Autor: Luiza Piotrowicz
Tytuł: Wszystkie moje matki
Gatunek: współczesna literatura polska
Forma: powieść
Wydawnictwo: Replika
Rok wydania: 2010
Zasznurowana – tak określiłabym, gdyby ktoś reglamentował mi słowa, Weronikę, główną bohaterkę powieści
Wszystkie moje matki, pióra Luizy Piotrowicz.
Bez takich ograniczeń, to: zimna, sztywna perfekcjonistka, wzorowa córka, szanowany fachowiec u progu awansu zawodowego. A tak naprawdę – wydmuszka, skrywająca nicość za maską idealnego makijażu. Pusta jak symboliczny grób dziadków, nad którym spotykamy ją po raz pierwszy. Dziadków nieznanych i nielubianych. Wkrótce dowiadujemy się, że adopcyjnych. Tak, Weronika została adoptowana, przez lekarską rodzinę, jako niemowlę. Wyrosła w Warszawie, w dobrobycie, ale też w pewnej izolacji od pełnokrwistych emocji i przyziemnych sfer życia. Jako nastolatka poznała prawdę o swoim pochodzeniu i niespecjalnie ją to obeszło. Z podobną rezerwą podchodzi do związków uczuciowych. W miłość nie wierzy, seks traktuje jako przyjemne rozładowanie napięcia. Od dwóch lat ma romans ze starszym, żonatym kolegą z pracy, ale daleko jej do roli zaborczej kochanki. Ot, wygodny układ i tyle.
Naraz, w dzień Wszystkich Świętych, a raczej Święto Zmarłych, Weronika znajduje list od swojej biologicznej matki. Kobieta, która ją urodziła żyje – wbrew temu, co mówili rodzice – mieszka w małym przysiółku gdzieś w górach na południu kraju i pragnie zobaczyć się z nią przed śmiercią, a ta ma nastąpić za trzy miesiące.
Zasznurowanie zostaje lekko poluzowane, gdy Weronika z dnia na dzień porzuca pracę oraz kochanka i jedzie na spotkanie z Martyną, o której wie tylko tyle, że urodziła ją w szpitalu psychiatrycznym, mając zdiagnozowaną parafrenię.
Oczywiście i dom biologicznej matki, i ona sama odbiegają pod każdym względem od tego, w czym wyrosła Weronika. Wbrew sobie, córka zostaje z Martyną na parę miesięcy, aż do jej śmierci. Rozpoczyna się bolesny proces rozsznurowywania, dochodzenia do korzeni, poznawania własnego, niezafałszowanego oblicza.
Weronika – Veraikon, czyli prawdziwy wizerunek Chrystusa. Od pierwszej strony, gdy nakładająca makijaż bohaterka szczyci się, że jest swoim własnym Stwórcą, czekałam na to wyzwolenie kobiety. Niestety, przyszło wraz z rozczarowaniem. Owszem, Weronika, przez relację z biologiczną matką, zbliża się do tego, czego zabrakło w jej sterylnym, adopcyjnym życiu, ale autorka nie poprzestała na psychologii. Wmieszała w opowieść elementy magii, ludowych wierzeń, ogólnie – zaprosiła do książki zjawiska nadnaturalne.
Czy to źle? Bynajmniej, zwłaszcza że nadnaturalność ta w zasadzie mieści się w ramach wiarygodnej rzeczywistości. Dla wielu czytelniczek będzie zapewne zbyt mało magiczna, dla wielu innych – w sam raz. Mnie wystarczyłoby rozgrzebywanie kobiecej psychiki, zderzenie dwóch różnych światów i powolne, bolesne wykluwanie się nowego ja bohaterki.
Być może w przyszłości czytelnik, przy każdym zwrocie akcji, będzie mógł wybrać sobie odpowiadające mu rozwinięcie, ale na razie trzeba przyjmować to, co jest.
A co jest? Między innymi wytłumaczenie tytułu. „Wszystkie moje matki” w odniesieniu do zaledwie dwóch – biologicznej i adopcyjnej – byłoby nadużyciem. Dostajemy zatem opowieść o kilku innych, w poprzednich i przyszłych pokoleniach. Poznajemy mroczną tajemnicę kobiet w rodzinie Martyny i Weroniki, przekazywaną z matki na córkę wraz z charakterystycznym znamieniem na piersiach. Dowiadujemy się również, dlaczego Weronika, z greckiego Phereníkē, oznacza „przynosząca zwycięstwo”.
Powieść czyta się dobrze, a właściwie bardzo dobrze. Ładna polszczyzna, której nie zaszkodził nawet złośliwy chochlik drukarski, zjadający tu i ówdzie ogonki od ę i ą. Sugestywne opisy i konsekwencja w budowaniu postaci. Wreszcie umiejętne poprowadzenie akcji, tak by trzymać czytelnika w napięciu „co dalej?” Nawet zjawiska nadprzyrodzone, których doświadcza główna bohaterka, dają odbiorcy do myślenia: czy to pogłębiona wrażliwość, czy też zasugerowana na początku dziedziczna choroba psychiczna. Nie dostajemy gotowej odpowiedzi, trzeba ją sobie wyczytać samemu. Polecam.