Gniewościsk Szponder wyszedł na chwilę z biurowca, by uraczyć się czarem skwerku. Skwer stanowiło pięć skarlałych drzewek, trzy krzaki, kosz na śmieci i połamana ławeczka ustawiona pod krzaczkiem najbujniej ugęstwionym. Zieleństwo to (była średnia wiosna, więc to i owo się zieleniło) otoczone było żywopłotem zaskakująco ulistnionym, dodatkowo uszczelnionym butami, butelkami i złomem wszelakim - i wysokim gdzieś na 180 cm. Przez żywopłot przejść można było jedynie wąskim przełomem, który dodatkowo zabezpieczony był przed niepowołanymi płachtą parasola i koszulą z krawatem upaćkanymi dziwną substancją. Wyglądała i śmierdziała ona jak gówno. Gównem jednak nie było lecz pastą jajeczno - pomidorową ze stołówki firmy.
Gniewościsk Szponder miał 173 cm wzrostu, więc nawet stojąc mógł się skryć za żywopłotem. Skryty był tym bardziej, gdy siedział na ławeczce, zasłonięty przed obcymi żywopłotem, krzakiem i koszem na śmieci. Tak lubił.
Planował wtedy, palił, kombinował i liczył.
Szponder był nadinspektorem pracowniczym ds. personalnych w Okrutnej Korporacji (w skrócie OK.), która to Korporacja zajmowała prawie cały pobliski biurowiec. Poza tym była największym pracodawcą w mieście (nie pracowali w niej tylko bezrobotni), sponsorem klubu piłkarskiego i sekcji pływania synchronicznego dziewcząt do lat 30 oraz organizatorem jarmarków, imprez towarzyszących oraz wyborów "Miss, Mister, Żona i Pomoc Domowa". Z racji pełnionej funkcji Szponder miał więc wpisany w katalog obowiązków pracowniczych planowanie, kombinowanie i liczenie. Tudzież zwalnianie i zatrudnianie, ale tym wolał zajmować się w pubie.
Gniewościsk palił goldeny. Kiedyś camele, ale kiedy na wakacjach w Egipcie wdepnął w wielbłądzie gówno (a ta blond z Centrali to widziała i się śmiała, o Boże, jak ona się rechotała...), to od razu przerzucił się na inne. Padło na goldeny, palił je teraz i rozglądał się, tym razem z nadzieją, że w coś wdepnie.
Zamiast złotawego pobłysku dostrzegł sumiaste wąsy, zgniłozielony kapelusz, wąskie szparki przez które spoglądały jasnoniebieskie oczy. Potem oczy dopasowały się do wąsów, zbudowały twarz, głowę na której sterczał kapelusz, sam zaś kapelusz wieńczył postać, która właśnie, jakby prosto z trawy, prostowała się przed Gniewościskiem.
Stanęła w końcu całą swoją, średniego wzrostu, na zielono ubraną osobą.
Nadinspektor spojrzał ciekawie na stojącego przed nim mężczyznę.
- Ładna dziś pogoda, prawda?
Mężczyzna otrzepał się z drobnych listków, strząsnął kilka grudek ziemi i wygładził kanty ciemnoniebieskich spodni. Jego wzrok spoczął na papierosie.
- Można?
Gniewościsk podał mu papierosa. Facet nie wyglądał na pracownika OK. Nie dlatego, że nie miał na sobie służbowego garnituru ani obowiązkowego optymizmu przypiętego identyfikatorem do warg, ale przede wszystkim dlatego, że wyglądał na więcej niż 40 lat. Gniewościsk miał oko do określania wieku, nie potrafiły go nawet zmylić sprytne 14 - latki czy doświadczone 60 - latki, zawsze trafiał w metrykę. Mężczyzna miał z pewnością więcej niż 40 lat. A w Korporacji nie było nikogo, prócz trzech prezesów i właściciela, kto miałby powyżej tej granicy wiekowej.
Korporacja wysyłała wypowiedzenia umowy o pracę, razem z maskotką, w prezencie na 40 urodziny. Zamiast maskotki można było samemu posprzątać biurko.
Facet się zaciągnął, nie zakrztusił, po sekundach kilku siwy dym w niebo posłał. Uśmiechnął się i wyciągnął rękę.
- Kalasanty Świerk.
Gniewościsk ujął jego dłoń, zważył, uścisnął.
- Miło mi - mruknął.
Przez chwilę pasywnie milczeli, nie wdeptując swoich cieni w ziemię, nie poglądając ku sobie nerwowo a niespodzianie, ale tak obok siebie, wczujeni w atmosferę, byli cicho. Kalasanty westchnął. Wskazał dłonią w słońcu błyszczący dach biurowca.
- Pan stamtąd?
Szponder skinął głową. Słowa były zbędne.
- A pan?
Świerk uśmiechnął się.
- A ja na poczcie pracuję.
- Znaczy się, że listonosz.
- Poniekąd.
- Poniekąd? Dlaczegóż?
- Albowiem zaiste nie jest li to dokładnie moje zajęcie sensu stricte.
- Toż kurważ mać! Kimżeś pan jednakowoż jest?
Świerk uśmiechnął się melancholijnie.
- Szukam listów zagubionych.
- Że jak?
Kalasanty zaciągnął się dymem.
- Pan słyszał pewnie w wiadomościach czy innych artykułach, jak do adresata trafiają listy po latach. Po dziesięciu, po trzydziestu, polskie, zagraniczne. Paczki i zwykłe widokówki. Rozmaite.
- I co?
- I to moja zasługa. To ja je odnajduję, wyszukują a potem podaję do adekwatnego urzędu a oni dostarczają adresatowi. Jeśli oczywiście jeszcze żyje.
Gniewościsk zamyślił się niewiele, przesunął ręką po gładko ogolonej brodzie.
- Ustalmy może, co? Powiedzmy, że dziesięć lat temu wysłałem list do mojej dziewczyny. Pisałem w nim, żeby czekała na dworcu w Koluszkach o 16, bo przyjeżdżam. Ja przyjeżdżam, a jej nie ma. Jej nie ma, to robię awanturę, że jej nie ma, choć pisałem, że ja będę. Ona mówi, że nic nie pisałem bo listu nie dostała. Ja mówię, że list wysłałem i jak chce zerwać, to niech wymyśli lepszy powód, bo ja na tych Koluszkach zmoknąłem i wnerwiony silnie jestem. Awantura kończy się zerwaniem. Ostatecznym. Bo ja się w konia robić nie dam. A teraz przenosimy się do współczesności. Przeglądam album ze zdjęciami, widzę jej fotografię i zastanawiam się, coby było gdyby. Próbuję w photoshopie - to nie to samo. Może list faktycznie nie doszedł?. Biegnę na pocztę i tam kierują mnie do pana, tak? A pan wyjaśnia sprawę czy list doszedł, nie doszedł, ukradli, zaginął, matka przejęła. Taka jest procedura?
Świerk pokręcił przecząco głową.
- Nie.
- A jaka?
Kalasanty znów wygładził kanty spodni i podciągnął rękawy. Szponder już się wystraszył, że za chwilę zobaczy numer z obozu koncentracyjnego, ale Świerk tylko się podrapał, raz po prawej, raz po lewej ręce. Rękawy znów zasłoniły skórę. Kalasanty westchnął.
- List, proszę szanownego pana, to nie jest taka proceduralna materia. To raczej substancja marzycielska, ulotna bardziej, choć zmaterializowana w postaci papieru, słów, znaczka, stempla...
- Trupa...
- Co proszę? - Świerk poruszył się niespokojnie - O czym pan mówi...
Szponder wykrzywił usta.
- List z informacją o śmierci, o tym, że zmarł ktoś. Cholernie marzycielska to materia! Że ho, ho!!!
- Pan nie rozumie!
- To tłumacz pan jaśniej. Prawidłowa komunikacja interpersonalna wymaga przede wszystkim przejrzystości komunikatu!
- He?
- Nic. Mów pan.
Świerk wskazał ręką na skwerek.
- Wie pan, co tu było?
Gniewościsk wzruszył ramionami.
- Zaraz mi pan powie, że cmentarz indiański.
Świerk zdziwił się i zdziwienie to dało się zauważyć w zdziwionym błysku w oku.
- Nie. A dlaczego?
- Dla gówna ps....
Szponder urwał. Był zirytowany lecz równocześnie ciekawy. Mógł cisnąć niedopałek, odwrócić się na butach, odwrócić plecami, całością siebie się odwrócić i odejść. Obawiał się jednak, że mógłby nie zapomnieć tej rozmowy. Byłaby więc to rozmowa nierozwiązana, niedokończona, a nic go tak nie wkurwiało, jak rozmowy niedokończone. Bo nie znając efektu takiej rozmowy nie wiedział, czy czegoś nie tracił. A Gniewościsk Szponder, czego jak czego, ale tracić nie lubił.
Powstrzymał więc cisnące mu się na usta wyrażenia tak popularne w kulturze masowej i z uśmiechem zwrócił się do Świerka.
- Nic. Próbowałem zrymować. Proszę opowiadać, mówić... Proszę...
Wykonał zamaszysty ruch ręką. Jakby dawał skwerek i kilka metrów za nim w posiadanie Świerka. Do samego parkingu przed biurowcem OK. Świerk skorzystał.
- Nie, nie było tu ani cmentarza indiańskiego, ani żydowskiego, ani tereny te nie należały do armii sowieckiej czy sióstr karmelitanek. Budka telefoniczna tu stała.
- Acha... Budka telefoniczna...
- A przy niej skrzynka pocztowa.
- I gdzie są teraz?
- Prawdopodobnie schaszczały.
- Co? Co zrobiły?
- Schaszczały. Obrosły. Proszę pana... Ludzie korzystali z budek telefonicznych, bo nie mieli w domach telefonów, albo nie chcieli z nich korzystać przy świadkach. Obok ustawiano skrzynki pocztowe, na zasadzie prostej gry skojarzeń - to, czego nie powiedziałem, to napiszę. Albo - nie zastałem w domu - to napiszę. To się, do czasu, sprawdzało. Lecz bujny rozwój telekomunikacji i technologii jak na ten przykład komórki, meile, światłowody, ipody, to wszystko sprawiło, że budki telefoniczne, skrzynki pocztowe, zaczęły być coraz rzadziej odwiedzane. I pojawiły się zielska, chwasty obrastające, chaszcze a także menelstwo.
- Menelstwo? W jakim znaczeniu?
- Menelstwo w znaczeniu najprostszym. Menel, proszę pana, brał wino i z drugim menelem szli w okoliczności przyrody. Mógł padać deszcz. Wtedy, pod zadaszeniem budki telefonicznej, pić lepiej. Bądź, gdy nie pada, na służącej za stół skrzynce pocztowej, pić lepiej, wygodniej, kulturalniej. A idący zbierać listy ze skrzynek pracownik poczty widzi przy pełnieniu swych obowiązków menela. Menel pije, jest agresywny, może zaczepić. Więc pracownik postanawia odpuścić. Listy ze skrzynki weźmie jutro. Jutro nie bierze, bo znów go wzrokiem mierzy dążący do konfrontacji menel. Za tydzień. Za tydzień meneli więcej, bo wiosna, pogoda, przyroda buzuje, nabuzowany też i menel. Przyjdę jesienią, myśli pracownik poczty, w trosce o zdrowie i życie swoje i najbliższych. Ale wiosną i latem listowie, trawy, kwiaty, chwaściory, wszystko to pląta się najbardziej. Obrasta. Skrzynka obrasta zielenią, rdzą, szkłem i innymi substancjami. Adaptuje się do nowych warunków, stają się częścią podłoża zaczyna rozumować jak podłoże, wtapia się, chaszczeje, ziemieje, znika. Jesienią pracownik poczty, który obowiązkowo chce spełnić swój obowiązek, nie ma jak go spełnić bo skrzynki nie ma. Nie ma, bo nie widać. A jak nie widać, to nie ma. Więc jak wyjąć list ze skrzynki, której nie ma? Nie można.
- A list mógł być... - powiedział w zadumie Gniewościsk Szponder.
- I to niejeden - przytaknął mu Kalasanty Świerk.
Milczeli chwilę, tak dla zasady. By dialog miał przerwę, by ptak przeleciał nad głową, gołąb może lub wróbel lub lelek kozodój zabłąkany i dla oryginalności, by chmura zmierzwiła widnokrąg i błysnęło okno biurowca. Tak trzeba.
Gniewościsk Szponder spojrzał na Kalasantego.
- A pan?
- A ja? Słucham ludzi. W autobusie, w tramwaju, w klubach seniora bywam czasem, tam wiele można usłyszeć, chodzę po spelunach, po bramach, gdzie pijący wspominają dawniejsze czasy, zanim to wszystko nastało.
Wskazał na biurowiec Okrutnej Korporacji, który akurat złośliwie wyszczerzył się błyskiem stali i szkła.
- W tych wspomnieniach znajduję skrzynki pocztowe, znajduję i te wiszące przy murach, i te w chodnik wkopane. Mury obalone, chodniki przekształcone, skrzynki zapomniane. Wszystko się zmienia. Czasem, jak już znajdę takie miejsce, to gdzieś, pod warstwą gleby, pod liściem zgnitym czy niegdysiejszym śniegiem - tam list znajdę. Kilka listów. Zanoszę potem na pocztę drżącą ręką a oni - jak zawsze niezawodni - dostarczą. Taaak...
Szponder nurtował się jakąś myślą.
- A inne metody? Są?
Świerk skinął głową.
- Są. Czasem, wie pan, do emerytowanego listonosza pójdę, jarzębiak postawię, na naczelników ponarzekam, dobre czasy wspomnę. Wtedy się rozklejają czasem, do półek idą i wyciągają. Pachnące takie koperty, perfumami francuskimi, obcymi światami. Albo kształty różne, muszelki z mórz południowych, nieznane pod dotykiem przedmioty. Listonosz to też człowiek, on też chce, wie pan, poczuć, dotknąć... Cały świat blisko, wystarczy otworzyć kopertę, a jednak daleki, bo nie wolno koperty otworzyć... Chcieli więc, pan rozumie, chociaż czasem, pod palcem, poczuć szczęście...
- Otwierali?
- Coś pan! - Kalasanty się oburzył - Przecież nie wolno! Mówię, że przez kopertę dotykali... Albo zapach tylko wchłaniali... Trzeba zrozumieć człowieka....
- I co? Odbierał im pan?
- Odbierałem. Tak trzeba. Obowiązek poczty jest dostarczyć. A oni to nawet ulgę czuli. Bo wie pan, to jednak dręczy, taka bliska tajemnica.
Obaj usłyszeli "Odę do radości". Słuchali przez chwilę, potem Gniewościsk sięgnął po telefon.
- Tak?
Moment przytrzymał telefon przy uchu, pokiwał głową, potem się rozłączył. Wstał.
- I znalazł pan tu coś. List jakiś?
Kalasanty pokręcił głową.
- Nie. Nic. Ale jeszcze się tu pokręcę.
Gniewościsk stał przez chwilę, bo czuł, że musi tak chwilę stać. Potem wyciągnął rękę.
- Pożegnam się.
Kalasanty rękę przyjął, nie ważył, nie cmokał, nawet mocno nie uścisnął, tylko ujął. Puścił na koniec.
- Do zobaczenia.
- Myśli pan?
- Kto wie?
Gniewościsk zmarszczył czoło falą skóry.
- Może wie pan co o jakimś liście? Co? Do mnie?
Kalasanty uśmiechnął się tylko. Nic nie powiedział, bo co tu mówić. Lepiej zostawić takie otwarcie, zawsze to lepiej brzmi, taka niedopowiedziana cisza. Cisza niesie ze sobą większe możliwości kontynuacji, ma większy potencjał rozwojowy.
Skinął głową i odszedł, i tak szybko wtopił się w tło, że Gniewościsk okiem tylko mrugnął, kiedy Kalasanty był / mrug / nie było Kalasantego.
Gniewościsk Szponder zgasił kulturalnie papierosa w koszu na śmieci i wrócił do siebie, do biurowca Okrutnej Korporacji, na 13 piętro, do pokoju numer 1066.
Kiedy był już u siebie, na 13 piętrze biurowca, kiedy minął sekretariat ze swoją służbową blond - Alinką i rzucił jej przez ramię rnie przeszkadzaćr1;, kiedy zasiadł w skórzanym fotelu przed swym biurkiem, po tym, jak zamknął drzwi, to otworzył swoją skrzynkę mailową na firmowym serwerze.
Tkwiły tam, nigdy nieotwarte, wypaczone tłustym drukiem listy pracowników. Jak się domyślał, zawierały prośby, błagania, petycje, propozycje, co miały ułatwić, miały usprawnić, miały dać.
Gniewościsk Szponder, nadinspektor pracowniczy ds. personalnych zastanawiał się tylko przez chwilę, a że nie lubił się zastanawiać długo, to decyzje podjął szybko.
Nacisnął "usuń", potem "usuń" i tak "usuń", "usuń" i "usuń". "Usuń".
- Spróbuj teraz, Kalasanty- pomyślał.
"Usuń".
KONIEC
Poleć artykuł znajomym
Pobierz artykuł
Dodaj artykuł z PP do swojego czytnika RSS
ryszelie · dnia 05.04.2009 11:11 · Czytań: 939 · Średnia ocena: 4,3 · Komentarzy: 16
Inne artykuły tego autora: