Wiedział już jak to jest, gdy się spada... Spada wciąż niżej i niżej, w locie próbując złapać ostatkiem sił jeszcze jeden oddech, wyłonić z chaosu jedną składną myśl. Czuł jak tępy ból rozrywa pierś, płuca, czaszkę, szarpie każdy nerw, każdą tkankę. Czuł jak traci oddech, jak każdy kolejny wdech przychodzi mu z większym trudem, sprawia więcej bólu. Powoli przestawał zwracać na to uwagę, obojętniejąc wobec stanu swojego ciała, przyzwyczajał się. Bezwładnie opadł na kamienną posadzkę. Tego już nie poczuł. Nie odczuwał już własnego ciała, był tylko dogorywającą breją chaotycznych myśli zawieszonych w przestrzeni. Zapadał w ciemność...
***
Dzień szósty miesiąca Tebbress, 1287 rok IV Ery
Ten dzień miałem zapamiętać do końca życia. Zaiste, z pewnością zapamiętam.
Był to dzień mojej koronacji. Zostałem królem, bynajmniej formalnie. Miał to być mój wielki dzień. Dzień mojej chwały. Tak mówił Torn. On z zasady zwykł wiele mówić. Trzeba mu jednak przyznać, że ceremonię opisał mi wiernie i ze szczegółami. Rzeczywiście, była pięknym spektaklem. Panny nadobne rzucające kwiaty pod moje stopy, szeregi żołnierzy w galowym rynsztunku przyklękające ze czcią na jedno kolano, gdy przechodziłem, tłumy gapiów na moją cześć wygłaszające "ochy" i "achy", kapłani w strojach rytualnych podający mi insygnia, wypowiadający błogosławieństwa, muzyka najsłynniejszych bardów w całym odkrytym świecie... wszystko to było piękne. Uczta mająca zwieńczyć ten radosny dzień chwały zapewne nie byłaby mniej wspaniała, gdyby nie najbardziej widowiskowy punkt owego spektaklu.
Zaiste, nieskończenie piękny był Torn, sędziwy starzec, zaufany doradca trzeciego już pokolenia geheimskich władców. Trzeciego, jeśli liczyć mnie. Wspaniały był, kiedy tak zszedł z piedestału, na którym stał tuż przy najwyższych kapłanach, za samym Mistrzem Ceremonii. Śnieżnobiała broda sięgająca niemal kolan, dodawała mu uroku, podobnie jak długa po kostki szata tej samej barwy, przewiązana jedynie pasem przeszytym srebrną nicią, nie mówiąc już o lasce zakończonej gałką z czystego srebra, którą podpierał swoje wiekowe ciało. Nic nie szkodzi, że wartością monetarną takiej gałki można by wykarmić z górą połowę głodujących dzieci królestwa, nie zmienia to przecież faktu, że Torn wyglądał wspaniale.
Równie pięknie brzmiał jego silny głos, gdy przemawiał. Mniej piękne zdały mi się tylko jego słowa, ale to rzecz oczywista, jedynie moja subiektywna opinia. Kto by się zresztą przejmował opinią bękarta. Tak, właśnie. Owe słowa Torna, które mnie nie zachwyciły, traktowały właśnie o okolicznościach mego poczęcia.
Torn oświadczył, dokładniej rzecz biorąc, jakoby moja matka; niech jej bogowie w spokoju odpoczywać dadzą, ziemia niech jej lekką będzie i niech nie dowie się nigdy, jaki pośmiertny szacunek jej okazano; łożnicę dzielić zwykła z licznym gronem możnych i dworzan. To zaś nic jeszcze względem tego, co miał Torn do powiedzenia o ojcu moim, znaczy się królu nieboszczku. Wedle odzianego w biel mądrego starca, zmarły władca był jedynym, z którym matka moja nie sypiała, a to dlatego tylko, iż on w kobietach nie gustował wcale. Takoż wniosek z tego jeden; poza rzecz oczywista o pomstę krzyczącą do niebios, hańbą dla mych umiłowanych rodzicieli; ojciec mój, król nieboszczyk znaczy, ojcem mym być nijak nie mógł.
Dzień chwały tedy to był. I cóż, że nie mojej? Tak oto zakończyła się koronacja bękarta, znaczy się mnie, a rozpoczął dzień chwały... Torna.
Vilyar Tyel Assedd, niedoszły król Gehaimes.
***
- A ja wam powiadam, że uradzić coś trzeba nareszcie - jeden ze starców podniósł się gwałtownie i postąpił krok w przód, uderzając o kamień posadzki trzymaną oburącz, drewnianą lagą.
- Co tu radzić? Tu nie ma co radzić - obruszył się drugi, dzierżący laskę zakończoną okrągłą gałką z czystego srebra.
- Jaśniej, bracie i do rzeczy - wtrącił się trzeci, do tej pory milczący.
Przedmówca spojrzał na niego spod oka, uniósł lekko białą, krzaczastą brew.
- Co by jasno i do rzeczy było, chłopaka jeno usunąć trzeba, co trudnym nie będzie.
- Lud się postawi. Jeszcze jakiej rebelii nam tu brakuje.
- Komu lud uwierzy? Nam, zaufanym ich królewskich mości, trzecim z rzędu pokoleniem, czy li jakiemu chłystkowi, co ledwie piastunki spódnicy się puścił?
- Aleć przeca syn królewski...
- Łajno tam, nie syn królewski! Bękart z matki latawicy i ojca... - wzniósł oczy ku niebu świętobliwie, najwidoczniej z uwagi na bogobojność nie ważąc się wypowiedzieć wyjątkowo plugawego słowa.
- Nawet jeśli... to... - nie dawał za wygraną pierwszy starzec, choć ton jego za każdym razem, gdy udało mu się dojść do głosu, stawał się coraz to bardziej niepewny - to... co z chłopakiem...potem?
- Rzecz w tym, cny bracie - odparł tamten, zaciskając palce na srebrnej gałce - że dla niego być nie może żadnego potem.
***
Dzień piąty, miesiąca Tebbress, 1287 rok IV Ery
Pachniała jaśminem, a oczy miała zielono- złociste niczym kot. Przenikliwe spojrzenie onieśmielało mnie do granic możliwości. Pozwoliłem jej na wszystko. Torn wybrał ją dla mnie z pośród dwóch setek najszlachetniejszych niewiast Gehaimes, by wprowadziła mnie w tajniki mojej pierwszej nocy. Potem miała zostać moją królową. Tak nakazuje wszak obyczaj, przyszła królowa uczynić ma mężczyznę z przyszłego króla, nocy ostatniej przed koronacją. Wybranka na żonę monarszą winna być przy tym kobietą w grze ciała obytą, sprawną i o krwi gorącej. Nie jeden raz wyobrazić sobie próbowałem taką. W najśmielszych marzeniach jednak imaginować nie śmiałem, tego com przeżył w ramionach mojej Arrien. Dziś jeszcze, to pisząc, gdy po nocy owej słońce zbliża się już w kierunku południa, czuję wciąż zapach jaśminu w moich włosach i oddech jej prędki, niespokojny, na mojej szyi. Widzę oczy jak u kota błyszczące w ciemnościach, mieniące się jaskrawą zielenią i szczerym złotem. Czuję dotyk niecierpliwych jej palców w każdym skrawku ciała, pod dłońmi moimi zaś mam nadal miękkość jej piersi, jedwab pośladków. Na ustach spragnionych smak jej pocałunków miesza się ze słodyczą miodu, który podała mi w pucharze srebrnym, bym jakoby męskiej sprawności nabrał i ochoty (jakby mi czego więcej ponad nią było ku rozochoceniu trzeba!). Trunek ów rozgrzewał tak przyjemnie. Wspomnienie samo na wodzy nie pozwala utrzymać chuci.
Vilyar Tyel Assedd, przyszły król Gehaimes, u boku królowej Arrien. (jakże to pięknie brzmi!)
***
Wypadł jak strzała z sali tronowej. Nikt go nie zatrzymał. Czy ktokolwiek próbował? Skąd miał wiedzieć, skoro nie oglądał się wcale za siebie. Biegł na oślep co i rusz potykając się o własne nogi. Pędził przed siebie do chwili, gdy nagle zabrakło mu tchu. Chciał się zatrzymać. Nie zdążył. Poczuł jak upada. Chaos, ból i szum w uszach... Ostatnia myśl.
- Arrien... zapomniałem...zabrać cię z sobą... - wydał z siebie niemal bezgłośny szept.
Potem zamilkł. Wiedział już jak to jest, gdy się spada.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 23.12.2008 10:39 · Czytań: 601 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 2
Inne artykuły tego autora: