Kolejne opowiadanie z tomu "Mury Carcassonne".
Nazwiska i imiona występujących osób zostały wymyślone.
Koledzy ze studiów rozsypali się po różnych przedsiębiorstwach i wchodzili, najczęściej w gumowych butach, w budowlane życie, a ja siedziałem za biurkiem. Kumple liczyli wywrotki wywożące ziemię z wykopów, a ja nie umiałem docenić zalet herbatki czy kawki popijanej w ciepłej atmosferze spółdzielczych przepisów.
Miałem wyrzuty sumienia w stosunku do pracodawcy; zawdzięczałem mu przecież mieszkanie, a wiedziałem, że długo nie wytrzymam; przerażała mnie przyszłość referenta.
W czasie oblewania mieszkania dowiedziałem się od Pawła, że w jego przedsiębiorstwie poszukują młodych inżynierów. Następnego dnia, po wyskoczeniu "na chwilę" z pracy, w parę minut pokonałem odległość dzielącą ulicę Warszawską od Powstańców. W wydziale kadr nowego przedsiębiorstwa, przyjęli mnie entuzjastycznie. Potrzebowali fachowców, w związku z czym, nie widzieli przeszkód abym, na zasadzie "porozumienia stron", został od zaraz u nich zatrudniony. Zobowiązywali się nawet spłacić resztę nieprzepracowanego stypendium.
Wylądowałem znowu w biurze, ale tym razem na stanowisku inspektora technicznego. W potężnym Przedsiębiorstwie Budownictwa Węglowego, złożonego z pięciu Grup Robót, powierzono mi kontrolę nad dwoma. Jedna znajdowała się w Siemianowicach Śląskich, druga w Wałbrzychu.
Podstawę do obliczania przerobu przedsiębiorstw stanowiło sprawozdanie, jakie każda Grupa, raz na kwartał, wysyłała do dyrekcji. Do mnie należało wzięcie do teczki powyższego sprawozdania, udanie się na jeden z wielu placów budowy i skonfrontowanie stanu rzeczywistego z tym na papierze. Praca była ciekawa - miałem kontakt z ludźmi i budownictwem. Problem zaczynał się w biurze. Raporty z delegacji pochłaniały tylko część czasu, a co miałem zrobić z resztą? Grałem więc w inteligencję z kolegą siedzącym w rzędzie biurek, za moimi plecami, studiowałem fachowe pisma i gazety, wyskakiwałem do pobliskiej pijalni soków (w poniedziałek wspaniale smakował kwas z kiszonej kapusty), śniłem z otwartymi oczami o Michale.
Przed paroma dniami, Irena wróciła z Wrocławia. Zdała przedostatni egzamin z "chorób zakaźnych". Michał już zdrowo rozrabiał - wypychał na wszystkie strony brzuch swojej matki, urządzając nam zgadywankę: "Co to było - łokieć czy piętka?"
W połowie września moja żona postanowiła pojechać do szpitala.
- Nie mogę dłużej czekać! Już pora na niego.
- Na pewno wiesz lepiej.
- Myślisz, że złapiesz w nocy taksówkę, gdy dostanę bólów?
- No, przy pierwszym dziecku to nie idzie znowu tak szybko.
- A może będziesz znosił mnie z trzynastego piętra jak winda nawali?
No faktycznie, termin porodu zbliżał się, miejsce w szpitalu zostało zarezerwowane, po co więc ryzykować.
Teściowa zjawiła się w parę godzin po odwiezieniu Ireny do Chorzowa. Cóż ja tam mogłem wiedzieć, co potrzebne jest niemowlakowi. Po dwóch dniach przyjechał wujek Bolek, a do drogi szykowała się babcia Włodzia. Rodzina przystąpiła do porządków, większych niż przed Wielkanocą: mycie podłóg i okien, trzepanie dywanów i foteli, pastowanie, froterowanie - wszystko świecić się musiało jak, wiadomo komu, wiadomo co. Każdy dawał z siebie wszystko.
W napiętej atmosferze pracy, nadeszła oczekiwana wiadomość: Huraaaaa!!! Jest! Urodził się... Michał...! Michał...! Michał...!
Radość i łzy. Duma rozpiera wszystkich; pierwszy syn, pierwszy wnuk, pierwszy prawnuk!
Dopiero teraz rozpoczęła się nerwówka: łóżeczko, pieluszki, becik, śpioszki... wózek, smoczki - nic nie było gotowe. Wcześniejsze naszykowanie tych rzeczy spowodować by mogło jakieś nieszczęście.
Godziny i dni biegły szybko i nadszedł moment, w którym "Turandot" zagłuszony został przez mocny i donośny głos Michała.
Łobuz jest śliczny, zdrowy i uśmiechnięty. Każdy chce go pokołysać, wędruje z rąk do rąk, a babcie wykazują szczególną intensywność w tej dziedzinie. Poród przebiegł bezproblemowo. Irenka czuje się wspaniale, jest w idealnej formie, kłopoty ma tylko z nadmiarem pokarmu.
Nie można jednak kusić szczęścia. Dlatego, aby dziecko dalej zdrowo się chowało i nic go nie urzekło, trzeba je jak najszybciej ochrzcić.
Rozpoczyna się następny okres przygotowawczy, w którym prym wodzą kobiety, a o którym nie mam zielonego pojecie. Nie wiem czy jest to tradycja, zabobon lub religia? W pierwszej kolejności muszą być biel i koronki. Do tego nie może zabraknąć niebieskiego i starego, zielonego i świeżego, nowego i używanego. Poza wieloma drobnymi szczegółami, wszyscy mają jedno życzenie: ażeby Michał wydzierał się w niebogłosy, gdy ksiądz polewać mu będzie głowinę święconą wodą.
Nasze M-2 ledwo mieści gości; jest ścisk, ale panuje ciepła, rodzinna atmosfera. Są prababcie i dziadkowie, ciocie i wujkowie, bracia i siostry, przyjaciele domu. Z Wrocławia przyjechał Artur z żoną. On zostaje ojcem, a Krystyna matką chrzestną.
Kręcę film i robię zdjęcia. Michał jest nakarmiony i odświętnie przybrany, moi rodzice wsadzili mu, "na szczęście", pod pupę, złotego talara - możemy ruszać do kościoła.
Nasz maluch wydziera się, jak zaplanowano, wniebogłosy - babcie są zachwycone – "Wyrośnie na zdrowego mężczyznę!"
Chrzestni prześcigają się w swoich obowiązkach, do których należy również wręczanie księdzu kopert.
Uroczystość wypada fantastycznie, a toast "za zdrowie Michała i jego rodziców" rozbrzmiewa do późnych godzin nocnych.
W parę dni po chrzcinach, musieliśmy pójść do Przychodni Zdrowia; Michał kasłał i miał gorączkę. Lekarka stwierdziła mocne przeziębienie i z obawy przed zapaleniem płuc, podała antybiotyk. Uzasadniała: Niemowlęta posiadają wewnętrzną samoobronę przed chorobami. Gdy zostaje ona przełamana należy zdecydowanie działać.
Matczyne serce Irenki i zarazem zatroskane sumienie przyszłej lekarki, bezradnie szukało przyczyny: "Gdzież on się tak mógł przeziębić? Co prawda leżał dosyć długo w kościele na mokrym beciku, ale to była przecież święcona woda."
Michał szybko wracał do zdrowia, ale zaniepokojenie Irenki nie mijało:
- Andrzej, chciałabym aby babcia Włodzia pobyła u nas trochę. Muszę przecież zdać ten ostatni egzamin. Pomoże mi w kuchni i zajmie się dzieckiem.
- No pewnie, że może zostać. - Nie zapytałem tylko, jaki wymiar czasowy posiadało "trochę".
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
wyrrostek · dnia 25.02.2009 11:25 · Czytań: 687 · Średnia ocena: 3,67 · Komentarzy: 11
Inne artykuły tego autora: