Mieniące się w promieniach wschodzącego słońca, różnobarwne plamki na skrzydłach motyla... Każdy kolor ma swoją historię, swoje znaczenie i ukrytą symbolikę. Czerwień to ogień, uśpiony, buzujący wewnątrz gniew, który łatwo zbudzić i siła, której nie może nigdy zabraknąć. Pomarańcz – radość życia, uśmiech witający każdy nowy dzień z ciekawością. Żółć – słońce, które zachodzi, a mimo to wciąż wschodzi na nowo, z nadzieją na lepszy dzień, lepsze czasy. Złoto – napotykane czasem, pełne podziwu spojrzenia, zazdrość tych, które nie potrafią rozwinąć skrzydeł i wzbić się do lotu, szlachetność w pełni rozwiniętego motyla, każdy kolejny sukces, spełniona ambicja i powód, by znów być z siebie dumną. Róż – wspomnienie dawno zatraconej niewinności, wiary w ludzi, której uczono gąsieniczkę i naiwności, która jest grzechem. Fiolet – marzenie, które znikło z jawy, by zamieszkać tylko we śnie. Błękit – nadzieja, która istnieje, jeśli umie się liczyć tylko na siebie, wiara we własne siły i duma, cześć zasłużenie oddawana sobie i honor, którym da się manipulować na miarę własnych potrzeb, nie tracąc go ani na chwilę.
Na skrzydłach motyla nie ma bieli – odeszła wraz z jajem. Zieleń zaś znikła razem z gąsienicą. Czerń, to kolor poczwarki – on też dawno odszedł w niepamięć.
Nie tak dawno zniknęła też przezroczysta iluzja, imitująca barwy, która towarzyszy fazie imago. Owad rozwinął barwne skrzydła do lotu. Metamorfoza skończona. Motyl, nieświadomy, że jest już motylem, uniósł się lekko i uleciał w powietrze, by osiąść tam, gdzie zechce. Być może kiedyś najdzie go ochota na refleksję. Wtedy zwolni lot, przysiądzie gdzieś na chwilę, spojrzy po sobie i spróbuje przywołać w pamięci ulotny moment, kiedy to się stało. Może przypomni sobie wtedy, jak po raz pierwszy pokazał światu swoją prawdziwą postać. We wspomnieniach jeszcze raz przebędzie tę długą, pełną błędów i rozczarowań drogę, tym razem jednak, znając ją i rozumiejąc. Kiedyś... Jeszcze nie teraz. Ta chwila jest momentem przejścia i odkrycia siebie. Nie ma czasu na rozmyślania, kiedy trzeba działać. Na wszystko przyjdzie właściwy moment. Teraz jest czas, by lecieć i rozkoszować się wiatrem w skrzydłach. Czas, by zacząć żyć.
Na początku motyl był jajem. Beztrosko leżał, ukryty głęboko w szczelinie kory drzewa, pozostawiony przez rodzicielkę, odurzoną z wzajemnością wonią spłodziciela. Leżał spokojnie na bezpiecznym pokładełku. Czekał. Nic jeszcze nie wiedział i nic nie rozumiał. Uczył się świata, jak każde nowo narodzone stworzenie, przez dotyk.
Z czasem jajo zaczęło rozpoznawać muśnięcia wiatru na swojej powierzchni i pokochało je. Zapragnęło być czymś więcej, móc unosić się wraz z ruchami powietrza, zaznać życia, odkrywać świat dalej i głębiej.
Pewnego dnia doczekało się. Z jaja wykluła się gąsienica. Nadal była bezpieczna w swej kryjówce, lecz potrafiła już poruszać się za pomocą trzech par odnóży. Możliwości poznawcze posunęły się o krok dalej. Larwie wydawało się to cudem, spełnieniem najskrytszych marzeń. W swej,nadal niewiele rozumiejącej myśli, gotowa już była na podbój świata. Nie wiedziała jeszcze, czym stanie się w przyszłości. Bycie gąsienicą stanowiło szczyt jej wyobrażeń. Cieszyła się, że nie jest już jajem, czuła tak dojrzała i mądra.
Najczęstszym zajęciem gąsienicy okazało się jednak jedzenie. Aparat gębowy pracował nieustannie, a ona wciąż nie czuła się nasycona. Jadła więc i jadła, a jedząc rosła. Pochłaniała otaczający ją świat w zastraszającym tempie. Cały czas była jednak larwą. Zrozumiała już, że to nie koniec, że niebawem przestanie być gąsienicą i że świat jest większy i bogatszy, niż kiedykolwiek jej się wydawało. Czekała na ten dzień z utęsknieniem, marzyła o nim, puszczała wodze fantazji.
Nagle stało się. Przestała być gąsienicą i przeraziła się nową sobą. Zdała sobie sprawę czym się stała, a to napawało ją lękiem, narastającym z każdą chwilą. Gdy zrzuciła z siebie ochronny oskórek błogiej dziecinności, odkryła że jest organizmem niemal martwym. Nie była już sobą. Nie była też nikim innym. Pozbawiona tożsamości tkwiła wewnątrz kokonu jako nieruchoma poczwarka. Cierpiała stagnację. Cierpiała tęsknotę. Cierpiała, bo nie umiała odczuwać nic innego. Pełna marzeń i dalekosiężnych planów gąsieniczka umarła w niej śmiercią naturalną z rozczarowania, gdy tylko poczuła, jak to jest być poczwarką. Nowe wcielenie było tylko cieniem życia. Świat okazał się wcale nie być bezpieczny, piękny ani warty uwagi. Lepiej jej było zamknąć się w sobie jeszcze głębiej i jeszcze bardziej znieruchomieć. Ból samotnej, bezczynnej egzystencji, z dwojga złego bardziej pociągał ją, niż narażenie się na gniew i agresję pochodzącą z zewnątrz.
Ten, kto dostrzegł ponury, smętny kokon, uczepiony gałęzi niczym wisielec, widział śmierć, bezruch i ból. Poczwarka jednak wciąż żyła. Wpatrzona głęboko we własne cierpienie, przechodziła kolejną metamorfozę. Dorastała i dojrzewała do skrzydeł, do barw, do lotu. Musiała zagłębić się w samą siebie, by kiedyś być gotową, aby odlecieć pod niebo jako pełen życia i poczucia własnej wartości motyl. Potrzebowała stoczyć się na samo dno własnej egzystencji, by móc pewnego dnia przeżyć niespodziewany rozkwit. Wewnątrz kokonu rozwijała się i zmieniała. Każdy nowy dzień przynosił kolejną myśl, która musiała ułożyć się w spójną całość z innymi myślami.
Kiedy to się stało, poczwarka nie bała się już i nie wahała. Tęsknota za prawdziwym życiem, za byciem żywą istotą, zwyciężyła. Wyszła z wewnątrz siebie i zachłysnęła się tym, co zobaczyła. Miała już skrzydła. Znów chciała żyć i znów potrafiła marzyć.
Z początku nie umiała nadać stosownej nazwy samej sobie. Nie potrzebowała jej. Czas uciekał, a ona postanowiła czerpać z niego pełnymi garściami. Chciała wzbić się pod niebo, odlecieć na podbój świata, o którym marzyła jako gąsienica. Teraz już mogła. Miała przecież skrzydła. To nic, że krótkie i zmięte. Nie bała się upadku. Czuła wprawdzie, że jej szkielet z chityny jest jeszcze miękki i kruchy, ale musiała spróbować.
Chwilę później znalazła już sobie imię - obwołała się motylem. Wierzyła niezłomnie, że już nim jest. Wkrótce doświadczyła własnej pomyłki. Pierwsza próba lotu nie powiodła się. Motyl leżał potłuczony na twardej ziemi. Znów cierpiał. Nie dogonił marzenia, nie spełnił własnych pragnień. A myślał, że to już ostatnia przemiana. Nie był jeszcze motylem. Był tylko imago – fazą przejściową między zrozumieniem czym jest motyl, a staniem się nim w pełni. Zbyt szybko porwał się na lot, na który był wciąż jeszcze zbyt słaby. Przez własną porywczość musiał znów czekać. Rany po upadku potrzebowały zagoić się i przestać boleć, a kręgosłup stwardnieć. Wtedy dopiero skrzydła motyla mogły otworzyć się – silne i piękne.
Motyl rodzi się bowiem długo i boleśnie. Droga od jaja do dorosłego osobnika, naznaczona jest kolejnymi fazami rozwoju, pełnymi rozczarowań i tęsknot. Nie warto przyspieszać tego procesu. Natura, która tak wykształciła motyla, jest odwieczna. Wie lepiej. Teraz odkrył to i dojrzały motyl, majestatycznie frunący z wiatrem, prezentujący z dumą barwy skrzydeł, silny i pewny siebie.
Motyl się docenia. Kocha siebie najmocniej, bardziej nawet niż wiatr w skrzydłach. Bardziej niż odurzający zapach samca w okresie godowym, wabiący nową rodzicielkę ku nowemu spłodzicielowi.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Lorelay · dnia 13.03.2009 09:51 · Czytań: 1552 · Średnia ocena: 3,17 · Komentarzy: 14
Inne artykuły tego autora: