Rybę, szklaną, mieniącą się złotymi refleksami, odkrywała jakby dziewiczo za każdym razem, kiedy to, pacholęciem będąc gmerała pulchnymi łapkami pośród zakamarków babcinej komódki. Cuda znajdowała tam rozmaite. Napęczniały półwieczem pożerania kruchych paluszków, rzucanych w szklaną gardziel przez kilka pokoleń, brzuch wodnego stworka atrakcją był nie lada, stojącą dumnie na tle ponurych tomów o grzbietach oprószonych kurzem, a złoconych frymuśną czcionką ułożoną w słowa tajemne, które, gdy nauczyła się czytać, zabrzmiały „Lenin, dzieła zebrane – tomy 1-50”. Zrazu, po latach odwiedzając dziadków, a dziewczęciem już będąc kwitnącym, wertowała księgi, trącając przy tym nieuważnym łokciem rybkę, która na pokrytej parkietem podłodze rozsypała się w drobny mak. Pośród szklanych ziaren leżała pożółkła karteczka o przedziwnej treści.
Upalny wieczór słał się nad dachami niby dywan wtkany ciepłymi rękoma niebiańskiej prządki - o licach miłych, a pastelowych - w śliskie potem zaułki oddychającego z trudem miasta. Siedzieli na patio. Pąsowy rumieniec wykwitł na dziadkowym licu, w oku zaś pojawił się niby błysk wiedzy i pewności, co do zdarzeń, które dotąd skryte w niebycie, właśnie rozbłysły jak obumierająca gwiazda. Stary filut gawędziarz przesunął, przez lata szlifowanym, a szybkim gestem, wągrowaty nos pomiędzy palcem wskazującym a kciukiem, oferując przy tym zapodzianej tu, na podłodze, przez przypadek biedronce, obfite bukkake pod postacią zielonego smarka, po czym snuć zaczął pewną opowieść, której nie słyszał chyba nikt jeszcze:
- Kundlem był może z matki co nie bardziej wiedziała kim jest ojciec, co nie wiedziała, kiedy to było - plamy wątrobowe, na rękach próbujących wydobyć z szorstkiej faktury papieru szczątki wspomnień, lśniły w blasku letniego wieczoru - Zawieszał się wlepiając wzrok w nic, w próżnię, może śpiącą muchę, tam, po drugiej stronie białego pokoju, on, czerwony ryj archetypicznie procentami przesiąknięty nikt z kupą w majtkach, bo zwykł był popuszczać jakoś nerwowo, lekutką niby tchnienie smugą, a następnie łapą śmierdzącą cebulą, o paznokciach poobgryzanych, wlepioną w zawszone kołtuny, wyszukiwał może dojrzałe czyraki pomiędzy nimi, potem je gniótł, wtedy strzelały.
To było już potem, pod koniec, a pokój podnajmował u nas około roku. Dziwny człowiek. Zjawił się dnia pewnego, wychynął z jesiennej słoty, a coś z umęczonego razami Hioba w nim było. Pozbawionej mimiki twarzy zdawała się nie rzeźbić żadna istotna troska, co oczywiście prawdą nie było, gdyż każdą substancję żywą lub nie – a wiedz, że swymi rozważaniami obejmował zarówno pulsującą ciepłem krwi materię rozumną, jaki i byle grudę ziemi wilgotną, czy też dostrzegalnego jeno pod specjalistycznym sprzętem atoma – wpisywał w alegoryczny, ale spójny kontekst kreślony wyraziście sprawiedliwą dłonią boskiej ingerencji. Kompleksową teorię określającą byt wszechczasowy nosił zawsze na końcu języka, przerzucając ją, bywało, pomiędzy dolnymi zębami mądrości, co wybrzmiewało czasem jak ą-ę, czasem jak ę-ą, ale częściej jak bzyczenie much gżących się w nosie. Często siadał przy biurku by wyłuskać nieco głębi, wylatującej zeń, czasem – a czasem nie, szalonym strumieniem zdań podrzędnie złożonych w liczbie dwóch, bywało, że trzech, choć, co szczyptę smutne, najczęściej jednego. Tuż po wystrzelaniu dziennej porcji geniuszu czuł się, co mogło być, a najpewniej bywało złudzeniem, jakby lepiej. Trochę puchł, zaś dotychczas skarlałe ciało rozprężało się pod działaniem jakiejś siły wewnętrznej, a niezbadanej. „Jeszcze pięć tysięcy dziewięćset czterdzieści osiem stron, czyli osiem tysięcy trzysta pięćdziesiąt cztery zdania, w tym wieńcząca całość kropka jakże wymowna, a moja odpowiedź na „W poszukiwaniu straconego czasu” będzie kompletna...”, i takie myśli przewalały się pewnie, wiły niby glisty pod czaszką oderwanego od rzeczywistości szaleńca, a usta wykrzywiał grymas niedookreślony, bo i szczyptę cyniczny, ale też odcienie lęku podszytego głębszymi kompleksami zawierał. Majtki rozpierał może wzwód, źródło przyszłych problemów.
Kiedyś, sprzątając pokój jegomościa, babka zobaczyła na biurku otwarty pamiętnik, a w nim notkę takiej mniej więcej treści: „To nie tak miało być. Nie do końca wiem jak, ale tak nie, nie tak z pewnością. Może miała być kobieta, może żona, a może nie, ale ładna być miała na pewno. Zgrabna, krągła i proporcjonalna, niby dwulitrowa butelka Coli, którą leję w mordę na kaca.”
Zapewne zastanawiasz się gdzie owa kobieta? I czy w ogóle była jakaś kobieta? A jeśli była, to kim była? Otóż tak, była. Skąd ją wyłuskał, nie wiem, po prostu zaczęła się u niego pojawiać. Miękka, pachnąca, a usta choć sklepione w powabnie pulchny owal serca, łyskający, tak, przyznaję, uroczo, bielą równych ząbków, nosiły jakieś szydercze piętno prostactwa. Żuła gumę w sposób nie pozbawiony ordynarnej namiętności, ale nie sądzę by była w owym geście jakaś premedytacja, raczej przekazywany od pokoleń w kwasie rybonukleinowym, wyssany z mlekiem matki nawyk, może obietnica, a najpewniej niedwuznaczna niewiadoma zdająca się obwieszczać: „Nie musisz pytać czy połknę, bo nigdy nawet nie pomyślałam, że nie połknąć mogę...”. Górną wargę umoszczoną zgrabnie pod prostym noskiem pstrzył ciemny wąsik. Kim była? Nie wiem. Czym była? Jego zgubą, to pewne.
Antidotum z założenia, okazało się pradawnie złowróżbną kometą przyodzianą w złocisty warkocz, wieńczącą kres pewnych dni, a budzącą trwogę. Kochali się całkiem namiętnie, bo może jeszcze nie odkryli, że potrafią nienawidzić, że miłość to wiecznie nienasycony Uroboros pożerający siebie i wołający o jeszcze, a gdy uczucie już pożre, nienawiścią się syci, aż nie zostanie nic, prócz pary wraków, kiedyś ludzi, którym rozbłysła w głowie fanaberia kochania.
W końcu, jakby z dnia na dzień, posmutniał, zaś dziewczyna pojawiała się jeszcze przez czas jakiś, rzadziej i rzadziej, w końcu odeszła. Nigdy nie powiedział dlaczego, nawet nie oczekiwaliśmy wyznań, zbyt był na to milczący. Stopniowo i nieuniknienie, wyrwany z owej nabytej, wyuczonej, a następnie wytrawionej głęboko samotności, zaczął popadać w dwubiegunowe szaleństwo. Bywało, że skrupulatnie, warstwa po warstwie, nanosił na trawione grzybicą pazury stóp, lśniący, wyzywający lakier, coś mrucząc przy tym cichutko, prawie po ludzku, prawie słowami zaopatrzonymi w sylaby, zgłoski, co jakże kontrastowało z małpią fizjonomią tej siermiężnej paszczęki. Kiedy indziej, w zapamiętaniu, on, karzeł obkurczony nie bardziej niedoborem hormonu, co wieczną egzystencją w lęku i niespełnieniu, łapał własną głowę, odziedziczonymi, pożyłkowanymi dłońmi, wręcz łapami despoty, i wyklinając przy tym niebiosa oraz jego, którego chciał zabić w sobie, tłukł nią o ścianę, co może było ledwie przebłyskiem wizji wyzwolenia z osnowy przypuszczeń i domysłów tkanych latami w zaciszu ojcowizny o kilku pomieszczeniach, w których od wszelkich innych odgłosów zawsze intensywniej wybrzmiewała kwestia seksualności tak wątpliwej. Pił coraz częściej i więcej, a babka raz jeszcze, tym razem pod biurkiem, znalazła dziwną notatkę: „Jest pewien problem, a trapi mnie tak bardzo, tak bardzo, że muszę pogrążać się w desperackich i kompulsywnych czynnościach, które prócz zdawkowych erupcji cielesnego szaleństwa, przynoszą też, rzadko niestety kojącą, odpowiedź na zadawane sobie wonczas, a tak dla mnie ważne pytanie: „Jeszcze tak, czy już nie?”
Pewnego ranka zastaliśmy pusty pokój, po prostu spakował się i odszedł. Być może całe jego życie, marny skarlały byt, zamknął się, narodził i wybrzmiał w miłosnej apoteozie jednej chwili - szeptu „Kocham...” wyzierającego spomiędzy głośnych mlaśnięć. Może odszedł, by roztrząsaniu owego wspomnienia poświęcić całe lata goryczy, a kiedyś, gdy i żal będzie tylko mglistą marą – strupem bólu rozdrapanym, zapomnianym i pogrzebanym – zatopi się w obojętności, ale i ją roztrwoni, bo cokolwiek przestanie wybrzmiewać mglistymi retrospekcjami tamtego lata, tamtego roku, i tamtej gumy przerzucanej przez nią, kobietę frywolną, tak kunsztownie pomiędzy dziurawiącymi dziąsła aftami.
- Naprawdę myślisz, że tak to było dziadku?
Zapadło milczenie rzeźbiąc w pamięci ową historię spokojnym dłutem ciszy. Dziadek, płynnymi ruchami cierpliwej starości nabił cybuch fajki wiśniowym tytoniem, potem otarł zapałkę o zrogowaciały i żółty paznokieć kciuka. Płomień łyskał w ciemnościach. Starzec dokończył ceremonii paroma pyknięciami aromatyzującymi przestrzeń nikłym, przyjemnym zapachem. Do popielniczki wrzucił stary, powoli nadpalający się świstek, dotąd skryty w rybiej gardzieli, a dziś wieszczący światu rozpaczliwe życzenie o treści: „No stań, stań. Na zawsze i wreszcie!”
- Któż to może wiedzieć, któż może wiedzieć, drogie dziecko. – odpowiedział dziadek tajemniczo.
Zapadała już noc coraz głębsza. Sprzątając szkliste kruszyny walające się po podłodze, rozważała, czy nie przetopić ich może, co nada tak mało wzniosłej, ohydnej historii, jakiś wszechczasowy rys wieczności zamkniętej w tysiącach kruszyn wędrujących w tysiąc kierunków pod postacią molekuł dryfujących w pęcherzykach powietrza zatopionych w zielonych, też brązowych, butelkach, z których będą pić piwo, oni, mężczyźni. Ach, jak pozbawieni romantyzmu, jak trywialni i bezbronni w konfrontacji z rozbuchaną kobiecością.
shinobi
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt