mieszkania i przez prawie całą okupację na konto Amelii Scipio del Campo do Banku Emisyjnego wpływała ustalona kwota. Wiadomość o aresztowaniu i internowaniu męża w sowieckim obozie oficerskim otrzymała późną jesienią i wspominała jako... szczęśliwą. Już myślała, że jej Jasio del Campo zginął w czasie walk wrześniowych. Szczegóły - jak bestialsko zabito go strzałem w potylicę z prawie przyłożonego do głowy pistoletu przez żołdaka z NKWD - opowiedział jej trzy lata później brat. Stalinowscy oprawcy prowadzili polskich oficerów do dołów z rękoma związanymi z tyłu drutem. Ofiarę prowadziło dwóch żołdaków pod ręce, kazali oficerom klękać nad dołem. Klękanie ofiar miało dla zabójców praktyczny sens. Strzelec po wykonaniu setek strzałów miał zmęczoną rękę – nie musiał wysoko podnosić pistoletu. Chwilę przed naciśnięciem spustu przez strzelca, dwaj prowadzący, a czasem ciągnący siłą Polaka enkawudziści odskakiwali na bok, by nie obryzgała ich krew. Doły pełne zabitych i konających zasypywały później spychacze. Jeszcze wiele godzin po egzekucjach ruszała się ziemia nad zbiorowymi mogiłami. Te szczegóły na temat masowego zabijania ponad dwudziestu tysięcy polskich oficerów przez sowietów wyczytał brat Amelii w Gazecie Krakowskiej, wydawanej przez niemieckich okupantów.
* * *
Park otaczający dwór w Zakliczynie urzekł Amelię już za pierwszym pobytem jesienią 1943 roku. Zaprosiła ją tam znajoma z którą znała się bardzo długo, a spotkała ją przypadkowo na Krakowskim Rynku.
- Krysiu, wiem o twoim mężu – powiedziała i objęła ramionami zaskoczoną kobietę w czerni.
- Och, to ty, ledwo cię poznałam - powiedziała Krysia Waszkiewiczowa, wystraszona jakby ujrzała ducha.
Kobiety znały się z czasów, kiedy były podlotkami. Po krótkiej rozmowie, gdy Waszkiewiczowa dowiedziała się, że koleżanka podobnie do niej utraciła najbliższą sobie osobę, zaproponowała Amelii wizytę w rodzinnym dworze w Zakliczynie. Kobiety dotknięte takim samym nieszczęściem odczuwały potrzebę wzajemnego pocieszania się, odreagowania tragedii, z którą nie potrafiły się pogodzić.
Tygodniowy pobyt w zakliczyńskim dworze stał się dla Amelii niemałym przeżyciem. Już pierwszej nocy po przyjeździe z głębokiego snu wyrwało ją pukanie do drzwi.
- Przepraszam, że cię budzę – usłyszała półprzytomna głos koleżanki. – Mamy gości, potrzebuję twojej pomocy.
Gośćmi okazali się partyzanci z obwodu AK Kraków.
- To nasi żołnierze, czasem ich kwaterujemy, a teraz pojawił się ich cały pluton. Ciebie poprosiłabym o pełnienie honorów pani domu i towarzyszenie panom oficerom, ja muszę się zająć rannym. Podaniem herbaty i skromnej kolacji zajmie się kucharka i nasz Feliks – Krysia wskazała głową na stojącego za jej plecami lokaja w podniszczonej liberii.
- Dobrze, zaraz zejdę. Trafię sama do jadalni, tylko szybko się ubiorę.
Na widok wystrojonej w elegancki kostium i pachnącej znakomitymi perfumami Amelii, trzech zajętych jedzeniem zupy, odzianych w mundury mężczyzn podniosło głowy. Jeden z nich chciał się podnieść, lecz zaklekotał wiszący na oparciu wysokiego krzesła pistolet maszynowy, co skłoniło go do przytrzymania broni ręką.
- Proszę nie przerywać kolacji i nie robić sobie kłopotu – odezwała się podobnie do wojskowych skrępowana wdowa. – Po posiłku proponuję panom prawdziwą herbatę z cukrem – dodała wiedząc, że oferuje rarytas.
Z trójki siedzących przed Amelią oficerów, szczególnie jeden zwrócił jej uwagę. Wyglądał najwyżej na dwudziestolatka, a jego spojrzenie spod ocienionych gęstymi rzęsami oczu wywołało w niej dreszcz erotycznej ekscytacji. „Co za piękny młodzieniec” – pomyślała i opuściła wzrok, czując, że teraz przygląda się jej urodziwy wojskowy.
Z chorążym Andrzejem Krukiem, synem właścicieli nieodległego majątku – o czym dowiedziała się od Krysi – bo przystojny młodzieniec przedstawiając się podał jedynie swój konspiracyjny pseudonim Wilk – Amelia spacerowała kilka minut nazajutrz po śniadaniu, po dworskim parku. W czasie krótkiej przechadzki alejkami, zwracając się do niej per hrabino, opowiadał ze znawstwem o rzadkich gatunkach rosnących w parku krzewów.
- Hrabina wybaczy, mamy wymarsz – przerwał swój wywód na temat panującego w parku mikroklimatu.
Zobaczyła żołnierzy wychodzących z sąsiadujących z dworem gospodarczych budynków. Poczuła na ręce delikatny uścisk ciepłej dłoni, a następnie młodziutki oficer szarmancko się kłaniając pocałował ją w odsłonięty od rękawiczki przegub ręki. „Spodobałam się wyjątkowo przystojnemu mężczyźnie” – urosła we własnych oczach. Chwilę później, przed minutą trzymający jej dłoń chorąży, odchodząc z kolumną żołnierzy pokiwał jej ręką.
O pojawieniu się listów gończych ze swoim zdjęciem, Jurek Wołczecki dowiedział się w połowie września w zajętym przez hitlerowców Krakowie.
- Chodź, spójrz przez okno, widzisz ten słup na rogu? To ten biały plakat – pociągnęła go za rękaw starsza o sześć lat kochanka, Złota Ala – jak ją nazywano w półświatku, u której zamieszkiwał od ponad tygodnia. – Musisz się Juruś zrywać, tu w Krakowie cię przymkną – z udawaną troską oznajmiła mu kryminalistka.
Wysługująca się teraz Niemcom granatowa policja wznowiła rutynowe działania, by pokazać okupantom, że stara się ścigać pospolitych przestępców jak przed wojną.
Alicja Kędziołek, vel Złota Ala potrafiła używać niemałej gamy bałamutnych sztuczek. Dodatkowym jej uwodzicielskim argumentem był jędrny, pełny biust i kształtne nogi o ponętnych owalach. Znana była w restauracji Pod Różą na Floriańskiej, skąd przenosiła się czasem do Michalikowej Jamy. Odwiedzała hotelową restauracje Pollera i widywano ją w Grand Hotelu. Tam zwracała na siebie uwagę z wdziękiem tańcząc na parkiecie. Także bywała na dansingach w Hotelu Francuskim. Na Rynku Głównym najczęściej pojawiała się wieczorami w restauracjach Wencla i Hawełka. Wszędzie była lubiana przez kelnerów i hotelowych bojów, bo jej zwyczajem było rozdawanie hojnych napiwków, najczęściej wyjmowanych z portfeli towarzyszących jej adoratorów. Kupowanie sobie sympatii wśród restauracyjnej i kawiarnianej obsługi, rzucanie zniewalających spojrzeń eleganckim kierownikom sal restauracyjnych, o których mówiono z francuska: maître d'hôtel, nie wynikało z wielkoduszności. Złota Ala wiedziała, że po skargach ograbionych przez nią ofiar wypytują o nią tajniacy i komisarze policji. Wyspecjalizowana była w wabieniu mężczyzn, a jej opanowanym do perfekcji trickiem było udawanie prostytutki i wciąganie rozochoconych alkoholem frajerów w ciemne bramy i zaułki. Tam już czekał umówiony z nią oprych. Zazwyczaj wszystko szło gładko. Rozlegało się głuche uderzenie w tył głowy owiniętą w szmaty wypełnioną cementem gazrurką i leżącą ofiarę ogołacała wraz ze wspólnikiem z wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość.
Jerzy Wołczecki z dozą żalu spojrzał na piękną Alicję, miał wprawdzie za sobą dopiero debiutancką akcją, bo raz jego obciążona ręka wykonując krótki zamach, przeniosła w krainę snów korpulentnego, odzianego w smoking fagasa napalonego na seksowną Alę. Jurek już po kilku dniach dośpiewał sobie w głowie teorię tłumaczącą, co sprawiło, że nie przepadająca za noszeniem złotej biżuterii Ala, zasługuje na ksywę „Złota”. Właśnie dzięki łatwości łowienia bogatych frajerów okazała się „kurą znoszącą złote jaja”. Gdy ją poznał, zdał sobie sprawę, że kobieta nie kieruje się w życiu sentymentami i jest osobą bezwzględną. Przedstawił ich sobie kolega z którym dzielił celę w areszcie na ulicy Montelupich.
- To doliniarz po złodziejskiej szkole we Lwowie, osławiony opisanym w gazetach zabójstwem i brawurową ucieczką z sądu.
- Czego sobie życzy Miss Łobzowa? – takie określenie pod adresem Alicji Kędziołek padło z ust kelnera w podłej łobzowskiej spelunie, gdy wraz z kolegą usiadł przy jej stoliku.
- Przynieś Franiu ćwiarteczkę siwuchy i trzy szklaneczki – złożyła zamówienie u kelnera w brudnej, onegdaj białej marynarce.
Wpatrywała się w twarz młodziutkiego absolwenta słynnej złodziejskiej szkoły. Jurek po wypiciu dwóch kieliszków, przyglądając się Ali i szacując ją wzrokiem, doznał zawrotu głowy. Akuratnie kolega z celi oddalił się do stolika mężczyzny z czarną opaską na oku, pozostawiając go samego z krakowską pięknością.
- Chyba ci się podobam – zwróciła się do osiemnastoletniego uciekiniera z rozprawy w lwowskim sądzie. – Przysuń się bliżej – dotknęła kolanami jego kolan i między jego łydki delikatnie wsunęła nogę. – Podobają mi się twoje oczy.
- Ładna z ciebie lala – wykrztusił zaskoczony. – Co zaziębiłaś się? – zapytał patrząc na owinięty wokół jej szyi jedwabny szal.
- Nie zupełnie – odpowiedziała, po czym zaproponowała coś tak niewiarygodnego, że Jurek mało nie spadł z krzesła. – Jak bardzo chcesz, to jeszcze dzisiaj mogę się z tobą kochać.
- Jasne, że chcę – powiedział, po czym dodał jakby na usprawiedliwienie. – Jestem wyposzczony długą odsiadką.
- To załatw tego skurwysyna – powiedziała pokazując na stojącego w odległości kilkunastu kroków od nich mężczyznę, był obrócony tyłem, twarzą w stronę baru. – Jest kirny, przyżeniłbyś mu kosę[1] - syknęła z nienawiścią. – Albo nie. Lepiej naszpikowałbyś go ołowiem.
Jurek poczuł na kolanach twardy, chłodny przedmiot. Dotknął go ręką. To był mały rewolwer.
- Zwariowałaś? Tutaj? W tej spelunie? Poza tym co ty mi dajesz? Dziecinną zabawkę?
- Wcale cię nie namawiam na strzelanie tu w knajpie. A z tej zabawki na naboje Floberta – docisnęła mały rewolwer do jego uda – można zabić niedźwiedzia, ale trzeba umieć celować. Chyba, że nie umiesz? – spojrzała pytająco.
- Za co chcesz go ukatrupić? – Jurek z twarzy Ali, na której teraz widział zawziętość, przeniósł spojrzenie na podpierającego się o bufet fagasa.
W Czerwonym Kogucie – mordowni, w której większość klienteli wyglądała na pospolitych ochlapusów, wyglądał na wyjątkowego eleganta. Miał na sobie granatowy garnitur w białe prążki, połyskiwały jego wypolerowane brązowe lakierki, a szerokie plecy wzbudzały respekt.
- Zobacz co ten skurwysyn mi zrobił – odsłoniła z szyi jedwabny szalik ukazując pozasypywane pudrem poziome zgrubienia sinych pręg i zaczerwienienia zdartego naskórka. – Ten sutener chciał ze mnie zrobić dziwkę w swoim haremie. Wściekł się, że nie chciałam pójść z nagranym przez niego klientem, dlatego kablem elektrycznego żelazka omal mnie nie udusił.
Młody złodziej wysunął spod brudnawego obrusu przykrywającego stolik mały bębenkowiec. Cały rewolwer się mieścił w dłoni.
- Nigdy nie strzelałem z takiej zabawki – powiedział z cynicznym uśmieszkiem.
Swoje zdenerwowanie próbował przed Złotą Alicją ukryć. Narastała jednak w nim wściekłość, bo najwyraźniej traktująca go jako wyjątkowego śmiałka – gotowa mu się oddać piękność – poczuła w nim namiastkę strachu – nerwowo drgające kolana.
- Dobra, rozwalę mu łeb –zgodził się.
- Posłuchaj. Wyjdziemy teraz razem, pójdziemy szybkim krokiem. On jest o mnie zazdrosny. Za nami wyjdzie. Najpierw będzie chciał rozprawić się z tobą. Schowasz się w takiej wnęce nie daleko mojego mieszkania, jak cię minie to strzelaj od tyłu w głowę.
***
Przyczajony za ciemnym załomem cuchnącego moczem muru Jurek, najpierw usłyszał energiczny stukot zelówek lakierków o granitowe chodnikowe płyty, chwilę później sapiący oddech nadchodzącego sutenera.
- Pochlastam tej kurwie ryja. Nawet psy nie będą chciały jej jebać – rozległ się baryton, będącego już w odległości kilku metrów brutalnego alfonsa.
Rozległ się metaliczny trzask otwieranego sprężynowego noża.
- A z tego jej żigolaka wypruję flaki jak z wieprza.
„Mówi o mnie” – zrobiło się Jurkowi ze zdenerwowania biało w oczach. Serce waliło z siłą kowalskiego młota. „On tego nie słyszy”? Oburącz trzęsącymi się rękami trzymał mini rewolwer. Przed oczami błysnęła klinga noża oświetlona żarówką migotliwej lampy z niedaleko stojącego słupa, równocześnie metr od niego przesunął się czarny cień masywnej postaci. Na moment przysłonił kocie łby ulicy, ledwo widoczne w marnym świetle lampy i księżycowej poświaty. Osiemnastolatek wyskoczył z kryjówki i rozedrganymi rękami odruchowo wycelował pod łopatkę w pobliżu kręgosłupa. Sutener, słysząc chrzęst butów złodzieja zaczął wykonywać półobrót. Rozległ się huk strzału o mocy zbliżonej do detonowania podwójnie złożonego kapiszona.
- Zabiję cię sraluchu! – ryknął elegant, łapiąc się za kark poniżej szyi i przemówił prawie pieszczotliwie – Przecież teraz muszę cię zarżnąć jak obsranego wieprz… - nie zdążył dokończyć, bo huknął następny wystrzał i z małej dziurki w szczęce alfonsa trysnęła krew.
Kolejny pocisk trafił w klatkę piersiową, a następny w nasadę nosa, co w ciągu sekundy sprawiło, że twarz ofiary zalała się krwią. O dziwo sutener ze zmasakrowaną twarzą obszernie się zamachnął ręką uzbrojoną w nóż i wykonał dwa kroki w stronę przerażonego Jurka. Jednocześnie dwa razy kurek małego rewolweru stuknął w spłonki wystrzelonych poprzednio łusek. „To gówno jest na cztery naboje”?![2] - przeraził się Wołczecki. Chciał odskoczyć do tyłu, gdy sutener nieoczekiwanie zaczął przed nim klękać. O chodnikową płytę oparł się ręką trzymającą nóż o długim ostrzu, po czym powoli osunął się w stronę jezdni. Padając uderzył głową w brukowce i jednocześnie unurzał włosy w spływających poniżej krawężnika nieczystościach.
„To moja druga mokra robota” – dotarło do zabójcy, przyglądającego się leżącej ofierze. Mimochodem przyszła mu do głowy, kolejna refleksja. Słowa: „jak się nie zmienisz to skończysz w rynsztoku” – usłyszał od ojca, który przyszedł do więzienia na widzenie. „Na razie ON skończył w rynsztoku” – pomyślał o jeszcze nie dawno wzbudzającym respekt alfonsie. „A jak ja skończę”?
Nad głową zaklekotało otwierane okno, trochę dalej następne. „Trzeba się zrywać”.
***
Złota Ala, rozstając się z osiemnastoletnim kochankiem na krakowskim dworcu głównym, wręczyła mu pięćdziesiąt Reichsmarek, kilka złotych monet i…
- To też ci się może przydać – powiedziała wręczając mu zawinięty w irchę czterostrzałowy mini rewolwer na naboje Floberta.
W tym samym zawiniątku było tekturowe pudełko z dwudziestoma sztukami amunicji.
By nikt go nie rozpoznał, absolwent szkoły złodziejskiej miał na nosie okulary o grubych oprawkach, a twarz przysłoniętą daszkiem kaszkietu. Broń, co do której skuteczności był już przekonany, skwapliwie schował do kieszeni kurtki.
Przez ciotkę Złotej Ali, zamieszkałą w Nowym Targu, nawiązał kontakt z innym, także poszukiwanym przestępcą. To za jego namową przyłączyli się do rabunkowej bandy.
Przedtem, mieszkając kilka dni u kobiety – która jak twierdziła piękna krakowska kochanka, zastąpiła jej pijącą nałogowo matkę – z nudów uszył płócienną kaburę do mini rewolweru i przyszytymi do niej tasiemkami mógł zamocować broń poniżej łydki, ukrytą pod spodniami. Wstępując do przestępczej grupy schował mały rewolwer z zapasem pocisków na dno plecaka. Broń traktował jako pamiątkowy gadżet, przypominał o pięknej Ali i o wspólnym, obfitującym w dramatyczne przeżycia zmysłowym romansie. Dowódcą bandy był kryminalista o ksywie Bolek, który na ucieczkę z więzienia wykorzystał moment, gdy oddziały hitlerowskiego Wehrmachtu zajmowały Nowy Targ, a wystraszona służba więzienna, chcąc uniknąć niewoli, w popłochu opuściła miejsca pracy. Na Bolku, któremu z racji jego okrucieństwa do pseudonimu dodano przymiotnik Krwawy, ciążył wyrok śmierci za popełnione zbrodnie.
Przez całą okupację, terenem zbrojnych napadów bandy były okolice pomiędzy Nowym Targiem, Rabką, Nowym Sączem, aż do Niepołomic. Rabusie, ukrywając się po paru napadach, dwukrotnie zapuszczali się w knieje Puszczy Niepołomickiej. Antagonizm między hersztem, potężnie zbudowanym Krwawym Bolkiem, a Sprytnym – taki pseudonim przybrał Jurek Wołczecki – narastał od początku jego wstąpienia do bandy.
Sposobem wielkoluda Bolka na utrzymanie dyscypliny w grupie przedwojennych kryminalistów, było ciągłe grożenie innym śmiercią. Aby nie być gołosłownym, kiedyś w czasie pijatyki przy ognisku, na oczach całej bandy poderżnął gardło wcześniej mianowanemu zastępcy. Znającemu złodziejski honorowy kodeks Jurkowi nie podobały się popisy brutalności, także znęcanie nad ofiarami rozbojów, czasem ich zabijanie. „Frajera należy szanować – on nas karmi” – brzmiała jedna z dewiz obowiązująca w lwowskiej szkole doliniarzy. Któryś z członków rabunkowej grupy musiał donieść Krwawemu Bolkowi, że Sprytny wyraził się o szefie z lekceważeniem.
- Myślisz gnoju, że jesteś mądry i mocny? – zabulgotał gardłowo Bolek. – Co? – podszedł herszt do Jurka i popchnął go brzuchem. – Może chcesz się spróbować?
Znienacka zadany cios: dziwaczna mieszanka haka, prostego i sierpowego, nie dał szansy Jurkowi na wykonanie uniku. Mimo, że uderzenie nie było zbyt szybkie i nie zadane ze skrętem i współpracą nóg, sam ciężar ręki zderzonej ze szczęką Jurka rzucił nim na glebę, na oczach wszystkich bandziorów. Z kilku gardeł wydobył się głośny rechot.
Brak dowódczych kwalifikacji Bolka i jego mizerną wiedzę, zdemaskował Jurek po paru latach w sytuacji, kiedy chcieli bezpiecznie opuścić Puszczę Niepołomicką, by wyruszyć w rejony Podhala. Było to w słoneczny wrześniowy dzień 1943 roku. Wyjął wówczas z plecaka zarekwirowaną w obrabowanej leśniczówce mapę i bez większego trudu, po ustawieniu się zgodnie ze wskazaniem kompasu, pokazał miejsce, gdzie się znajdują.
- Skąd ty to wiesz? – zapytał Bolek.
- Po charakterystycznych punktach terenu – odpowiedział o dwanaście lat młodszy złodziej. – Nie widzisz, że ten strumień tu wpada do stawu? Tak jak na mapie. A my tutaj stoimy – pokazał na rzeczkę wpływającą do leśnej sadzawki.
- Dobra to pójdziemy tędy – Bolek wskazał w kierunku południowym.
- Spojrzałeś chociaż na tą mapę? – zapytał Jurek. – Nie widzisz tych zakreskowanych na niebiesko kawałków, tych cyfr 1,8 m? Zobacz, tu jest legenda mapy. Pisze jak byk: bagna nie do przejścia o głębokości metr osiemdziesiąt. Prawie wszyscy możemy się potopić.
- Gdzie tak pisze? – zamruczał Bolek.
- Nie umiesz czytać? Jesteś analfabetą? – podsunął mu pod twarz legendę wojskowej mapy.
Na twarzy Bolka wykwitł intensywny rumieniec, na Jurka spojrzał oczami z błyskami nienawiści.
Jurek Wołczecki od dawna zauważył, że dowódca czyta gazetę jak pierwszoklasista z trudem rozpoznając litery, ma problem z rozumieniem tekstu i był pewien, że nie umie pisać.
Zakłopotany Bolek rozejrzał się po twarzach zgromadzonych wokół mapy członków bandy. Kilku się uśmiechnęło, jeden zachichotał.
- Topiłeś się kiedyś baranie w bagnie? – odezwał się do rozweselonego bandziora kompan Jurka. Kolega ten zawsze trzymał stronę Wołczeckiego i często przebywał w towarzystwie kochanka słynnej z urody krakowianki. – Ty nawet nie wiesz jakie to uczucie jak wciągasz do płuc zamiast powietrza błotnistą breję. Nie ma gorszego sposobu, żeby się udusić.
Reakcja dowódcy na obnażenie jego dyletanctwa zaskoczyła wszystkich. Krwawy Bolek zaczął się trząść. Drżały mu dłonie, jak galareta drgał mu podbródek. Na twarzy pojawiły się sinawo czerwone placki.
- Już jesteś mądralo trupem! – ryknął na Jurka. – Możesz sobie wybrać: albo zarąbię ciebie tutaj teraz przy wszystkich siekierą – szybkim ruchem wyrwał toporek tkwiący za pasem jednego ze swoich ludzi – albo ukręcę ci łeb tymi ręcami – wyciągnął owłosione potężne dłonie z których jedna dzierżyła siekierę.
Wśród członków bandy rozległ się pomruk oburzenia. Większość grupy traktowała Jurka-Sprytnego z sympatią. Krwawy Bolek przesunął wzrokiem po twarzach podkomendnych, zaskoczonych, lub skrzywionych w grymasie dezaprobaty.
- Dobra dam ci szansę – popatrzył na toporek i oddał go właścicielowi. – Staniemy sam na sam, ale jak wygram to cię uduszę – powiedział i ta deklaracja nie wywołała już oburzenia – większości wydała się uczciwa.
Tym razem Krwawy Bolek nie rozstrzygnął walki błyskawicznie, tak jak poprzednio. Jego potężne zamachowe ciosy nie trafiały uskakującego i wykonującego uniki Jurka.
- Zaraz będziesz się dusił i kwiczał – ciężko dyszący Bolek postanowił zmienić sposób walki.
Szef bandy próbował Wołczeckiego złapać, lecz jego próby uwieńczył jedynie kołnierz wyszarpnięty z koszuli młodszego przeciwnika. Niespodziewanie dla gapiów rozległo się głośne klaśnięcie.
- Oooo?! – wyrwało się z gardeł kibicujących bandziorów, gdy po jednym z uników wyprowadzony cios Jurka wylądował na szyi zdziwionego wielkoluda.
Dowódca przełknął ślinę i potrząsnął głową, najwyraźniej silny sierpowy dwudziestotrzyletniego Jurka, zadany ze skrętem ciała, na chwilę herszta zamroczył.
- Wiesz, że zaraz zdechniesz – wycharczał zasapany Bolek.
Sięgnął pod koszulę i rozległ się metaliczny dźwięk wyciąganego z żelaznej pochwy wojskowego bagnetu. Jurek najpierw uskakiwał przed tnącymi ciosami, wreszcie zaskowyczał draśnięty ostrzem w rękę, wtedy rzucił się do ucieczki.
Członkowie bandy zaskoczeni zwrotem w dramaturgii pojedynku ruszyli za uciekającym Wołczeckim i goniącym go hersztem. Biegli między drzewami, potem przez krzaki. Chcieli być świadkami morderczego rozstrzygnięcia. Szybszy Jurek wyraźnie powiększał dystans od goniącego go Bolka.
Lecz, gdy wbiegli na większą polanę, ku zdziwieniu paru gapiów nadążających za śmiertelnymi wrogami, Jurek stanął i przyklęknął, jakby zawiązywał buta. Wyciągnął ręce w stronę nadbiegającego Bolka, co z daleka wyglądało jakby się chciał z nim serdecznie przywitać. Rozległy się cztery huki, przypominające strzały z dziecinnego kapiszonowca. Widziany z tyłu Krwawy Bolek zatrzymał się parę metrów przed Jurkiem. Opuścił rękę z bagnetem i przechylił w stronę znienawidzonego złodzieja. Tym razem powstało wrażenie, jakby śmiertelną walkę zamierzał zamienić na dyskusję, po czyjej stronie leży racja. To złudzenie trwało krótko. Herszt bandy przekręcił się w stronę nadbiegających świadków dramatu. Ukazała się jego ociekającą krwią, zmasakrowaną małokalibrowymi pociskami twarz. Runął na trawę jak popchnięta wielka belka.
- Dobrze, że od paru dni to przy sobie nosiłem – pokazał kompanom dymiący jeszcze z lufy mini rewolwer.
Chwilę trwały przedśmiertne konwulsje Krwawego Bolka, po minucie już nie żył.
[1] Jest pijany, dźgniesz go nożem.
[2]. Zazwyczaj bębenki rewolwerów zawierają po 6 pocisków, (bębenkowy magazynek naganta zawierał 7).