O Przeznaczeniu napisano wiele poematów, wiele opowiadań, dramatów i tyleż samo satyr. Każde z wymienionych stawało się próbą zbadania roli fatum w życiu człowieka, częstokroć mniej lub bardziej humorystycznie. Wyrażało przejrzyste poglądy na temat koncepcji, która według różnych wierzeń pozostawała nieodkryta. Usilnie dążymy do tego, by poznać drogi, którymi przyjdzie nam w związku z nim przemierzyć. Są przecież tacy ludzie, którzy wciąż szukają, kreślą i wykazują powszechne zainteresowanie miłością, przedstawiając dowody na to, że jest ona celem życia. Ale i nie tylko, bo każdy może doświadczyć tak zwanego paradoksu, ironii wciągającej jak dobra książka. Niechwytającej za serca, nieobrażającej lecz w całej swej okazałości ohydnej. Wtłaczającej się w umysły urzędników, malarzy, robotników. Same oczywistości... Daleko musimy zajść, by zrozumieć swoistą labilność emocjonalną. Ona wisi nad nami i wypływa na wierzch przy każdej okazji. Nie pyta czy może, a wypadałoby, tak po prostu. Z początku i pocieszy, i posłodzi udając wspaniałą przyjaciółkę. Na końcu jednak doprowadzi do depresji, samoczynnej destrukcji. Nie zawsze utożsamiałem ją z Przeznaczeniem. Teraz jednak wiem, że nigdy nie mieli ze sobą nic wspólnego. Ogień i woda, alfa i omega, biały i czarny, Przeznaczenie i ironia losu. W końcu najważniejszym staje się umiejętne ich rozróżnianie. Tak, aby nie żałować żadnego okresu w swoim życiu. Dlaczego o tym wspominam? Wyłącznie dla wykwitającej z pąka ironii, jak na którą przystało, parskającej prosto w twarz. Rodzącej się dopiero po doświadczeniach, które przelatują przez nasze serce dając upust szczęściu. Jedynemu z uczuć, które zasługuje na nasze rozpamiętywanie, jedynemu godnemu naszej uwagi. Tak proste są te słowa, a tak ważne. Szkoda tylko, że nie znałem ich treści wcześniej. Kiedy i ja, broniłem się przed bakteriami obecnego stulecia.
"Niech nasza miłość będzie potężna. Niech nasza nadzieja będzie większa od wszystkiego, co się tej nadziei może sprzeciwiać." Jan Paweł II (Karol Wojtyła) (1920-2005)
***
Tego dnia słońce wstało wcześniej niż się spodziewałem. Błękitne zasłony powiewały delikatnie na wietrze płynącym z uchylonego okna. A kremowe chmury obrażone na siebie, rozsypały się w nieliczne gromadki. Jeansy, koszula i skarpetki wciąż leżały na podłodze, wyłożonej panelami, pod kaloryferem. I ja doprowadzający się do stanu używalności, odsypiając ostatnie godziny, wpasowywałem się w ten piękny krajobraz idealnie.
Nie wiele z wczoraj pamiętam, właściwie to nic. I bynajmniej nie dlatego, że alkohol nie znikał ze stołu. Bo nie tylko nim człowiek może się upoić. Ktoś kiedyś powiedział, że kobieta jest jak wino. O muza, bogini rajska, ileż w niej rozkoszy. Teraz dopiero zdaję się rozumieć, jak bardzo prawdziwe to słowa. Zrozumieć uczucie, na które tak wielu narzeka i tak wielu ubóstwia, nie jest łatwo. Jeżeli w ogóle byłoby to możliwe, to z całą pewnością społeczeństwo wyraziłoby aprobatę w sprawię związków homoseksualnych, nie byłoby rozwodów. Czyż nie jest tak, że wiele niepasujących nam rzeczy, robimy tylko dlatego, że nasza partnerka bądź partner poprosili o to? Dzięki miłości potrafimy zbudować prawdziwy, bezpieczny dom. Oparty na fundamentalnym zaufaniu, którego jak się okażę, braknie w najbardziej nieodpowiedniej chwili. Wracając do meritum. Około godziny jedenastej do drzwi wejściowych, ktoś zadzwonił. A następnie rozległo się energiczne pukanie.
- Jezu kochany! - Zamarudziłem. - Przecież nie pali się, a dziś niedziela! - Krzyknąłem po czym zwlokłem się z łóżka, otarłem oczy i nieprzytomnym jeszcze wzrokiem wyjąłem z szafy spodnie oraz koszulkę. Ubrałem je tak szybko, jak tylko mogłem w takim stanie, podszedłem do drzwi, przekręciłem zamki, później otworzyłem drzwi. Na progu stała kobieta. Miała może z metr sześćdziesiąt, albo siedemdziesiąt wzrostu, kruczoczarne włosy, a także błękitne oczy. Poznałem od razu, to była Hania, którą spotkałem właśnie wczoraj. Jej zdenerwowane ręce, załzawione oczy wyraźnie wskazywały na to, iż stało się coś złego. Gdy tylko przestałem się na nią gapić, jak ostatni osioł i usłyszałem kruche "cześć" zapytałem bez wahania:
- Haniu co się stało? Dlaczego płaczesz? - Wyklepałem spoglądając na nią cierpliwie.
- Czy mogę... z-zostać u Ciebie? - Rzuciła, a jej słowa całkowicie wybiły mnie z rytmu trzeźwego myślenia. Coś się stało, zaniepokoiło mnie to, racja, ale dlaczego przyszła z tym właśnie do mnie? Znamy się praktycznie kilka godzin... Nie wiem o niej nic poza tym, że ma na imię Hania. Jednak nie wyglądała najlepiej, powinienem ją wpuścić.
-N-nie, ja przepraszam, nie po-powinnam tutaj przychodzić, przecież my się w ogóle nie z-znamy! - Co do cholery, pomyślałem. I zanim zdążyłem cokolwiek zrobić, jakoś ją pocieszyć ona odwróciła się, machnęła przed oczami szarym jedwabnym płaszczem i zbiegła po schodach. Nie myśląc wiele ruszyłem za nią. Skakałem na co czwarty stopień kurczowo trzymając się poręczy. O szczęście! Dogoniłem ją tuż przy drzwiach, złapałem ramię na tyle mocno, że pisnęła z bólu. Spojrzała na mnie, a zwykły szloch zamienił się w niekontrolowany płacz. Nie wiem dlaczego, to ja poczułem się jak zbity pies, chowający się przed sadystycznymi ludźmi czerpiącymi satysfakcję z doli tych zwierząt.
- Przepraszam, nie chciałem tak mocno. Nie możesz teraz stąd wyjść, nie pozwolę na to póki jesteś w tym stanie. - Powiedziałem mocnym, a zarazem stanowczym głosem, tak by nie starał się wyrwać. Szepnęła dziękuję... był to znak, że nie miała takiego zamiaru. Zaprowadziłem więc ją do swojego mieszkania i pościeliłem łóżko, na którym mogła wypocząć. Wyglądała na strasznie zmęczoną, po zabawie musiała przeżywać katorgi. Cały dzień nie wychodziłem z domu pilnując spokojnego snu Hann. Tak chciałem ją nazywać ponieważ nie specjalnie podobało mi się jej imię. Wymyśliłem coś krótszego, właśnie Hann.
I tak od dziś miało zostać. Chodź ani ja, ani ona nie zdawaliśmy sobie z tego, najzupełniej w świecie sprawy. Była dla mnie super materiałem na przyjaciółkę, koleżankę, nic więcej. A jednak Przeznaczenie, facet z brodą trzymający ogromny zwitek pergaminu zapisujący losy wszystkich ludzi, postanowił inaczej. Choć na dokładniejszą opowieść przyjdzie jeszcze czas, to muszę wspomnieć, że naprawdę tego nie chciałem.
Los to bezgraniczne pole, do którego wchodzą tylko dojrzali rolnicy, doświadczeni miłości i uzbrojeni w wiarę.