Irek trafia tu jedynie za sprawą pieniędzy. Tych, które chce pożyczyć, nigdy natomiast z powodu tych, które obiecał oddać. Nienawidzi tej chylącej się na lewy bok poniemieckiej budy, przede wszystkim za to, że musiał spędzić w niej dzieciństwo. Zasypane węglem z tysięcy wiader wynoszonych z piwnicy, by móc zagotować wodę na herbatę, której i tak spijało się najwyżej trzy łyki. Wypełnione nieprzespanymi ze strachu nocami, gdy bał się uduszenia pleśnią zatykającą tchawicę, porastającą kąt, w który wstawiony był jego tapczan. Spędził tu sporo lat. Zanim rodzice odebrali przydzielone im przez spółdzielnię mieszkanie w wielkiej płycie, zdążył skończyć podstawówkę, a przecież powtarzał siódmą klasę. Ale takie były czasy. Dziś są inne, podobno lepsze, jednak Irek, który od sześciu lat ma tytuł magistra socjologii i status bezrobotnego bez prawa do zasiłku w miejscowym urzędzie pracy, nie daje temu wiary.
Zastukał mocno w omszałe brudną zielenią drzwi, zostawiając w nadgniłych deskach niewielkie wyrobiska po knykciach uderzającej pięści. Walił z nadzieją, że osoba po drugiej stronie nie wzgardzi najściem. Nie mógł odejść z niczym, nie dziś. Na łoskot chyboczącego się we framudze próchna odpowiedziało przeciągłe szuranie i kaszel, przy którym krwistą flegmę wypluwa się razem z resztkami płuc. Otworzyła mu rozpadająca się wraz ze swoim domem, zmurszała kobieta. Kontrast pomiędzy kwiatowymi tekstyliami, w które była owinięta, a bruzdami wyoranymi na jej twarzy ciężkim pługiem przemijania stawiał ją na krańcu życia.
- Czego tu? Delirka przygnała? Nie masz pewnie za co wódy chlać – wymlaskała za dużymi wargami kobiecina, smagając twarz Irka fetorem czosnku i wędzonego mięsa, trawionymi od wczorajszej kolacji.
- Nie, ja... – wymamrotał Irek, walcząc z zażenowaniem.
- Żadnych pieniądzorów ode mnie nie wydębisz tym razem. Wstydu nie masz, żeby od starej brać – ganiła go. – O robotę byś jakąś zahaczył, a nie pod monopolem z lumpami wystajesz.
- Dobra, babcia...
- Pyska stul – ucięła krótko, co go nie zaskoczyło, bo zawsze była charakterna. – Jakżeś studiował, to cię mogłam groszem poratować, bo chciałam, żeby z ciebie ludziska byli, bo ty mój jedyny wnuk jesteś, ale widzę, że w tych szkołach to się tylko bumelki wyuczyłeś.
- Babcia, cholera no, pożegnać się przyszedłem.
- Do Anglii za chlebem wybywasz? Dobrze. – Stara uśmiechnęła się do swoich przypuszczeń. - Czyli na te, no, seksy jedziesz?
- Babcia ze mnie cioty nie robi, dupą zarabiał nie będę, głowę mam od tego. – Obruszony bronił swojej prawdziwie męskiej dumy i rzyci.
- Ta, głowę, wiecznie skacowaną – parsknęła kpiarsko. – To gdzie cię niesie, że się żegnać chcesz?
- Nigdzie. Za dwa dni koniec świata ma być – powiedział zatroskany, pocierając czoło przedwcześnie odsłonięte zaawansowaną łysiną.
- Hy? Koniec świata? Który raz to? – rzuciła z niedowierzaniem kotłującym się z podejrzliwością. – Coś, gałganie, znowu wymyślił, co?!
- Jak co? Nic!
- Nic? Nic? – Choć przekonana, że zna odpowiedź, dopytywała zaciekle. - Pewnie, żebym niby to na ostatnią flaszkę ci dała. A idź mi stąd w diabły!
- Nie! Babcia, no. No już, spokój! – wykrzykiwał Irek, próbując usunąć się sprzed natarcia krzywej gałęzi, która służyła kobiecie za laskę.
Choć sękatym kijem zebrał po głowie kilka solidnych razów, to jednak zachował na tyle przytomności trzeźwiejącego umysłu, by udowodnić, iż wie, o czym mówi, a pieniądze nie są powodem najścia. Wyciągnął spod poprzecieranego prochowca gazetę, której używał jako dodatkowego ocieplenia, po czym cisnął ją pod artretyczne nogi staruszki. Nagłówek na pierwszej stronie brukowca ogłaszał nieodwołalny koniec świata. Tym razem nie przyznano mu prolongaty istnienia.
- Właź, bo zimna do chałupy nawpuszczasz – rozkazała kobieta, nie odrywając rozmytego spojrzenia od grafiki ukazującej sinoniebieską kometę, która wydawała się wykraczać poza karty pomiętego pisma.
W sporadycznych wizytach obdartych z kurtuazji i gościnności zauważał, o ile nie był zamroczony alkoholem albo jego niedostatkiem, iż czas zagląda tu jeszcze rzadziej, niż on. Widocznie, zajęty popędzaniem świata, dla tej chałupiny i jej mieszkanki ma niewiele uwagi. A gdy już zawita, to tylko, by zepsuciem zaznaczyć obecność, skąpiąc postępu i nowości, którymi chełpi się wokół. Niewymienianym od dziesięcioleci meblom, porozstawianym w niepraktycznym układzie, zmatawia połysk i obrywa drzwiczki szafek, a archaicznym sprzętom odmawia zasłużonego spoczynku, po latach wysiłku włożonego w utrzymanie domostwa. Gość ów zębiskami pozdzierał farbę ze ścian, zbitą szybę nonszalancko zastąpił kartonem, po kątach złośliwie poupychał kołtuny brudu, którego nie ma kto wymieść, bo za jego też sprawą właścicielka lichego przybytku jest coraz starsza i nieporadna, jakby przy każdej wizycie dokładał jej dziesięć lat.
- W takim miejscu przynajmniej łatwiej rozstać się ze światem. – Irek półgłosem przeczesywał absurdalne myśli w poszukiwaniu profitów swojego znieczulenia na los krewnej.
- Co gadasz? – przerwała mu wyliczankę.
- Da mi babcia kawy?
- Sam sobie weź i mnie też zrób – zaskrzeczała.
W milczeniu zajęli miejsca po przeciwnych stronach kulawego stołu, który spokojnie kołysał cieczą wypełniającą kubki; smołowatą w kolorze i śmierdzącą torfem. Ziemisty napój z trudem przelewał się przez gardło wnuka, który - obaliwszy się na krzesło jęczące cierpiętniczo pod naporem ciała - myślał o sensie powiedzenia czegokolwiek. Od dawna rozmowy z babką kończyły się awanturami o jego picie. Nie chciał tego. Nie tak widział ten dzień, najpewniej ich ostatni razem. Miał przeprosić, podziękować, wycałować ręce, które kiedyś zajmowały się nim. Wymyślił, że będzie normalnie, po ludzku. Jak za dzieciaka, gdy sadzała go na kolanach, bezpiecznie.
Irkowi minuty uciekały w popłochu przed nadciągającym zdenerwowaniem i rezygnacją. W pojednaniu nie posunął się ani o słowo czy gest, chociaż zbliżająca się śmierć to wyborna motywacja, by okazać przywiązanie do bliskich i życia. Zmarkotniały wydedukował, że potrzebuje papierosa, choćby dla pozornego uspokojenia. Gdy zdobytego na ekspedientce z monopolu jin linga próbował odpalić od wątłego płomienia zawilgoconej zapałki, ta zgasła nagle od podmuchu niosącego ten sam siarczysty zapach, który wwiercił się mu w nozdrza przy wrogim przywitaniu ze starą.
- Nie będziesz tu kurzyć, won na podwórze – zarządziła gospodyni.
- Ostatnią przyjemność mi babcia odbiera, no. – Pokręcił głową z niezadowolenia.
Papieros wrócił do kieszeni płaszcza, by w gotowości czekać lepszej chwili.
- Raka nie ma się co bać. To cholerstwo sprawę załatwi. - Wskazał na rozbebeszone po czarnym blacie wydanie specjalne, poświęcone nadchodzącej zagładzie.
Kobieta wstała, by przy okopconej westfalce dolać z zielonego czajniczka gorącej wody do kubka prawie opustoszałego z kawy. Sadowiąc się na powrót przy stole, powiedziała:
- Jeden koniec świata przeżyłam, więc, jak Bóg pozwoli, drugi przetrzymam.
- Babcia znowu o Auschwitzu. Rozumiem, było ciężko i w ogóle, ale ile można o tym gadać? – Próbował zmienić bieg rozmowy, która niczym dzika rzeka rwała w sobie tylko znanym kierunku, ale jedynie mącił kijem w jej nieokiełznanym nurcie.
- Nie rozumiesz – żachnęła się. – A niech huknie, niech świat szlag trafi, to go nie roztrwonią takie niewdzięczne łajzy, jak ty, wiecznie ubzdryngolone. Na to nie zasłużył.
- Bo teraz on jest cacko, nie? Wam, starym, wydaje się, że łatwiejszym go zrobiliście, lepszym. A gówno. Tak go poukładaliście, że tylko chlać zostało. – Sapał, rzucając się na krześle w konwulsjach złości.
- A pewnie, że lepszym jest. Aż się, wam, młodym, we łbach poprzewracało i docenić nie umiecie nic – nie pozostawała dłużna.
- Ten świat po trzeźwemu jest nie do przyjęcia. A że nie mam za co wódy łykać, więc lepiej niech zdechnie, a ja razem z nim – postulował bez cienia żalu Irek.
Poderwał się gwałtownie, jakby mebel, którego sadystycznie dosiadał, wziął odwet, wbijając mu drzazgi w wychudłe pośladki.
- Idę, babci słuchać się nie da.
- To idź. - Sięgnęła po kubek robusty, prawie nietkniętej przez wnuka. - Tylko żeś mi kawę zmarnował – prychnęła.
Czuł jednak, że nie może tak po prostu wyjść. Bez jednego choćby słowa miałkiego pożegnania czy przeprosin za wszystko. Nie z poczuciem, że w życiu znowu mu nie wyszło. Przecież obiecał sobie, że dziś nie odejdzie z niczym. Zawrócił od drzwi i stanął przed babiną tak blisko, na ile pozwalał mu słodko – dławiący zapach jej starego ciała, jeszcze ruchawego, ale obumierającego zarazem. Zapadłe milczenie wypełnili liczeniem szpar w drewnianej podłodze. Gdy stało się bardziej krępujące od słów, wydusił:
- Znajdzie babcia parę złotych, pić się chce. Za nowy świat i drugie życie toaścik wzniosę, obiecuję.
Po chwili migiem zgarnął ze stołu rzegoczący jeszcze bilon, wyrzucony przez emerycki portfel i roztrząsając go na dłoni, szacował zapas alkoholu, jaki mógł kupić.
- Dzięki, babcia, do końca życia mi starczy. – Rechotał bezczelnie.
- A pij, nie zasługujesz, żeby umrzeć inaczej, niż żyłeś.
Ważne: Regulamin | Polityka Prywatności | FAQ
Polecane: | montaż anten Warszawa | montaż anten Warszawa Białołęka | montaż anten Sulejówek | montaż anten Marki | montaż anten Wołomin | montaż anten Warszawa Wawer | montaż anten Radzymin | Hodowla kotów Ragdoll | ragdoll kocięta | ragdoll hodowla kontakt