Z serii "Płaszcz nieboszczyka" część III
Lokomotywa z sykiem wypluła kłęby pary ze swych trzewi. Stacja - wcześniej prawie pusta - zapełniła się ludźmi. Większość z nich wysiadała w Dreadrock, by przesiąść się w dyliżans i w ten sposób dotrzeć do mniejszych miasteczek. Dużą część tych ludzi stanowili robotnicy, handlarze, drobni urzędnicy czy też zwykli wagabundzi. Lustmord był jednym z nielicznych, którzy jechali w stronę Denver. Nie było mu przykro z tego powodu.
Niewielu pasażerów pozostało w przedziale, do którego wszedł. Ot, gruby człowiek, z sumiastym wąsem, zapewne bankier; dwie starsze kobiety, trajkoczące o upadku obyczajów; młoda matka, kołysząca do snu małe dziecko i jeszcze kilka niczym niewyróżniających się postaci. Podszedł do najbliższego wolnego miejsca i usiadł ostrożnie, starając się nie uszkodzić siedziska i nie zwracać na siebie uwagi jego głośnym skrzypieniem.
- Pociąg do Denver, przez Killmarock i Duckwood, odjazd! - usłyszał głos konduktora, poprzedzony głośnym gwizdem. Pociąg ruszył leniwie, by z każdą chwilą nabierać prędkości.
Lustmord obserwował krajobraz za oknem - ogromne połacie pastwisk, poprzecinane wzgórzami, od czasu do czasu porośnięte gęstym lasem, załamującym, choć na chwilę, monotonię otoczenia. Czasem - z daleka - widać było światła okolicznych miasteczek i wsi, kuszących wesołym saloonem, ciepłem domowej kolacji czy wygodnym łóżkiem. Na stacjach pociąg zatrzymywał się rzadko, robiąc wyjątki tylko dla większych osad. Zresztą, niewielu ludzi podróżowało nocami, obawiając się - skądinąd bardzo słusznie - napaści, ostatnimi czasy zdarzających się nagminnie.
Na którymś z kolei postoju do pociągu wsiadło zaskakująco wiele osób. Wagon się zapełnił, podróżni przeciskali się do kolejnego, niosąc bagaże nad głowami innych pasażerów, lecz mimo potwornego ścisku, nikt nie był skory, by usiąść obok Lustmorda. Co go zresztą bardzo cieszyło. Nie miał ochoty na rozmowę, którą niewątpliwie zacząłby sąsiad.
Nagle jednak przez tłumek przecisnął się wysoki mężczyzna w średnim wieku; biały płaszcz dobrego gatunku miał nałożony na bardzo wytworną kamizelkę i koszulę, też zapewne z dobrego materiału. Nosił kapelusz z dużym rondem, spod którego spływały pukle ciemnych blond włosów. Twarz miał ogorzałą, kwadratową, pokrytą szczeciniastą brodą, z brzydką, czerwoną blizną, biegnącą przez lewy policzek w górę, aż do kącika oka, które zaszło bielmem. Drugie w tym czasie uważnie lustrowało mężczyznę w goglach, z twarzą zasłoniętą czarną chustą.
- Przepraszam, czy wolne?
- Oczywiście.
Kowboj rozsiadł się wygodnie na siedzisku, obok kładąc sporej wielkości worek podróżny.
- Ależ ścisk! - mężczyzna w bieli zaśmiał się głośno, wyciągając piersiówkę i racząc się whisky - Diabli niech to wezmą! Z pięć lat jeżdżę tym cholernym pociągiem, a tylu ludzi jeszcze nie widziałem! Ech, psia jucha... gdzie moje maniery? Nazywam się Green. Mark Green. Ale ludzie mówią na mnie czasem "Łazik".
Na dźwięk tego imienia Lustmord drgnął lekko. Spojrzał na Greena, nie mówiąc nic i przyglądał mu się przez krótką chwilę. Wszystko zdawało się zgadzać...
- Przepraszam. - Powiedział Mark, lekko zmieszany. - Pewnie nie jesteś przyzwyczajony do takich grzeczności z obcymi.
- To ja przepraszam. - rewolwerowiec wyciągnął rękę na powitanie. - Zamyśliłem się. Collins...Victor Collins.
- Victor! To nie jest typowo amerykańskie imię. Jesteś emigrantem? Z Polski? Niemiec?
- Z Niemiec. Rodzice... przybyli tu, gdy byłem jeszcze niemowlęciem.
Lustmord zmuszał się do wzmożonej aktywności. Nie był jeszcze pewien, czy to rzeczywiście człowiek, którego szukał. Jeden z kilkunastu. Dlatego starał się wyciągnąć od Greena wszystko, co tylko było możliwe. Szło o tyle łatwiej, że mężczyzna był dość wylewny i ochoczo opowiadał o swoim życiu, kumplach i robocie. Wedle słów samego Marka, pracował jako wolny strzelec - jeśli znajdzie się robota w Waszyngtonie, to jedzie do Waszyngtonu. Jeśli w Denver - jak w tym przypadku - to tam właśnie się udaje. Bierze zlecenia na ochronę od banków, przewoźników, firm dyliżansowych lub osób prywatnych. Nie gardzi też posadą wykidajły w bogatszych i bardziej eleganckich lokalach lub najemnika, gdy trzeba wykurzyć jakiś Indian, którzy rozłożyli się ze swoimi szmatami nie w tym miejscu, co należy, lub starych pryków, nie rozumiejących pojęcia "nakaz eksmisji". Ale - jak sam mówił - najbardziej lubił pracować dla kolei.
- To są dopiero sukinsyny! - pociągnął kolejny łyk whisky. - Negocjować z takimi zapłatę to jak wejść do jaskini niedźwiedzia! Gnatem takiemu pod nosem pomachasz, a on nic! Dalej będzie ci wskazywał na świstek papieru i to, co tam napisane! Ale przyznać trzeba, że dranie są uczciwi, jak przyjdzie do płacenia, choć czasami się człowiekowi flaki wywracają, jak ma robotę wykonać.
- To znaczy? - Lustmord, od dłuższego zobojętniały na wywody sąsiada, teraz zaczął słuchać uważniej. - Co masz na myśli?
- Ech... normalnie bym nie powiedział, bo to niby tajemnica, ale przecież każdy wie, że te dupki z kolei to straszne sukinsyny. Jak im ziemi nie odsprzedasz, to cię albo obiją, albo do piachu poślą. Sam tak miałem kilka razy. - Green spojrzał na rozmówcę, i widząc, że ten wyczekuje na dalszy ciąg, mówił dalej. - Raz trzeba mi było jechać w okolice Vildcreek. Tfu, co za obrzydliwa nazwa! Jakiś kolejarzyna sobie ubzdurał, żeby tam szyny postawić. Od wszystkich wykupił ziemie, tylko jednej działki nie mógł dostać. Kręcił, błagał i groził, w końcu posłał po chłopaków. Było nas chyba ze trzydziestu. Przyjeżdżamy tam - niby wszystko dobrze, stoi chatka, nikogo wokół. Podchodzimy bliżej i jak nam nie wypalą z Maximów! Uwierzysz? W budzie siedziało dziesięciu weteranów wojennych i waliło do nas jak do kojotów! Trzy dni tam sterczeliśmy, połowę nas wybili! Więc idziemy do tego cwaniaka i mówimy - albo płaci więcej, albo się wynosimy!
- Zapłacił?
- Jasne, zapłacił! Tym kuternogom zapłacił, bo się bał, że do szeryfa pójdą! Bo niby jacyś bohaterowie wojenni czy coś... Innym znów razem musieliśmy wyrzucić jakiegoś człowieka z rodziną. Nie wiem, może to był też jakiś żołnierz, bo ołowiem pluł jak diabeł! Głowy nie można było wychylić zza kamienia, bo ci ją zaraz odstrzelił! Jeden on był, a dziesięciu chłopa ukatrupił! W końcu żeśmy mu prosto w okno laskę dynamitu rzucili i dopiero wtedy się uspokoił, szatan przeklęty! I jeszcze się do nas szczerzył, jak tam weszliśmy!
- A jego rodzina?
- A nie wiem nawet. Wziąłem moją dolę i się stamtąd zabrałem, ale ponoć reszta miała zabawę z tą jego żonką. Podobno piękna była, aż człowiekowi się krew w żyłach gotowała!
Szkoda w sumie... ale mnie tam wszystko jedno! Gotówka w kieszeni była, więc pojechałem i mam czyste sumienie! A swoją drogą, czym się zajmujesz przyjacielu?
- Mniej więcej tym samym. - Victor zełgał lekko. - A teraz wybacz, ale musze coś załatwić w innym przedziale...
- Coś poważnego?
- Nie, ale wydawało mi się, że spotkałem starego znajomego...
- W takim razie powodzenia, przyjacielu!
***
Podszedł ostrożnie nad złączeniem i zajrzał przez małe okienko. W środku znajdowało się dwóch mężczyzn: grubszy, z siwymi włosami, spał sobie smacznie, podczas gdy młodszy, z wyłupiastymi oczkami, czytał gazetę przy słabym świetle lampy. Konduktorzy dostają zazwyczaj pierwszy wagon, przeznaczony tylko dla nich. Inni pasażerowie mają tu wstęp tylko w nagłych przypadkach, lub gdy któryś z mężczyzn złapał pasażera na gapę. Zazwyczaj na trasach takich, jak ta do Denver, pracowało trzech lub czterech konduktorów. Ci dwaj w środku mieli dużego pecha, że przyszło im pracować tylko we dwójkę. Naprawdę dużego pecha...
Lustmord otworzył delikatnie drzwi i wszedł do środka. Podłoga zaskrzypiała pod jego stopami, ale młodszy mężczyzna zdążył się tylko odwrócić i zauważyć lecący w jego kierunku nóż. Ostrze wbiło się w tchawicę, ciało upadło na podłogę, zalewając ją krwią. Staruszek nawet nie drgnął, zanurzony w świecie snów. Victor wziął poduszkę i przystawił ją do twarzy mężczyzny i wbił nóż w jego serce. Wątpliwe, czy konduktor był świadom tego, że umiera... Victor zamknął drzwi na zasuwę i wyjrzał przez okno. Znał doskonale tę część trasy. Nie dalej niż dziesięć kilometrów stąd znajduje znajdował się most, przez który przejechać musi pociąg. Most... Lustmord chwycił swoją walizkę i wyciągnął z niej dwie wiązki dynamitu z zapalnikiem czasowym. Ustawił je i położył w kątach wagonu. Przy wybuchu wagon stanie w poprzek, spychając kolejne z torów. Zresztą, być może nie będzie to nawet konieczne...
Otworzył drzwi z drugiej strony wagonu i wskoczył na kupę węgla, z której czerpali maszyniści. Siedzącego tam chłopaka, bawiącego się damską podwiązką, zepchnął w dół. Wątpliwe, czy ktokolwiek usłyszał jego krótki, zdławiony krzyk. Przeszedł dalej, w kierunku lokomotywy. Zauważył go jeden z maszynistów - barczysty byczek, o sumiastym wąsie, ale nic mu to nie dało; pocisk czterdziestki piątki spenetrował jego czaszkę, zalewając drążki krwią. Kumpel dołączył do niego chwilę później, starając się podtrzymać wylewające się na zewnątrz flaki.
Lustmord wskoczył na podest i wypchnął trupy z lokomotywy. Narobił dużo hałasu, ale nie miało to większego znaczenia - wjeżdżali już na most. Gdy tylko odgłos wydobywający się spod kół się zmienił, rewolwerowiec kopnął w zatrzask. Raz, drugi, trzeci... w końcu zasuwa puściła i lokomotywa odłączyła się od reszty pociągu. Przez moment jeszcze patrzył, jak wagony zwalniają, jak ludzie wyglądają przez okno, sprawdzając, co się dzieje, jak cała ta zbieranina wjeżdża na środek mostu i eksploduje w błysku płomieni.
Zazgrzytały koła, z trzaskiem pękały ściany wagonów i belkowanie mostu. Słychać było zduszony krzyk pasażerów, gdy wagony, jeden za drugim, wypadały z szyn. Wiadukt zatrząsł się w posadach, przęsła załamały się i cały ten wypełniony ciżbą mechaniczny wąż runął na dno wąwozu, by z hukiem wpaść do rzeki. Wszystko trwało nie dłużej, niż dwie, trzy minuty...
***
Było już grubo po południu, gdy doszedł do Butcherbay - niewielkiego miasteczka, którego największą atrakcją był saloon i szubienica. Lustmord zamierzał skorzystać tylko z pierwszej możliwości. W drodze do baru spostrzegł sporą grupkę ludzi, cisnących się przed biurem szeryfa. Niektórzy krzyczeli, ktoś płakał, kilka osób potrząsało groźnie winchesterami. Rewolwerowiec przystanął na chwilę, by im się przyjrzeć.
- Ładna banda, co nie? - usłyszał za plecami; na bujanym fotelu siedział jednoręki staruszek, kiwając się lekko, od czasu do czasu uderzając pustą butelka o mebel. - Od rana tam stoją!
- Czemu?
- Podobno jacyś szaleńcy wykoleili pociąg do Denver! Zabili maszynistów, odłączyli lokomotywę, a jak pociąg był na moście, to bum! Wysadzili go! - starzec zanosił się potwornym śmiechem. - Podobno parę setek utłukli, nie wiadomo dlaczego! Bo podobno nic nie zginęło. A potem jeszcze lokomotywę wysadzili! Szeryf stanowy powiedział, że takiej masakry od dawna nie widział! Z niektórych to tylko krowie łajno zostało! Potworność, prawda?
- Prawda. Potworność... - powiedział spokojnie i wszedł do saloonu. Musiał się dowiedzieć, gdzie i kiedy można złapać kolejny pociąg do Denver.
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
Vivaldi · dnia 05.04.2009 11:11 · Czytań: 836 · Średnia ocena: 3 · Komentarzy: 5
Inne artykuły tego autora: